Kolejny dzień pracy na SOR-ze był dniem
zemsty na Czerwonych. Od razu przystąpiliśmy do omawiania planów ataku.
Ratownicy na szczęście byli bardzo zajęci i nie mieli czasu węszyć, co robimy.
W sobotę ruch w szpitalu był o wiele mniejszy, trafiały do nas zazwyczaj nagłe
przypadki. Skowronek siedział wyjątkowo cicho za swoim biurkiem, od czasu do
czasu krzywiąc się niemiłosiernie i poprawiając na krześle zmaltretowany tyłek.
Widać na jednym razie się wczoraj nie skończyło, Kozłowski musiał poczuć się
mocno zagrożony moją skromną osobą. Może w końcu doceni Jasia i zrozumie, jaki
skarb wpadł mu w łapy.
Gosia z Renią po krótkiej naradzie
przystąpiły do działania. Wyjaśniły mi najpierw pokrótce, co zrobimy. Bo z
,,odnajdziemy ich skarb ukryty na czarną godzinę i wyżremy" Gosi, niczego
nie zrozumiałem.
-
Nigdy nie bawiłeś się w poszukiwaczy? - Renia była wyraźnie zdegustowana. -
Młodzież robi się teraz taka drętwa, nic, tylko się w te tablety gapią -
zacmokała. - Co wy robiliście na tych praktykach?
-
Uczyliśmy się… - podsunąłem niepewnie. Tak naprawdę na tych stażach bez
instruktora nie nabrałem zbyt wielkiego doświadczenia. Tacy praktykanci jak ja
służyli głównie jako gońcy i sprzątaczki. Nikt nie miał interesu w tym, by nam
cokolwiek pokazać czy zademonstrować.
-
Więc od początku - westchnęła ze zrozumieniem. - Praca na SOR-ze, jak już na pewno
zauważyłeś, bywa ciężka, a ,,dowodów wdzięczności" od pacjentów jak na
lekarstwo, dlatego to, co czasami dostaniemy, traktowane jest jako wspólny
,,skarb" i umieszczane w tajnej kryjówce.
-
Chwila! - Stanąłem jak wryty, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. - Bierzecie
łapówki i trzymacie w banku na wysoki procent, dzieląc się zyskami? - Czytałem
ostatnio sporo kryminałów, ale nigdy nie przypuszczałem, że zaproponują mi już
trzeciego dnia w pracy przystąpienie do szajki przestępców.
-
Świeżynka! - Renia walnęła mnie w plecy, aż zadudniło. - Ocknij się!
-
Lepiej mu pokaż, bo młody ma najwyraźniej bujną wyobraźnię - zachichotała
Gosia. - Doktor nie patrzy! - powiedziała groźnie do Skowronka, gryzmolącego
coś na kartach zleceń. O dziwo posłusznie odwrócił głowę w drugą stronę. Potem,
skradając się niczym ninja i rozglądając, bacznie podeszła do szafki ze
środkami opatrunkowymi. Pogrzebała w głębokiej szufladzie z bandażami i
wyciągnęła spod nich dobrze zakamuflowane pudełko. - Oto oszczędności z całego
tygodnia! – Uchyliła z dumą wieczko. Ku mojemu zdumieniu, zamiast pliku
banknotów, zobaczyłem czekolady najróżniejszych marek, kilka paczek kawy oraz
bombonierki. Była nawet taka z toffifee, którą wprost uwielbiałem.
- To ten skarb…? – zapytałem ostrożnie, nie chcąc wyjść na jeszcze
większego głupka, ale oczy już śmiały mi się do słodkości, które dosłownie
wyciągały łapki i wołały – zjedz mnie, zjedz… - Mogę? – Zrobiłem szczenięcą
minę. Zamerdałbym ogonem, ale go niestety nie miałem - w każdym razie nie z tej
strony, co trzeba.
- Odpuść na chwilę,
łakomczuchu, powetujesz sobie na Czerwonych. Chyba wiem, gdzie mają swój sezam
– powiedziała z triumfem w głosie Renia – Doktor popilnuje inwentarza – rzuciła
do Jasia, który właśnie włożył sobie pod pośladki złożony w kostkę koc.
- Uhm… - zamruczał w
odpowiedzi, wpatrzony w monitor swojego laptopa. Zerknąłem mu przez ramię i
zobaczyłem reklamę najlepszych żeli nawilżających.
- Ten różowy fajnie wygląda.
– Nie powstrzymałem się od komentarza. Przygwożdżony jego spojrzeniem
natychmiast umilkłem, podziwiając słodkie rumieńce na jego policzkach. Podniósł
do góry ciężką książkę telefoniczną…
- Ja też już idę… - pisnąłem
i umknąłem przezornie, zanim nią we mnie rzucił. W szpitalnej szatni stało
kilka nieużywanych szafek. Jedna z nich była zamknięta przy pomocy zakręconego
druta.
- Oto nasza kraina rozkoszy!
– Gosia zręcznie otwarła zamek, najwyraźniej nieraz już tutaj zaglądała – przeważnie
im podkradamy i jeszcze się nie zorientowali. Ale zemsta to zemsta! – wyciągnęła
ozdobne pudełko, z tym że o wiele większe od naszego. Czerwoni zebrali niezłe
żniwa. Zabraliśmy wszystko do przygotowanej wcześniej reklamówki i chyłkiem
wróciliśmy na SOR. Ukryliśmy ją za strzykawkami i przysypaliśmy sprzętem tak, że
nic nie było widać. Jedną największą bombonierkę otworzyliśmy, częstując się
bez skrępowania. Pomadki smakowały wybornie.
- Zdobyczne jest najlepsze… -
wymamrotałem z pełną buzią. – Mogę zrobić ludzika?
- Ludzika…? – Dziewczyny nie
miały pojęcia, o co mi chodziło. Przystąpiłem więc do pracy. Wyciągnąłem kilka
wykałaczek, które wcześniej wpadły mi w oko. Przy ich pomocy udało mi się
wykonać całkiem zgrabnego, brązowego ludka z pomadek, podobnie jak to dzieci w
przedszkolu robią z kasztanów. Wyciąłem jeszcze z samoprzylepnych karteczek
czerwoną koszulkę i napisałem na niej z przodu białym zmazikiem RATOWNIK, a z
tyłu zachęcającą reklamę – ,,będę twoją czekoladką”. Ubrałem moją kukiełkę i
zaniosłem ją do recepcji, stawiając w widocznym miejscu. Dziewczyna za ladą
parsknęła śmiechem, ale nie oponowała, widocznie Czerwoni też jej się czymś
narazili.
***
Kiedy wróciliśmy, Jasiu z Kozłowskim
siedzieli przy biurku w czułej komitywie i coś tam do siebie szeptali, co
chwilę zerkając w moją stronę. Od razu nabrałem podejrzeń i zacząłem podsłuchiwać.
Udało mi się niestety podchwycić jedynie pojedyncze słowa, które nic mi nie
mówiły.
- Garnitur… musi przyjść…
prezes… - Knuli jakieś intrygi za moimi plecami. W końcu po jakiejś godzinie
odwrócili się w moją stronę.
- Masz jakiś strój wizytowy? –
zaczął Skowronek, spoglądając na mnie z niewinnym uśmiechem. Do tej pory tylko
warczał, więc poczułem się nader niepewnie. Najwyraźniej obaj mieli do mnie
jakiś szemrany interes.
- Straszysz dzieciaka…
Potrzebujemy jedynie odrobinę pomocy. – Kozłowski złapał mnie za rękę i
posadził między nimi. – Wiesz, że mamy pokój wypoczynkowy, ale go nie używamy,
bo stoją tam tylko cztery krzesła i kulawy stół. Dyrektorka powiedziała, że nie
ma kasy na wyposażenie i pewnie jeszcze długo jej nie zobaczymy. Znalazłem sponsora,
ale postawił pewien warunek –Jasiu, szturchnięty przez niego w ramię, także
chwycił mnie za dłoń. To był zmasowany, bezczelny atak z dwóch stron. Zrobiło
się mi gorąco. Chytre drani przywarły do moich boków, a ja zrobiłem się cały
czerwony z wrażenia.
- Jaki…? – zapytałem słabo na
jednym wdechu.
- Prezes Horodyński
powiedział, że omówi z nami szczegóły w jakiejś dobrej restauracji przy kolacji
dzisiaj wieczorem – kontynuował chirurg syrenim głosem, niemal mnie
hipnotyzując. – Ale nie może przecież siedzieć sam, bo ja zabieram doktora
Skowronka. Jest naprawdę dobry w takich negocjacjach.
- Ale co ja mam do tego? To
rozmowy na wysokim szczeblu, a ja tu pracuję dopiero od trzech dni – zauważyłem
zupełnie rozsądnie, zważywszy na warunki, w jakich się znalazłem.
- Prezes wyraźnie zażyczył
sobie twojej obecności. Widocznie lubi takie Świeżynki. – Wredne cwaniaki
przysunęły się jeszcze bliżej - tak, że nie mogłem nawet drgnąć. Mojemu
,,małemu przyjacielowi” zaczęło się to podobać coraz bardziej. Czułem ich oddechy
na swojej szyi. Jeszcze tego brakowało, żebym wyszedł na jakiegoś napaleńca.
Wystarczy, że mają mnie za przygłupiego dziewica.
- Jednym słowem, szefie,
chcecie mnie przehandlować za kablówkę i szybki internet? – stwierdziłem z
przekąsem. – Nie wstyd wam kupczyć moją niewinną duszyczką?
- Diabeł Ho raczej będzie
wolał to drugie – wtrącił złośliwie Jasiu. Zaś ja poczułem pełzający mi po
plecach dreszcz strachu. Nie miałem najmniejszej ochoty wpaść w łapy tego
władcy piekła. Szarpnąłem się do tyłu, ale mnie przytrzymali.
- Skarbie, bądź grzeczny i
zamknij ryjek! - Przewrócił oczami Kozłowski. – Wiesz, Luciu, to tylko kolacja
w lokalu, przecież się tam na ciebie nie rzuci. A obiecał również wygodne
kanapy, lodówkę i super nowoczesny ekspres do kawy.
- Mam mu się dać bzyknąć pod
stołem w czasie kolacji czy może bardziej elegancko będzie w toalecie? Nie znam
tego waszego savoir vivru z górnej półki – warknąłem wściekle, zupełnie
wyrywając się spod ich wpływu.
- Drogi Świeżynku, nie
szarżuj. – Jasiu popatrzył na mnie jak na wariata. – Skoro się tak boisz, to
daję ci słowo, że wyjdziesz stamtąd bez szwanku, dumnie dzierżąc wianek na
czole.
- I nie zostawisz mnie z nim
ani na chwilę samego? – Upewniłem się, patrząc mu prosto w oczy.
- Oczywiście, uparty
człowieku. – Podniósł do góry dwa palce.
- W takim razie dobrze,
zadzwonię do siostry po garniaka. I zamówię w tej knajpie, co będę chciał, a wy
zapłacicie! - dodałem, aby nie myśleli,
że jestem tani. – Robię to dla dziewczyn, nie dla was, zasługują na odrobinę
luksusu.
***
Wiśka, czyli moja siostra Wisława - wiem jak
to brzmi, ale moi rodzice mają hopla na punkcie słowiańskich imion -
dostarczyła garnitur o umówionej porze. Jej piegowata buzia płonęła wprost z
ciekawości. Od razu zarzuciła mnie setką pytań, wypchnąłem ją jednak
bezlitośnie za próg i zamknąłem się w łazience, pokazując jej na do widzenia
środkowy palec. Nie miałem zamiaru uświadamiać jej co do misji, w którą dałem
się niepotrzebnie wkręcić. Rodzina dręczyłaby mnie potem latami, tworząc
dziesiątki zabawnych anegdot powtarzanych potem na wszystkich imprezach. Ruda
wariatka dobijała się dość długo do drzwi, aż została wyproszona przez ochronę
szpitala. W końcu mogłem spokojnie wziąć prysznic i założyć eleganckie wdzianko. Rozpuściłem na ramiona ciemnokasztanowe
włosy, w sztucznym świetle można było dostrzec na nich czerwone błyski.
Wyglądały, jakbym miał zrobione pasemka. Połowa mojej rodzina była ruda, stąd
ten dziwny kolor. Następnie zacząłem się mocować z krawatem, lata płynęły, a ja
nadal nie umiałem go zawiązać. Jak zwykle węzeł wyszedł krzywy, ale machnąłem
na to ręką. Kiedy wyszedłem z łazienki, zderzyłem się ze stojącym tuż za
progiem Kozłowskim. Razem z Jasiem czekali na mnie na korytarzu obok recepcji.
- No, no… Luciu. Jesteś
kwiatuszkiem pierwszego gatunku – zacmokał z podziwem. Trzeba przyznać, że jemu
też niczego nie brakowało.
- Od kiedy zrobił się z
ciebie taki ogrodnik? – prychnął rozeźlony Skowronek i naciągnął mu szalik na
oczy. – Coś się tak odstawił, Stokrotka? Nie wiedziałem, że aż tak się wczujesz
w rolę przynęty. – Wstrętny, zimnokrwisty troll kpił sobie ze mnie, a zielony
jad zazdrości kapał mu z pyska.
- Sami mówiliście, że to
elegancka restauracja. Skoro mam być daniem głównym, postanowiłem się porządnie
opakować. – Pokazałem mu język. Wyszliśmy przed szpital podziwiani przez
spieszący się do domów personel, jako że była właśnie zmiana dyżurów i spory
tłumek plątał się po parkingu. Ukryłem
się za plecami tych dwóch stręczycieli, ale niestety manewr się nie powiódł.
Mój pech miał się znakomicie i rósł w siłę z każdym dniem. Przede mną zatrzymała
się czarna limuzyna, błysk i połysk od opon po dach. Wysiadł z niej
najprawdziwszy szofer w uniformie. Otworzył przede mną drzwi, kłaniając się w
pas. Oczywiście wszyscy, którzy byli na parkingu, dziwnym trafem nie mogli
znaleźć kluczyków. Czekali w napięciu na zakończenie tej mydlanej opery, ale się przeliczyli i żaden książę nie
wysiadł.
- Pan prezes przysłał mnie po
pana – wyjaśnił, widząc moje wahanie. Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem
uśmiechnięte gęby dwóch drani, wsiadających do nowej skody Jasia.
- Mam nadzieję, że to
baaardzo daleko… - westchnąłem z rezygnacją. Drzemka w tym luksusie wydała mi
się o wiele milszą perspektywą niż kolacja ze stadem wilków w owczej skórze,
podczas której miałem robić za wytworną przekąskę.
- Skądże, to tylko kwadrans
stąd – rozwiał moje marzenia szofer. Za moimi plecami rozległy się szepty i
gwizdy. Kilka osób zaczęło nawet robić zakłady, czy wrócę do domu na noc. Wsiadłem
szybko, chcąc im zniknąć z oczu. Im prędzej tam dotrę, tym szybciej się skończy
moja męka, prawda?
***
Podróż trwała stanowczo za krótko. Rozparty
na pachnących jakimś środkiem odświeżającym skórach, czułem się jak Kopciuszek
wieziony na bal, tyle że na mnie nie czekał piękny książę, tylko Diabeł Ho.
Zagrała we mnie buntownicza krew Stokrotków. Nie miałem zamiaru zostać ofiarą.
Postanowiłem dobrze się bawić za wszelką cenę, a przynajmniej zjeść jak
najwięcej niedostępnych mi na co dzień modnych smakołyków. Skoro chcą mojego
towarzystwa, to niech przynajmniej za nie porządnie zapłacą.
Restauracja rzeczywiście, sądząc po bogatym
wyposażeniu wnętrza, była na wysokim poziomie. Wszędzie skóra, drewno i marmur,
oświetlone dyskretnie przez kryształowe żyrandole. Każdy stolik umieszczono w
zacisznym zakątku, oddzielonym od reszty eleganckim parawanem albo palmą. Można
było swobodnie rozmawiać, unikając ciekawskich spojrzeń sąsiadów. Poprzysiągłem
sobie, że się dostosuję do otoczenia i wykażę dobrymi manierami. Po oddaniu w
szatni płaszczy zaprowadzono nas do stolika, gdzie już czekał na nas prezes
Horodyński. Na mój widok wstał i odsunął krzesło, jakbym był jakąś zagraniczną
ślicznotką.
- Obawiałem się, że nie
przyjedziesz – mruknął z ustami przy moim karku. – Warto jednak było poczekać.
– Obrzucił mnie aprobującym wzrokiem.
- Niepotrzebnie przysłał pan
samochód, narobił przed szpitalem sporego zamieszania. – Usiadłem obok niego i
otworzyłem kartę dań. Ledwo otwarł usta, od razu mnie zdenerwował, ale skoro zdecydowałem
się być grzeczną przekąską, wbiłem oczy w tekst. Nie dam się draniowi
sprowokować. Niestety nazwy potraw były głównie w nieznanych mi językach.
- Bałem się, że możesz
umknąć, więc wolałem się zabezpieczyć – stwierdził bezczelnie.
- Ma mnie pan za tchórza? – warknąłem,
mrużąc groźnie oczy. Wszystkie wcześniejsze postanowienia odleciały w siną dal.
Ależ on mnie wkurzał! – Stokrotka nigdy nie ucieka z pola bitwy!
- Nie wiedziałem, że toczymy
wojnę. – Czarne ślepia wierciły we mnie dziurę, jakby chciały wypalić na niej
swoje inicjały. Włoski zjeżyły się mi na przedramionach. Diabeł Ho był
przystojny i doskonale o tym wiedział. Pewnie niejedna biedna ofiara złapała
się na te bezdenne niczym górskie jeziora oczy i zmysłowe usta. Wyglądał na
bardzo, ale to bardzo niegrzecznego chłopca, do których tak wiele osób ma
pociąg. Jednak ja się już z tej słabości dawno wyleczyłem. Niejaki Andy wybił
mi skutecznie z głowy tego rodzaju znajomości. Lekcja była długa i tak bolesna,
że z pewnością wystarczy mi do końca życia.
- Nie wiem jak wy, ale ja
jestem głodny, więc może złóżmy najpierw zamówienia – powiedziałem cicho, nie
podnosząc oczu. Nawet teraz na samo wspomnienie czułem nieprzyjemne kołatanie
serca.
- Święta racja, mały. Od
dwóch dni żyję kanapkami. Jedzenie to podstawa egzystencji – poparł mnie
natychmiast Kozłowski. Dostał za to łokciem w bok od Jasia, zniesmaczonego jego
brakiem kultury.
- Pomóc wybrać? – Prezes
nachylił się w moją stronę. Był blisko, zbyt blisko. Miałem nieodparte wrażenie,
że robi to specjalnie. Owionął mnie zapach jego wody toaletowej. Był
nadspodziewanie delikatny, przywodził na myśl otwarte, bujnie kwitnące stepy i
jakieś egzotyczne przyprawy. Przymknąłem na chwilę oczy, zanurzając się w nim i
zupełnie zapominając, gdzie jestem. – Zmęczony? – usłyszałem jego głos tuż przy
uchu i podskoczyłem na krześle.
- Poradzę sobie. – Odsunąłem
się na bezpieczną odległość. – W końcu wszystko w tym menu jest jadalne. Może
drogą losowania? - Pacnąłem palcem na chybił trafił w trzy nazwy, nawet nie
próbując zgadnąć, co tam było napisane. Z języków znałem jedynie angielski i to
dosyć kiepsko. I tak przy mojej pensji na zagraniczne wojaże nie miałem żadnych
szans.
- W takim razie wybiorę wino
– zaproponował, a kąciki jego usta zaczęły drgać. Nie miałem pojęcia, co tak
rozbawiło tego ponurego na ogół faceta, więc tylko wzruszyłem ramionami. Przez jakiś kwadrans rozmowa się nie kleiła,
nie chcąc zachęcać prezesa do kontynuowania znajomości, odpowiadałem krótkimi
zdaniami. Jednak po wypiciu czterech lampek wybornego winka język mi się na
powrót rozwiązał.
- Właściwie dlaczego mnie pan
zaprosił? – zapytałem, popychany ciekawością.
Moja niewyparzona buzia działała jak zwykle niezależnie ode mnie, siejąc
dookoła spustoszenie.
- Jestem tutaj od niedawna i
nie mam zbyt wielu znajomych. A ty wydałeś się sympatyczny, zabawny i nie
uciekłeś na dźwięk mojego nazwiska. – Czarne oczy rozbłysły szelmowsko. – W
każdym razie nie od razu…
- Pfff… - fuknąłem i
najeżyłem się. Ten facet chyba lubił się ze mną drażnić. – Wykonałem opatrunek
i wyszedłem.
- Mhm… Niezła strategia… Taki
odwrót taktyczny… - Najwyraźniej doskonale się bawił moim kosztem. Miałem
ochotę go walnąć w tę arogancką facjatę. Chyba wyczuł mój bojowy nastrój, bo
dolał mi jeszcze winka. Po chwili złość ze mnie uszła jak z przekłutego
balonika. Uśmiechnąłem się błogo, kołysany przyjemnym szmerkiem w głowie.
Zaczęliśmy negocjacje. Właściwie ja się wcale nie wtrącałem, pakując do buzi
przyniesione przez kelnera przekąski. Cała trójka doskonale sobie beze mnie
poradziła. Szybko ustalili szczegóły dotyczące wyposażenia pokoju
wypoczynkowego. Horodyński okazał się szczodrym sponsorem, który nie zamierzał
na niczym oszczędzać. Muszę przyznać, że kolacja mi smakowała, całkiem nieźle
sobie poradziłem z wyborem potraw. Niestety, nie ze wszystkim poszło mi tak
dobrze jak z jedzeniem, o czym miałem się przekonać następnego dnia. Okazało
się, że Diabeł Ho był o wiele bardziej uparty ode mnie…
..............................................................................................................................
betowała Kiyami