piątek, 12 czerwca 2015

Rozdział 18

 Mijał już trzeci dzień od sławetnej awantury, a mnie złość nie opuszczała ani na chwilę. Niczym burzowa chmura, grożąca w każdej chwili porażeniem piorunem nieostrożnemu przechodniowi, snułem się po domu i szpitalu. Większość ludzi posiadała instynkt samozachowawczy i schodziła mi z drogi. Nawet Czerwoni coś zajarzyli i przestali się mnie czepiać przy każdej okazji. Niestety, nasz chirurg najwyraźniej go utracił, bo po którymś moim warknięciu, kiedy to w spokoju relaksowałem się, popijając w aneksie kuchennym przydziałową wodę mineralną, wszedł i wcisnął mi do ręki kubek ze świeżo zaparzoną melissą. Powąchałem podejrzliwie piekielną miksturę.
- Lutek, weź się ogarnij. Zachowujesz się jak terier z wrzodem w tyłku. – Usiadł obok mnie na kanapie i poklepał po przyjacielsku po plecach. – Wokoło jest mnóstwo wolnych facetów, o wiele lepszych niż te dwie zakały, które ci się trafiły.
- Znalazł się znawca, co dostał pierścionkiem zaręczynowym w łepetynę – burknąłem nieprzyjaźnie, pijąc do ostatniej kłótni między Kozłowskim a Jasiem.
- Ja do ciebie z sercem, a ty do mnie z armaty. – Najeżył się od razu i zabrał mi garnuszek, jednym haustem wypijając połowę ziółek. Ostatnio miał szlaban na seksowny tyłek narzeczonego, który zastał go w bliskiej komitywie z nową lekarką, Kaśką Głodek. Napalone babsko od razu zagięło na niego parol.
- Trza było nie obmacywać tej lisicy. – Pokazałem mu język. Wszyscy faceci byli jednakowi, zostawić takiego w szemranym towarzystwie i zaraz mu łapy latały.
- Pomagałem jej tylko zapiąć łańcuszek. – Ta łajza obdarzyła mnie wilgotnym spojrzeniem niewinnie skrzywdzonego spaniela. Siedział odpicowany jak nowa dwuzłotówka, ani jeden włosek nie odstawał w złą stronę i szczerzył do mnie zęby. Hrabia, psiamać. Na miejscu internisty zabiłbym dziada od razu albo zamknął w głębokiej i ciemnej piwnicy z wielkim stadem szczurów. Druga opcja podobała mi się o wiele bardziej.
- I dlatego trzymał ją pan za cycka? – zapytałem złośliwie.
- To był przypadek, ręka mi się zsunęła. Śliskie cholerstwo z tego łańcuszka. - Nawet mu powieka nie drgnęła. Nosz kurde, ani cienia skruchy. Nie zasługiwał na Jasia. W głowie zaczął mi się lęgnąć pewien pomysł.
- Ja tam skorzystam z pana życiowego doświadczenia i rozejrzę się za tymi wolnymi facetami. – Uśmiechnąłem się szeroko na widok wchodzącego do socjalnego internisty, który na widok swojego byłego miał zamiar natychmiast się wycofać. Słodko rozczochrany (jak zwykle znowu zgubił gdzieś swoją spinkę do włosów), w przekrzywionych okularach i rozpiętej pod szyją koszulce prezentował się bardzo ponętnie. Ryknęło we mnie wrażliwe na wdzięki serce Stokrotków. Poderwałem się szybko z kanapy i zastąpiłem mu drogę.
- W sobotę wieczorem grają Park Jurajski, pójdzie pan ze mną? – Kątem oka widziałem, jak Kozłowski zalicza opad szczęki. Ażeby ci tak wypadła z zawiasów, zboczona ośmiornico!
- Miałeś podrywać WOLNYCH facetów! – warknął.
- Ale ja jestem wolny i z wielką przyjemnością z tobą pójdę Kwiatuszku. Poprzytulamy się w ciemnościach, skoczymy na drinka – odezwał się flegmatycznie Jasiu. Podszedł do mnie kołyszącym się krokiem i cmoknął miękko w policzek. Owionął mnie rozkoszny zapach drogich perfum z dodatkiem piżma. Zmrużyłem oczy.
- Doktor Czarny powiedział mi, że mam kiepską technikę całowania. Czy to stanowi jakąś przeszkodę? – Podjąłem niebezpieczny temat, widząc szelmowskie błyski w jego oczach.
- Nie martw się, Luciu, ćwiczenie czyni mistrza. – Obwiódł opuszkiem palca moje usta i muszę przyznać, że zrobiło mi się bardzo przyjemnie, choć doskonale wiedziałem, że to żarty.
- Wy chyba nie macie zamiaru…? - Chirurgiem normalnie rzuciło na kanapie.
- Owszem, mamy, a tobie nic do tego, Panie Lepkie Łapy. – Internista zadarł nos, złapał mnie za ramię i wyprowadził z pokoju, zanim Kozłowski zdążył nas rozdzielić. Ze złośliwym chichotem zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
***
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na kontynuowanie tej pouczającej komedii, ponieważ do holu wpadli ratownicy, wlokąc na noszach jakiegoś nieszczęśnika chyba prosto z budowy, bo spodnie miał całe zachlapane wapnem. Od pasa w górę był nagi, nieźle zbudowany i apetycznie opalony. Plotkująca z recepcjonistką Kaśka natychmiast ruszyła z kopyta niby dźgnięta ostrogą rasowa klacz. Babsko było najwyraźniej w wiecznej rui. Natomiast nam obu nogi dosłownie wrosły w ziemię na widok jej fartuszka. Olśniewająco biały, obcisły, że cycki omal nie rozsadziły zamka, ledwo zakrywający tyłek, obramowany sztucznym futerkiem wokół głębokiego dekoltu i spodu. Brakowało jeszcze tylko puszystego ogonka i uszek.
- Masz pojęcie, jak zboczone i wytrwałe są takie zwierzątka? – Przewrócił oczami na jej widok Jasiu.
- Zaczynam się domyślać. – Ruszyłem do sali nadzoru za ratownikami. – Chyba powinniśmy tam iść. Głodek właśnie poczuła GŁÓD.
Przybyliśmy z odsieczą, acz chory wcale nie wyglądał jakby jej potrzebował. Można było powiedzieć, że wręcz przeciwnie, o czym świadczył jego rozanielony, mimo dolegliwości, wzrok.
- Upadł, a potem stracił przytomność. Miał bardzo niskie ciśnienie, tętno oraz ból w klatce. – Jeden z Czerwonych relacjonował lekarce sytuację, a leżący na łóżku pacjent patrzył się na nią z otwartymi z niedowierzania ustami. Bidulek, aż zesztywniał z wrażenia. Pewnie myślał, że trafił do nieba z piersiastymi aniołami.
- Zaraz sprawdzimy. – Ruda lisica podeszła najpierw do chorego, któremu z wielką pieczołowitością zaczęła przyklejać przyssawki od EKG. Bezwstydnie przy tym obmacywała jego klatę, oblizując się co chwilę koniuszkiem języka niczym strudzony wędrowiec nad kawałkiem soczystej pieczeni. Blady i ledwo dychający kandydat do rozrusznika stawał się stopniowo coraz bardziej rumiany i ożywiony.
– Gotowe! – Zakręciła się na paluszkach jak baletnica i odwróciła w stronę kardiomonitora. A że dziewczę było dość niskie, zamiast poprosić mnie o pomoc co było najrozsądniejszym wyjściem, wyciągnęło wysoko rączęta, by nastawić aparaturę. Futrzasty fartuszek podjechał do góry. Dzięki temu całą gromadą mogliśmy podziwiać jej zgrabną dupencję w skąpych stringach.
- Patrzcie, wyzdrowiał! – kwiknął jeden z ratowników na widok zapisu czynności serca na monitorze. Pikawa biła solidnie niczym dzwon, a ciśnienie z każdą sekundą szło w górę.
- Normalnie cud! – Pokiwałem głową, ledwo zachowując powagę.
- Jaki tam cud, młody? – odezwał się Jasiu mentorskim tonem. – Oto przewaga gołej dupy nad medycyną. – Kaśka miała na tyle przyzwoitości, by się odrobinę zaczerwienić. – Pan żonaty? – Zwrócił się do pacjenta.
- Nie… kawaler… - wyszeptał skołowany budowlaniec.
- No to się pan ożeń, czym prędzej, tym lepiej. Dobrze zbudowana baba zastąpi panu tabletki, a może nawet uratuje przed zabiegiem.
Wszyscy zgodnie ryknęli śmiechem. Nawet pacjent zdobył się na cichy chichot, nie spuszczając oczu z cycków, które omal nie wypadły z koronkowego stanika, kiedy Kaśka zaczęła poprawiać mu przewody. Nawet taka Głodek miała swoje miejsce na świecie, jako żywy stymulator i digoxin w jednym, a jaka oszczędność dla państwa.
***
W sumie ten dzień, mimo mojego złego humoru, zakończył się całkiem sympatycznie. Umówiłem się na randkę z Jasiem (no, może niezupełnie, ale miło było tak myśleć) i nauczyłem się kilku nowych rzeczy o medycynie naturalnej. Rozmyślając nad tym wszystkim w szpitalnej szatni, przypomniałem sobie o Przemku i jego tajemnicy, która spędzała mi sen z powiek. Koniecznie chciałem się też czegoś dowiedzieć o Nataszy. Te dwie sprawy w mojej wyobraźni nie wiadomo z jakiego powodu jakoś się łączyły.  Nazwijmy to męską intuicją. W drodze powrotnej Skowronek był tak miły, że odwiózł mnie do domu, omijając slalomem Czarnego i Nikolasa, którzy czaili się przed bramą. Zatrzymaliśmy się na tyłach ogrodu przed starą furtką. Zamiast wysiąść, wbiłem w niego błagalne oczy.
- Mam sprawę... – zacząłem niepewnie, nie wiedząc, jak zareaguje na moje pytanie. – Czy istnieje jakiś środek, po którym człowiek staje się bardziej rozmowny?
- Chodzi ci o serum prawdy? W co ty się znowu wplątałeś? – Mężczyzna popatrzył na mnie zaniepokojony i poprawił rozluźnioną kitkę, z której wymykały się włosy, opadając mu na twarz. Stanowczym gestem poprawiłem mu spinkę, wywołując na jego policzkach rumieniec. Nie był taki twardy, za jakiego chciał uchodzić. W duszy żałowałem, że to nie w nim się zakochałem.
- Muszę się czegoś dowiedzieć, to bardzo ważne, ale nikt nie chce mi udzielić informacji. Nie chcę jednak wyrządzić komuś krzywdy. - Miąłem w rękach rąbek koszuli.
- Jest taka roślina, nazywa się bieluń. Trudno ją jednak dawkować, w większych ilościach jest niebezpieczna i trująca. Powoduje halucynacje, upośledza zdolność myślenia, ale wywołuje chęć mówienia. Nie polecam. Łatwiej zażyć skopolaminę.
- Ile dla faceta ważącego siedemdziesiąt sześć kilogramów? Można dodać do wódki? – Czułem, że to będzie strzał w dziesiątkę. Miałem ten lek w domu, bieluń też, ale nie odważyłbym się go użyć. Matka miała sklep ze zdrową żywnością i doskonale znałem piekielną moc ziółek.
- Tylko nie przesadź, trzymaj się ściśle dawki, Sherlocku. – Poczochrał mnie po głowie przyjacielskim gestem.
***
Dwie godziny później siedziałem w pokoju Przemka na jego łóżku z dwoma butelkami żubrówki i limonkowym soczkiem w kartonie. Grzecznie ściągnąłem kapciuszki. Wokół mnie panował idealny porządek, nigdzie ani pyłka. Brachol był pedantem i biedna baba lub chłop, który go sobie weźmie. Będzie pucować chałupę w pocie czoła. W sumie ciekawe, czy inne rzeczy też lubi z takim zapałem polerować, jak te błyszczące szybki w barku? Zastanawiałem się, jaki kit mu pocisnąć, aby się ze mną napił. Zawsze lubił mnie pouczać i grać wujka dobrą radę, zastępując nieboszczyka ojca. Nie znosiłem, kiedy się wymądrzał i przeważnie uciekałem, gdzie pieprz rośnie. Teraz jednak gotów byłem się poświęcić, by dowiedzieć się czegoś o pięknej Nataszy. Miałem przeczucie, że to ona była kluczem do Nikolasa. Z rozmyślań wyrwało mnie szarpnięcie za drzwi.
- Co ty tutaj robisz, smarku?! – Przemek nie znosił, kiedy przychodziłem bez zaproszenia do jego bezpyłkowego królestwa.
- Nie zajmę ci dużo czasu. – Spojrzałem na niego markotnie wzrokiem odepchniętego szczeniaka.
- Akurat – warknął, ale mnie nie wyrzucił. Może i byłem czarną owcą Stokrotków, ale rodzina to jednak rodzina. Nawet jeśli lekko upośledzona i mocno kłopotliwa. – Z taką amunicją to my tu do północy będziemy kwitnąć. – Spojrzał oskarżycielsko na butelki. – Czego? – zapytał całkiem jak na niego grzecznie .
- Dziadunio mnie zdradził, więc nie mogę oczekiwać, że mi doradzi. Ty masz sporo doświadczenia z facetami, przynajmniej ostatnio, prawie codziennie się z kimś prowadzasz. Na pewno wiesz, jak się pozbyć bezboleśnie tych dwóch durni, czyli potencjalnych narzeczonych. – Umościłem się wygodnie na łóżku i otworzyłem butelki. Jedną oznakowaną dyskretną gwiazdką, tę ze skopolaminą, wręczyłem Przemkowi, z drugiej sam pociągnąłem sporego łyka.
- A po jakie licho, młody, zgodziłeś się na ten cyrk? Mózgu nie masz? – Brachol walnął obok mnie na kołdrze.  Złapał przynętę i oby się z niej nie urwał. Tak przyjaźnie konwersując, popijaliśmy żubrówkę, która posiadała niezłą moc. Po godzinie Przemkowi zaczął plątać się język, spojrzenie miał niezbyt przytomne, a gadał niczym nakręcony. Buzia nie zamykała mu się nawet na chwilę. Postanowiłem zaryzykować.
- A pamiętasz Nataszę? Tę czarnulkę z USA? – zagaiłem podstępnie, prosząc wszystkie stokrotkowe bóstwa o pomoc.
- Nie lubię gadać o tej wywłoce. Skończyłem z podstępną dziwką raz na zawsze! – zawarczał. Najwyraźniej laska zalazła mu porządnie za skórę.
- A Wiesiek mówił, że taka słodka i niewinna dziewuszka. – Zwaliłem wszystko na kuzyna, który przecież i tak się nie dowie.
- Jaka tam niewinna?! Dawała dupy po pijaku komu popadnie, a potem chciała wszystko zwalić na mnie! Była straszna chryja! – wybełkotał z trudem, przecierając oczy i usiłując zachować prostą postawę, jakby próbował doprowadzić się do porządku.
- O czym ty gadasz? Co zwalić? – Potrząsnąłem nim, ale padł jak długi na materac i zaczął chrapać. Nie było szans go dobudzić, chyba przesadziłem z dawką. Niewiele się dowiedziałem, ale dobre i to. Miałem dobre przeczucia. Może w starych gazetach znajdę coś o jakimś skandalu z udziałem Nataszy, w końcu należała do znanej, prominentnej rodziny. Butelka wypadła mi z rąk i zaplątała się w koc. Szkoda było dobrego trunku, odnalazłem ją i wyszedłem do ogrodu. Chciałem nieco posiedzieć na świeżym powietrzu. Przemek miał rację, było już dobrze po północy. Zamiast rozkminiać zagadkę pięknej Nataszy, moje myśli powędrowały oczywiście do dwóch niewydarzonych podrywaczy. Humor natychmiast mi się zważył. Powinienem im odpłacić pięknym za nadobne, jakem Stokrotek! Pociągnąłem dla kurażu dwa małe łyczki. Po chwili zrobiło mi się gorąco, a cały świat zawirował. W świetle lampy udało mi się jeszcze dostrzec na etykiecie małą gwiazdkę. Zdrętwiałem ze strachu.
***
Głowa była ciężka niczym beczka naładowana węglem. Próbowałem ją podnieść, ale nie dałem rady. Chciałem pomóc sobie rękami, ale też nie miały zamiaru mnie słuchać. Trzęsły się jak menelowi z wieloletnim stażem. Leżałem na podobieństwo bezwolnej kukły. Zacząłem nawet cichutko jęczeć. Ostrożnie uchyliłem powieki i to był mój błąd.
- Mamy cię, mały skurczybyku! – wrzasnął mi nad uchem Dziadunio, a ja o mało nie zszedłem na zawał.
- Dajcie mi w spokoju umrzeć! – wychrypiałem z głębi obolałego ciała.
- Na taki luksus trzeba sobie zasłużyć, narkomanie jeden! – ryknął ponownie staruszek i chlusnął mi w twarz wiaderkiem lodowatej wody.
- Litości – zabulgotałem. – Chcesz mnie utopić?
- Czego się naćpaliście? Przemek od świtu rzyga i blokuje kibelek, a ciebie nad ranem przywiozła policja. – Matka była równie wściekła, co senior rodu. Przywaliła mi w klekoczący łeb brudną ścierką.
- Zniszczyłeś reputację rodziny, bachorze! – Oberwałem z drugiej strony od zacietrzewionego Frania. – Pohańbiłeś honor Stokrotków!
- Jaki znowu honor? – Kompletnie zbaraniałem. Wytrzeszczyłem zamglone oczy na Dziadunia, który wpatrywał się we mnie z prawdziwą zgrozą na pomarszczonej twarzy. Kompletnie nie rozumiałem, o co to całe halo. Pamiętałem, że siedziałem w ogrodzie na ławeczce, a potem obudziłem się we własnym łóżku. Żadnych facetów w niebieskich mundurach. Usiadłem z niejakim zamętem w głowie, a niewdzięczny żołądek zaczął tańczyć salsę. Spojrzałem na swoje dłonie uwalone niebieską farbą. Skąd się wzięła, nie miałem bladego pojęcia.
- Masz iść przeprosić za wyrządzone szkody. Będzie nas to pewnie sporo kosztowało - westchnął Franio, patrząc na mnie jak na wyjątkowo paskudnego karalucha.
- Niby kogo i za co? - Nadąłem się niczym purchawka. - Nie wiem, o co wam chodzi.
- Synku, ty rzeczywiście nic nie pamiętasz? - Matka załamała ręce. - Policjanci, którzy cię przywieźli, opowiadali okropne rzeczy. Wprost nie mogłam w nie uwierzyć. Zawsze byłeś takim dobrym dzieckiem. - Pociągnęła nosem.
- Pewnie mieli sporo interwencji i aresztowani im się poplątali - stwierdziłem buńczucznie, nie śmiejąc jednak spojrzeć jej w oczy. Prawdę mówiąc, to było jedyne wyjaśnienie, jakie przyszło mi do nadal kiepsko działającego mózgu. Postanowiłem iść w zaparte, chociaż gdzieś na obrzeżach świadomości migały nieśmiało jakieś bezkształtne wspomnienia. Skoro w głowie miałem prawie zupełną pustkę, to znaczy, że nic się nie wydarzyło. Koniec kropka!
- W takim razie chodź, coś ci pokażę. - Franio popatrzył na mnie z politowaniem i ujął za upapraną dłoń. Ku mojemu niebotycznemu zdumieniu wyszliśmy z domu na tętniącą już życiem ulicę. Była siódma i wszyscy sąsiedzi spieszyli do swoich zajęć. Zaciągnął mnie nieszczęsnego, niczym baranka na rzeź, prosto pod elegancką willę Czarnego, która znajdowała się na sąsiedniej ulicy. Na miedzianej bramie, ozdobionej fikuśnymi esami floresami, zawieszona była tabliczka, przed którą zebrał się niewielki tłumek. Chichocząc, rzucał coraz bardziej fantastyczne i kompletnie bezużyteczne rady, wkurzonemu mężczyźnie ze śrubokrętem w dłoniach, bezskutecznie jak dotąd próbującego odkręcić pomaziane straszydło.
- Co niby ciekawego jest w tej tabliczce z nazwiskiem? - Ponownie się najeżyłem. - Mogłeś przynajmniej dać mi się napić herbaty, w ustach mam piaski pustyni.
- Najpierw obejrzyj, mistrzu, swoje dzieło. - Popchnął mnie do przodu. Na marmurowej, czarnej płytce jakiś chuligan napisał:
,,Pan Gadzi Język, specjalizacja z macania tyłków i profesura z plotkarstwa, wybitny znawca wpychania jęzora w cudze usta!!!''
A wszystko to ku mojemu przerażeniu w dziwnie znajomym, niebieskim kolorze, zakończone kilkoma ozdobnymi wykrzyknikami. Zerknąłem zażenowany na swoje dłonie, widniejące na nich plamy miały identyczny odcień, co koślawe litery na tabliczce. Nogi zaczęły się pode mną uginać i chwiać.
- Jakoś mi słabo - wystękałem drżącym głosem. Czyżbym pod wpływem skopolaminy pomieszanej z żubrówką zamienił się w łajzę, smarującego obsceniczne napisy na murach? A może to jakiś dziwny sen? Uszczypnąłem się w ramię i zasyczałem.
- Nic ci to nie pomoże! - Franio nie znał litości. - Rzeczywistość paskudnie skrzeczy, prawda?
- Miej serce i daj choć łyka kawy - zajęczałem głosem konającego łabędzia. Nic jednak nie wskórałem. - Jestem tylko maleńkim okruszkiem miotanym przez okrutny los.
- Wyraźnie siebie nie doceniasz, mój ty okruszkowy artysto! - Złośliwie wykrzywiony Dziadunio pociągnął mnie dalej. Wlokłem się za nim ze smętną miną, zastanawiając się, co jeszcze mogłem zmalować i ile potrwa ta udręka. Największym moim marzeniem na tę chwilę było wzięcie długiego, gorącego prysznica, wypicie wiaderka jakiegoś zimnego płynu i zaśnięcie na wieki wieków w moim łóżeczku, jak najdalej od prawdopodobnie pieniącego się z wściekłości kardiologa.
- Jesteśmy na miejscu.
Rozejrzałem się dookoła, teraz z kolei staliśmy przed domem Horodyńskiego. Spojrzałem wystraszony na wiszącą na bramie tabliczkę, ale ku mojej ogromnej uldze nie znalazłem na niej niczego niepokojącego.
- Jesteś oryginalnym twórcą, nie lubisz się powtarzać. A szkoda, ponieważ twój drugi wyczyn będzie nas kosztować majątek, mały dewastatorze! - Wskazał na zaparkowane przy ulicy sportowe Maserati Nikolasa. Na połyskującym srebrnym lakierze jakiś żałosny palant wydrapał gwoździem:
,,Pan Narwana Łapa, specjalizacja z prania po pysku oraz profesura z bezmyślności, wybitny znawca ludzkich zachowań - jedno spojrzenie i wie o tobie wszystko''
- Co ta wódka robi z ludźmi? - Osunąłem się na chodnik z miną zbitego psa. Schowałem kawałek pieprzniętego arbuza, będącego moją głową (tam z pewnością była tylko czerwona miazga i pesteczki), w drżących dłoniach. - Z moimi zarobkami będę musiał chyba sprzedać się na części, żeby go spłacić.
- Zanim zaczniesz szukać kupców na swoje organy, idź ich przeprosić. - Franio walnął mnie w plecy, aż zadudniło.
- Chyba żartujesz? Miałbym się czołgać przed tymi draniami?!
- Postąpiłeś jak element spod budki z piwem, więc teraz miej odwagę zachować się jak przystało na Stokrotka .
- Nigdy w życiu! - Wysunąłem buntowniczo brodę, co u mnie oznaczało napad oślego uporu. Zerwałem się z miejsca i oczywiście zachwiałem niczym trzcina na wietrze.
- A ty dokąd? – Zostałem od razu złapany kościstymi palcami za rękaw.
- Idę pisać ogłoszenie. Oddam szlachetną krew, bujne włosy, tyłek w nienaruszonym stanie oraz wszystkie inne organy w zamian za szmal! Prędzej zdechnę, niż pochylę przed nimi głowę! – Stanąłem naprzeciwko Dziadunia z roziskrzonym wzrokiem.
- A założysz się, że jeszcze dzisiaj będziesz się kajał? – Staruszek też wysunął do przodu dolną szczękę.
.................................................................................................
betowała Kiyami