piątek, 3 lipca 2015

Rozdział 19

   Przez cały dzień prowadziłem zaciętą walkę na spojrzenia z Dziaduniem, a że posiadaliśmy kilka wspólnych wad, wieczorem nadal mieliśmy remis. Upór rasowego osła, zawziętość teriera i nieugięta duma nie stanowiły cech, którymi należało się zbytnio chwalić w towarzystwie. Zawsze uważałem siebie za pechową fajtłapę, na którą złośliwi bogowie zrzucali różne niezasłużone klęski, a seniora za domowego tyrana i kombinatora. Czyżbym jednak się pomylił? Czy Nikolas, pomagając mi przezwyciężyć lęki, otworzył bramę do Piekła? Gdzie się podział wrażliwy i niepozorny „Kwiatuszek”? Klnąc siarczyście pod nosem, powoli dochodziłem do wniosku, że byliśmy z Franiem bardziej podobni do siebie, niż mi się do tej pory wydawało.
   Reszta rodziny unikała nas niczym zadżumionych, z doświadczenia wiedząc, że nie ma sensu brać udziału w tej bezsensownej wojnie. Przemek i Wiśka stwierdzili zgodnym chórem, że mają mnóstwo pracy i bardzo późno wrócą do domu, po czym zwiali na wyścigi, nawet nie jedząc śniadania. Tymczasem matka milcząco popierała Frania, wodząc za mną pełnym potępienia wzrokiem. Umierała ze wstydu za swojego potomka, niegodnego nazwiska Stokrotków. Niczym prawdziwa, polska matrona leżała na kanapie z wytworną migreną, w eleganckim szlafroku i pełnym makijażu, pojękując i zmieniając okłady z wonnych ziółek. Co chwilę wpadała jakaś uczynna sąsiadka, litując się nad jej nieszczęsną dolą strapionej matki i poklepywała współczująco po ramieniu. Inna sprawa, że ta sama babina ledwo wyszła za próg, rozpuszczała jęzor tak, że do wieczora miasto aż huczało od coraz fantastyczniejszych plotek.
   Po południu Franio nagle zmienił front. Długo o czymś po kryjomu rozmawiał przez telefon, nie udało mi się na nieszczęście niczego podsłuchać, bo dobrze się cwaniak pilnował. Udało mi się jedynie zaobserwować, jak dyskutował przez płot z miejscowym komendantem policji. Godzinę później posterunkowy przyniósł mi wezwanie na komisariat. Poczłapałem od razu z karteczką w ręce i dowodem w kieszeni. Po raz pierwszy miałem okazję zwiedzić ten dobrze znany moim kuzynom przybytek. O dziwo, od razu zostałem doprowadzony przed oblicze szefa. Komendant Maczuga popatrzył na mnie zza biurka z wysokości swojego solidnego metr dziewięćdziesiąt i zacmokał z dezaprobatą, a moja maleńka, tchórzliwa duszyczka jakby się jeszcze mocniej skurczyła.
– Panie Lutosławie Stokrotko, co panu strzeliło do łba, żeby tak narozrabiać? Nie mógł pan, jak większość chuliganów, malować obsceniczne obrazki pod mostem? Dlaczego uwziął się pan akurat na naszych prominentów? – Walnął wielką jak bochen chleba pięścią w blat, na co podskoczyłem na swoim skromnym krzesełku i spuściłem głowę. Zrobiłem buzię w ciup, złożyłem rączki w staromodny małdarzyk i zacząłem wachlować rzęsami z miną niewinnie oskarżonej owieczki Dolly.
– Bo ja… p-proszę pana… - Zacząłem się cichutko jąkać przed groźnym majestatem prawa. Moje ciotki za każdym razem kupowały tę pozę dziewczęcia ze szlacheckiego dworku. Od podstawówki prawie wszystkie kawały uchodziły mi na sucho. Facet mnie nie znał, więc nie zaszkodziło spróbować.
– Spokojnie, dziecko, nie jadam takich maleństw. W każdym razie nie na służbie – zarechotał tubalnie policjant. Wyraźnie zmiękł, dobra nasza. Bezradnie ścisnąłem drżące dłonie między kolanami, potrząsnąłem głową wielokrotnie wypróbowanym gestem, aż włosy wysunęły się spod rzemyka i opadły falą na ramię.
– Zrobili mi krzywdę… – chlipnąłem. Nie należało przesadzać, komendant nie był idiotą. – Chciałem tylko… Chciałem…
– No już dobrze, nie maż się, bo jeszcze ktoś pomyśli, że się tutaj nad tobą znęcamy. –Rycerskim gestem podał mi paczkę chusteczek. – Zmiataj i przeproś drani, niech wycofają pozwy, a będzie po sprawie.
– Ale ja nie śmiem tam iść… Pewnie będą krzyczeć…
– Albo wsadzę cię do paki na parę dni! – Pogroził mi Maczuga, marszcząc gęste, czarne brwi, przypominające kudłate błyskawice. – Przecież nie ośmielą się podnieść na ciebie ręki.
– Jasne… - mruknąłem cicho do siebie, mając w pamięci ciężką łapę Nikolasa.
– Kara jest taka lekka z racji tego, że nie byłeś wcześniej notowany. - Kapitan był bardziej chytry, niż na to wyglądał. Nie miał w sobie nic z tępego osiłka, a szare oczy patrzyły na mnie bystro, migocąc szelmowsko w świetle obskurnej jarzeniówki. Pozbywał się mnie po mistrzowsku.
– W takim razie… - Podniosłem się z krzesła, westchnąłem ciężko niczym stuletnia lokomotywa, zaszurałem nogami, jak mnie uczył pan od PO i powlokłem zrezygnowanym krokiem do drzwi.
– Myślę, drogi Stokrotku, że bez trudu owiniesz sobie tych panów dookoła małego paluszka.. E.. Yhy… – odchrząknął, aby dodać sobie powagi. – Znaczy się, chciałem powiedzieć, na pewno dojdziecie do porozumienia. – Mrugnął do mnie i usiadł, kończąc tym samym rozmowę. Dopiero, gdy wyszedłem przed komisariat, uświadomiłem sobie, że przegrałem wojnę z Franiem. Jak zwykle postawił na swoim. Niewątpliwie maczał w tym całym wezwaniu swoje kościste palce. Swoją drogą, z naszego komendanta był całkiem przystojny kawał draba tyle, że co najmniej dwadzieścia lat starszego ode mnie.
                                                                        ***
    Nie miałem zatem wyjścia, musiałem załatwić sprawę wandalizmu niezależnie od swoich uczuć do poszkodowanych. Nie chciałem robić za seks-zabawkę w łapach miejscowego elementu, a z pewnością taką rolę dostałbym w więzieniu. Zacisnąłem zęby i ruszyłem do domu Czarnego. Otworzyła mi uśmiechnięta, dobrze wyposażona tu i tam gosposia. Najwyraźniej doktor również w domu lubił mieć pod ręką cycate co nieco. Otaksowała mnie od stóp do głów i spojrzała lekceważąco wymalowanymi na lawendowo ślepiami.
– Niczego nie kupujemy! – oświadczyła stanowczo i chciała mi zamknąć drzwi przed nosem. Bezczelnie włożyłem do szpary nogę. – Czego? – warknęła.
– Obudź doktora. – Wszedłem do środka, przepychając się obok oburzonej baby. Zdecydowanym ruchem złapałem za klamkę, prawdopodobnie od sypialni, kiedy ktoś pociągnął za nią z drugiej strony. Stanąłem nos w nos z wkurzającym, tanim podrywaczem, ubranym jedynie czarne bokserki.
– O, Lutek alias Literat. – Wbił we mnie intensywne spojrzenie, złapał za ramiona i przyparł do ściany. Nie tracił łajdak czasu.
– Y...yy...? – Nie miałem pojęcia, o co mu chodziło. - Skąd to idiotyczne przezwisko?
– Taką dostałeś ksywkę od ludu z racji malowniczych i pouczających napisów – wyjaśnił z przekąsem.
– Musiałeś z tym od razu lecieć na policję? – Usiłowałem się wyrwać, bo gorące ciało zaczynało mi robić niejaki zamęt w głowie. Czym bardziej się wierciłem, tym mocniej mnie przyciskał.
– Było odwrotnie, to policja przyszła do mnie. – Zaczął gładzić moją szyję. Miał w tym niezłą wprawę, dokładnie wiedział, co i jak naciskać. Zarumieniłem się i odchyliłem w bok.
– Ile chcesz za tę nieszczęsną tabliczkę? Miała już kilka lat, więc raczej nie była zbyt dużo warta? – Zacząłem ostrożne negocjacje.
– A straty moralne? – zapytał z uśmieszkiem i chuchnął mi do ucha. Miałem ochotę dać mu w ten przystojny pysk, ale w porę się powstrzymałem.
– Będziemy się licytować, kto poniósł większe? – Zmrużyłem oczy i spojrzałem na niego zaczepnie.
– Skarbie, nie będę zdzierał z biednego pielęgniarka na dorobku. – Zrobił dwa kroki do tyłu, a jego wzrok prześlizgnął się z mojej twarzy niżej, o wiele niżej. Prostacki łajdak gapił się wprost na mój rozporek w jednoznaczny sposób. – Mnie tam wystarczy zapłata w naturze, zgadzam się na raty lub raz a dobrze. Byle było namiętnie, twardo i ciasno…
Nosz kurde, ten cham myślał, że pójdę z nim na całość z powodu jednego durnego bohomazu. Niedoczekanie, śmieciu, jakem Stokrotka! Szkoda, że nie mogłem zadzwonić do brata, by się go poradzić. Ej, no właśnie… brata. Doznałem olśnienia, zupełnie jak pomysłowy Dobromir. Ten głupek nie uściślił niczego. Nabrałem wiatru w żagle.
– Wiesz… – zacząłem nieśmiało, udało mi się nawet oblać panieńskim rumieńcem. Marnujesz się, Lutek, jako pielęgniarek, oj marnujesz. Powinieneś występować w serialach. – Ja dawno nie… Czułbym się raźniej na własnym podwórku.
– Więc spotkamy się jutro u ciebie. – Czarny był wręcz rozanielony. Zdaje się, że nie spodziewał się z mojej strony zbyt szybkiej kapitulacji. Jakim cudem facet zrobił specjalizację z taką inteligencją? Żenada. – Może zadatek? – Ruszył w moim kierunku. Teraz już myślał jedynie mniejszą głową.
– Głód zaostrza apetyt. – Odsunąłem się jak najdalej. – Trzymam cię za słowo – rzuciłem, odwróciłem się i pomknąłem niczym rączy jeleń do drzwi. Tego napalonego kocura miałem właściwie z głowy. Po ciemku wszystkie koty są czarne, prawda? Na szczęście, Przemek nie był ostatnio zbyt wybredny i bzykał się, z kim popadło.
   Spojrzałem na zegarek, była już osiemnasta trzydzieści, czyli najwyższy czas, by iść do pracy. Czekał mnie dzisiaj nocny dyżur razem z Kozłowskim i Jasiem. Rozprawa z Nikolasem, której obawiałem się o wiele bardziej niż rozmowy z kardiologiem, musiała poczekać na następny dzień. Nie miałem najmniejszej ochoty się z nim spotykać, w dalszym ciągu byłem zły i rozżalony. Zresztą wcale mnie nie przeprosił. O tym, że nie dałem mu na to najmniejszej szansy, już nie pomyślałem.
                                                                  ***
   Wszedłem na pole minowe zwane SOR-em i ostrożnie rozejrzałem się dookoła. Nasi lekarze niezmiennie byli w stanie działań wojennych. Dwóch dorosłych facetów zachowywało się jak przedszkolaki w myśl zasady: jak ty mi łopatką w łeb, to ja ci piaskiem z wiaderka w oczy. Plac zabaw do lat pięciu. Normalnie brak słów. Awanturował się przede wszystkim Jasiu, bo Kozłowski przezornie schodził mu z drogi, bez dwóch zdań mając nadzieję, że w końcu mu przejdzie i wrócą do dawnego układu. Patrzył na niedostępny tyłek byłego narzeczonego z taką tęsknotą, że aż krajało się serce. Zasłużyć zasłużył, ale jakoś było mi go żal. Prawdopodobnie jestem zbyt miękki dla lepkołapych drani. Coś ze mną wyraźnie nie tak.
   Jak w większość sobót o tej porze, na oddziale panował zadziwiający spokój. Całodobówki otworzyli przed chwilą, więc nie zdążyły jeszcze przysłać nam pacjentów. Czerwoni rżnęli w pokera, Gosia z Renią robiły na drutach jakieś fikuśne, koronkowe cudeńka, a ja poczłapałem do recepcji. Podobno rezydująca tam Basia umiała wróżyć z tarota. Nigdy nikt nie stawiał mi kart, więc byłem ogromnie ciekaw, co mnie czeka w przyszłości. Miałem nadzieję, że nie orka od rana do nocy przez najbliższe dwadzieścia lat, aby pokryć prezesowi koszty nowego lakieru dla jego sportowego cudeńka. Nasza szpitalna wróżka nie miała nic przeciwko, pokazała, jak przełożyć i zaczęła rozkładać talię.
– Wieża, kochanie. Twoje życie się diametralnie zmieni, ale bynajmniej nie w prosty i łatwy sposób. Czeka cię wiele prób, od twojej dojrzałości zależy, jak się potoczą sprawy.
– Rany, gadasz jak Pytia. Nie kapuję nic a nic – westchnąłem.
– Następna karta Kochankowie. Kręci się obok ciebie wielu mężczyzn, ale nie wszystko złoto, co się świeci. Czasem kawałek pokiereszowanego żelaza kryje w sobie prawdziwy klejnot. Łatwo się pomylić. Co dla jednego nic niewarte, dla drugiego może okazać się bezcenne.
– Nie możesz jakoś jaśniej? – Przed oczami zaczęły mi od tego latać świetliste kółeczka. Po co komu wróżba, jeśli stanowi jedną, wielką zagadkę.
– Dziesiątka denarów. Brama zarówno dla ciebie, jak i całej rodziny. Myślę, że szykuje się kilka doniosłych uroczystości. – Uśmiechnęła się na kształt sfinksa, po czym zwinęła talię. I po co mi to było? Jak nic nie będę spać po nocach, a rozkminiać tarotowy szyfr. Dodaj sobie, Luciu, problemów, dodaj. Masz ich widocznie za mało, skoro wymyślasz wciąż nowe.
Wyciągnąłem z kieszeni notes, by zapisać pokręcone rewelacje i omówić je potem z mamą, niezłą znawczynią takich szamańskich sztuczek, kiedy do holu wjechali Czerwoni z zaprzyjaźnionego szpitala. Na wózku wieźli zwyczajnie wyglądającego, nastoletniego chłopaka, który był sztywny niczym deska i zastygnął w dziwnej pozie, z rękami i nogami rozłożonymi na rozgwiazdę. Wyglądał jak robot, któremu wyczerpały się baterie. Z trudem zmieścili się w szerokich drzwiach.
Pośpieszyłem przodem, żeby zawiadomić Jasia, który od dłuższego czasu z błogim uśmiechem siedział na pustej Sali nadzoru i czytał podejrzaną mangę. Kiedy wszedłem, szybko schował ją za koszulkę. Pornos jak mamę kocham, bo inaczej po co zachowywałby się tak podejrzanie? Na skutek gwałtownej reakcji okulary spadły mu pod biurko. Ofiarnie rzucił się na kolana i wczołgał pod mebel. Jeden z naszych ratowników, nieświadomy obecności lekarza, zajął jego fotel.
– Ale mnie piją te głupie gacie! – Rozpiął guzik, rozsunął zamek i zaczął się bez skrępowania poprawiać.
– Rany, nie możesz tego robić w łazience? – opieprzyłem durnotę. Striptizu mu się zachciało w miejscu pracy.
– No co, przygniotłem sobie Delfinka – zarechotał. Długo jednak nie cieszył się dobrym humorem. Do pomieszczenia wszedł znudzony zastojem Kozłowski, eskortując nowego pacjenta. Ten uroczy moment wybrał sobie Jasiu, by wypełznąć na powierzchnię, dokładnie między szeroko rozstawionymi udami Czerwonego, z otwartymi ze zdumienia ustami, patrzącego na rozczochraną głowę internisty tak blisko swojego strategicznego miejsca. Jego policzki natychmiast pokryły się szkarłatem.
– Co wy tutaj wyprawiacie?! – zawarczał rozeźlony chirurg. Z jego punktu widzenia ktoś inny na naszych oczach dostawał to, co należało wyłącznie do niego. Ewidentnie nie mogło zmieścić się w hrabiowskiej głowie, że Skowronek mógłby go wymienić na inny, wdzięczniejszy model.
– My nic…  ja…- zaczął ze strachem zmieszany ratownik, wymachując gorączkowo rękami. Kozłowski na lebiodę nie wyglądał, do jego profesji potrzeba było sporo siły. Poza tym nie warto robić sobie wroga z szefa. Chłopak przytomnie odsunął się szybko z krzesłem do tyłu, by wypuścić klęczącego przed nim mężczyznę, któremu blokował wyjście.
– Ćwiczyliśmy reanimację – odezwał się spokojnie Jasiu, wstając i otrzepując kolana. Poklepał przy tym przyjaźnie zawstydzonego chłopaka po kolanie.
– W tej pozycji? Czyżby wprowadzono jakąś nową metodę, o której nie wiem? – Kozłowski złapał uśmiechającego się krnąbrnie mężczyznę za ramię.
– Rybka wyglądała na bezwładną, więc chciałem ją nieco ożywić. – Przebierał powoli miarę cierpliwości chirurga, o czym świadczyły mocno zaciśnięte szczęki i drgająca nerwowo powieka.
– O czym on…?
– O Delfinku – podpowiedziałem usłużnie, wskazując ruchem głowy na strefę intymną pośpiesznie zapinającego spodnie Czerwonego.
– Zabiję łajdaka! – ryknął za umykającym ratownikiem. – A dla ciebie znajdę jakąś wieżę otoczoną głęboką fosą, najlepiej z krokodylami! Już zacznij pleść warkocz!
– Powiedz to Głodek, bałwanie, na pewno chętnie porobi za Złotowłosą, tyle że będziesz jej musiał kupić perukę. – Jasiu nawiązał złośliwie do dość mizernej czupryny Kaśki.
– ŁUUUP! – rozległo się niespodziewanie za naszymi plecami. Jak na komendę wszyscy odwróciliśmy głowy. Wyglądający na nieprzytomnego pacjent w tym czasie spadł z wózka i z przepraszającą miną zbierał się z podłogi. Udało mu się też stojakiem do kroplówki rozwalić szybę w szafce z lekami.
– Włączyli mi prąd. – Obdarzył nas niewinnym, chłopięcym uśmiechem i zrobił przysiad, demonstrując idealną sprawność chudych rąk i nóg. – Niezły tu macie cyrk. – Popatrzył wymownie na obu lekarzy.
– Czy on aby nie przybył tutaj jako utrata świadomości nieznanego pochodzenia? – zapytałem, widząc kolejny cud nad cudami.
– Kochany Luciu, poznaj jednego z moich ulubionych pacjentów – Pana Pstryczka. No wiesz… - podjął Skowronek, widząc moją ogłupiałą minę. Zaczął recytować:
 ,,Sterczy w ścianie taki pstryczek,
Mały pstryczek – elektryczek,
Jak tym pstryczkiem zrobić pstryk,
To się widno robi w mig…

…Robisz pstryk i włączasz PRĄD!
Elektryczny, bystry PRRRĄD!…”

– Dlaczego on jest kochaniem, a ja bałwanem?! – zaprotestował Kozłowski, który zdążył się już odrobinę uspokoić.
– Bo jest słodki, przytulny i ślina nie kapie mu z pyska na widok mojego tyłka! A jak jesteśmy razem, patrzy wyłącznie na mnie, a nie taksuje wzrokiem wszystkie przekąski dookoła! – Faceta aż zapowietrzyło. Jasiu skorzystał z jego bezgłosu, złapał mnie za rękę i wybiegliśmy z Sali nadzoru, by potem w pokoju socjalnym rechotać jak szaleni przez dobry kwadrans.
                                                              ***
   Dyżur okazał się szalenie wyczerpujący. Przed północą żarty się skończyły, a zaczęła harówka. Chorych przybywało i przybywało. Nie mogliśmy się nadziwić, skąd się biorą. Dopiero Basia nas oświeciła oznajmiając, że zaczęły się właśnie dni miasta, a ponieważ było ciepło, w plenerze odbywał się szereg imprez. Jedni najedli się nieświeżej kiełbasy, inni poparzyli Barszczem Sosnowskiego, kilku zaprawionych piwem urządziło sobie zawody pływackie w błotnistym bajorze z pijawkami. Ot, życie.
   Rano wszyscy byliśmy wykończeni. Na Sali nadzoru pozostały nieliczne niedobitki. Z ulgą przywitaliśmy dzienną zmianę. Grzebałem się niczym mucha w rosole, więc do szatni wszedłem ostatni. Po długim prysznicu, kiedy to omal nie zasnąłem w kabinie, przebrałem się w codzienne ciuchy, po czym powlokłem na busa. Niestety, nie zbadałem wcześniej drogi i tuż za bramą trafiłem prosto w rozpostarte ramiona Nikolasa.
– Co tu robisz? To podpada pod nękanie! Chcesz dokończyć dzieła? –  Wściekłość ogarnęła mnie od nowa na widok jego odzianej w najmodniejsze ciuchy sylwetki, opartej o podrapany przeze mnie sportowy samochód. Nadal nie był mi bynajmniej obojętny. Nie potrafiłem odpuścić.
 – Chyba nie liczyłeś, że taka tania dziwka jak ja tak od ręki zapłaci ci za szkody? – Wszystkie informacje, jakie przeczytałem na temat rodziny Horodyńskich w gazetach i internecie, zaczęły pojawiać się przed moimi oczami. Znalazłem tam plotki o międzynarodowych szwindlach, znikających bez śladu ludziach, kontaktach z mafią. Trochę spanikowałem, nigdzie nie widziałem żywego ducha. Zdałem sobie sprawę, że ten mężczyzna był naprawdę niebezpieczny, a ja stałem na pustym parkingu zdany na jego łaskę. Moje niespokojne myśli bez wątpienia odbiły się na twarzy.
– Lutek, o czym ty mówisz? Myślisz, że cię znowu uderzę z powodu głupiego auta? – W głosie Diabła Ho zabrzmiał ogromny żal. Czarne oczy popatrzyły na mnie z takim smutkiem, że zrobiło mi się głupio. – Potrafię nad sobą panować. To nie jest odpowiednie miejsce na omawianie naszych spraw.
– Udowodnij, że potrafisz nad sobą panować! Ja mam nieco inne wspomnienia i do tej pory boli mnie szczęka – odezwałem się już o wiele spokojniej. Ach, te czarne ślepia z taaakimi rzęsami. Nosz kurczę, miękniesz, Lutek, miękniesz. Miałeś być męskim Stokrotką, nie chwastem!
– To mi na to pozwól – wyszeptał aksamitnym, głębokim głosem, a we mnie zadrżało głupie serce. – Zapraszam cię jutro wieczorem na kolację w moim domu.
– Żartujesz, tak? – Oj chłopie, jesteś cykorem. Masz okazję odwiedzić ponownie jaskinię zła, może dowiedzieć się kilku, niedających ci spokoju rzeczy. Podstawowe pytanie brzmiało, czy na pewno chcę kontynuować tę znajomość, czy Nikolas jest tego wart?
– Chcesz mnie pożreć żywcem i kosteczki zakopać w piwnicy? – zapytałem z niejaką obawą w głosie. Tak szczerze, niczego nie byłem już pewny, w głowie i sercu miałem zamęt. Nie chciałem, żeby powtórzyła się historia sprzed lat. Czułem jednak jakimś siódmym zmysłem, że prezesa nie powinienem porównywać do Andego.
– Najpierw chcę sprawić, byś mi wybaczył – powiedział cicho, oczami dosięgając niemal dna mojej duszy. Staliśmy tak przez chwilę w milczeniu. Widząc, że dalej się waham, dodał:
– Chyba nie stchórzysz, w końcu jesteś Stokrotkiem? Franio wyjawił mi, że nigdy nie uciekacie, nawet wobec przeważających sił wroga.


...............................................................................................................
Podziękowania dla Ewy, która dzielnie mi towarzyszyła podczas pisania i robiła za wena.


Betowała Kiyami

4 komentarze:

  1. Nikolas walcz o Lutka, nie pozwol Czarnemu na takie numery! Chociaz to policzkowanie Kwiatuszka mogl sobie darowac, ale wszystko dzialo sie przeciez pod wplywem emocji. Czekam z niecierpliwoscia na kolejny rozdzial, bo Czarny nie pogardzi nikim a Przemek przeciez gorszy nie jest, hahah. :D
    Pozdrawiam
    xjudass

    OdpowiedzUsuń
  2. Super rozdział nie mogę doczekać się następnego :)
    JackiPerła

    OdpowiedzUsuń
  3. A to przebiegły Dziadunio :D
    A Lutek powinien poznać kogoś nowego, kto byłby lepszy od oby dwóch drani...
    Weennyyy i czekam z niecierpliwością na następny rozdział bo pewnie będzie się działo ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej,
    świetne, Franio jednak dopiął swego, Lutek czarnego przeprosił, oby się wszystko udało, a jak widać Nicolasowi bardzo zależy na Lutku, oj ta scena z tym ratowaniem boska…
    Multum weny życzę…
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń