niedziela, 25 stycznia 2015

Rozdział 6

    Coś mi od dawna leży na wątrobie i muszę sobie ulżyć. Mam małą uwagę do niektórych czytelników. Jeśli to co piszę was nudzi, uważacie moich bohaterów za powtarzalnych, a opowiadania za schematyczne, to u góry jest taki mały krzyżyk. Nie twierdzę, że nie macie do jakiegoś stopnia racji, z pewnością popełniam wiele błędów, ale po co wchodzić tutaj na siłę. Ludzie, czy wy cierpicie na wrodzony masochizm? Krytyka musi być konstruktywna, tylko wtedy pomaga pisać. Zbyt wiele oczekujecie i ja temu nie sprostam, jestem zupełnie przeciętną osobą. Pamiętajcie, że macie do czynienia jedynie ze zwykłą amatorką, której pisanie sprawia przyjemność i nie czerpie z niego żadnych korzyści. Proponuję, żeby zamiast marnować tutaj czas iść do biblioteki, tam znajdziecie literaturę na światowym poziomie i wspaniałe książki, których nigdy nie zapomnicie. Powiedziałam, co musiałam i odrobinę mi lepiej. A tych kilku, którzy choć trochę się bawią, czytając moje opowiadania zapraszam na następny rozdział.


   Następnego dnia miałem niewielkie poczucie winy. Prezes włożył sporo wysiłku w zaproszenie mnie na tę ran… znaczy się spotkanie, a ja paskudnie się odwdzięczyłem, niszcząc mu markowe ciuszki. Z jednej strony może dobrze się stało, bo w żaden sposób nie zachęciłem go do kontynuowania znajomości, ale z drugiej wyszedłem na zdziecinniałego głupka, którego imają się durne żarty na poziomie przedszkola. W dodatku ta jego wzmianka o pokucie nieco mnie zaniepokoiła. Moja szalona wyobraźnia podsuwała mi coraz bardziej niecenzuralne obrazki tego, co mężczyzna mógłby zażądać w zamian, bo przecież pieniędzy i tak nie miałem. Na komplet ubrań, jakie miał na sobie, musiałbym pracować co najmniej z rok. Do rana miałem już opracowany plan, który wydawał mi się mniejszym złem. Kiedy, jak zwykle w porze śniadania, zjawił się szofer z nieodłączną wiąchą kwiatów, na bileciku napisałem kilka słów.

„Zagrajmy w bilard. Jeśli wygram, zapomnisz o wczorajszej kąpieli, a jeśli ty, spełnię twoje życzenie. Dzisiaj o 20.00 na rynku.”

Propozycja wydała mi się uczciwa - no może nie do końca.  Grałem bardzo dobrze i miałem nadzieję, że uda mi się wyjść z tego starcia jako zwycięzca. Właściwie to byłem tego niemal pewien. Taki facet z klasą na pewno nie rżnął w bilard razem z miejscowym elementem, a pykał sobie w golfa na zielonych murawach w wytwornym towarzystwie. Spojrzałem wokół, bo zapanowała dziwna cisza. Rodzinka gapiła się na mnie podejrzliwie.
- Hm… Czy to naprawdę ty, braciszku? – Ruda jędza uszczypnęła mnie w ramię z całej siły. – Może masz jakiegoś klona?
- Łaaa….! Małpa! – zapiszczałem jak dziewczyna. – Będę miał sińce!
- Nie martw się, do wesela się zagoi, ale jeśli planujesz na dzisiaj jakąś rozbieraną randkę, to raczej nie. – Wyszczerzyła do mnie swoje zębiska.
- Odwal się, napalona kocico! Nie każdy myśli tylko o bzykaniu tak jak ty! – Zadarłem nos i zwiałem, zanim reszta Stokrotków się do mnie dobrała. Człowiek tu myśli, jak ratować skórę z rąk wysłannika piekła, a siostrunia zamiast ocalić moją niewinną duszyczkę, najchętniej podałaby mnie na tacy z jabłkiem w zębach. Swoją drogą jakie te baby bywają zmienne, wczoraj o mało nie zamknęła przede mną drzwi, kiedy wychodziłem, a dzisiaj bawiła się w stręczycielkę.
Udałem się do swojego pokoju i zacząłem ubierać do pracy. Zdążyłem zaledwie wciągnąć spodnie oraz koszulkę, kiedy zaterkotała komórka i odezwała się dystyngowanym głosem kamerdynera pierwszej klasy: ,, Jaśnie panie, przyszedł sms”. Ten niemądry zwrot zawsze poprawiał mi humor, czułem się, jakbym był osobą z wyższych sfer. Odczytałem wiadomość:

,,Jestem na twoje rozkazy, kwiatuszku. Czekam na ciebie pod szpitalem. Będzie mi strasznie trudno wybrać jedno życzenie…”

A to cwaniak! Co za idiota dał mu na mnie namiary? Niech ja go dopadnę! Swoją drogą facet był potwornie pewny siebie. Czyżbym wykopał sobie własnymi rękami grób? Zrobiło mi się zimno ze strachu. Już słyszałem, jak woła z tym swoim uśmieszkiem:
„- Spodnie w dół, tyłek w górę! Żwawiej, mały, żwawiej! Proszę o płynne ruchy biodrami, kwiatuszku!”
Teraz dla odmiany zrobiło mi się gorąco, przyłożyłem dłonie do poczerwieniałych policzków. Może jestem chory? Walnę się do łóżka i zadzwonię do pracy, że złapałem grypę. Ten pomysł wydał mi się przez chwilę dość atrakcyjny. Spojrzałem jeszcze raz na ekranik i wystukałem.

„Skąd masz, draniu, mój numer?! Na pewno nie ode mnie!”

Odpowiedź przyszła niemalże natychmiast. Nie zdążyłem nawet zdjąć palców z klawiatury.

,,Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, Pogromco Łabędzi”

 No teraz to wkurzyłem się na maksa. To było naruszenie mojej prywatności, na pewno tak tego nie zostawię, Panie Detektywie Ho. Doszedłem do wniosku, że i tak go nie przegadam, w pyskówkach był z pewnością ode mnie lepszy. Poczekam na stosowną sposobność, by się odegrać.
   Wyglądało na to, że do szpitala muszę się choć odrobinę wystroić. Nie zamierzałem mu się spodobać, bynajmniej, ale w końcu reprezentowałem ród Stokrotków przed zagranicznym machomenem. To do czegoś zobowiązuje, prawda?
- Ech, życie… - westchnąłem, a rozszalała wyobraźnia zaczęła pracować na wysokich obrotach, nic sobie nie robiąc z moich dobrych intencji. Kiedy wczoraj te czarne oczyska wędrowały po moim ciele, czułem, jakbym miał zaraz zamienić się w pochodnię. Niezwykłe i jakże podniecające, nawet teraz lekko zadrżałem na samo wspomnienie.
- Plask… - Walnąłem się z liściaka w pysk dla przywrócenia resztek rozsądku. Tfu…! Co ja wygaduję? Poprzedniego dnia miałem dziwne sensacje, bo na dworze było zimno, a ja wpadłem do stawu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, normalna rzecz w takiej sytuacji. Po tak jakże inteligentnym wytłumaczeniu samemu sobie swojego zachowania, od razu poczułem się lepiej. Mogłem teraz spokojnie iść do pracy i żaden diabeł nie będzie mi straszny.
***
   Czas w szpitalu płynął mi dzisiaj paskudnie powoli, może dlatego, że denerwowałem się wieczornym spotkaniem. Koleżanki zaczęły się nawet ze mnie naśmiewać, że podskakuje jak spłoszony królik przy każdym większym szeleście. Tymczasem sam nie mogłem przestać myśleć, co może pójść nie po mojej myśli. Mój odważny sms wydawał mi się teraz okropnie niemądry i naiwny. Na szczęście lekarze dawali z siebie wszystko, pełna dramatyzmu telenowela trwała w najlepsze, odwracając uwagę od mojej skromnej osoby
   Nasz internista nadal był w stanie wojny ze swoim facetem. Wyniośle ignorował każdy przyjazny gest z jego strony. Pod wieczór Kozłowski zdradzał już objawy załamania, tym bardziej, że złośliwy Jasiu założył wyjątkowo obcisłe jeansy, w których jego tyłek prezentował się nader apetycznie. Kiedy tylko się pochylił, Hrabia wzdychał niczym trzymana przez długi czas na ostrej diecie lokomotywa. Biedak, przyzwyczajony do regularnego zaspokajania swoich potrzeb, cierpiał paskudne męki. Szpitalne flirty nie były w stanie w niczym mu pomóc, zaostrzały jedynie objawy odstawienia. Obawiałem się, że jeszcze kilka godzin i rzuci się na swojego byłego niczym bezpański pies na szynkę. Wszyscy robili zakłady, jak długo to jeszcze potrwa. Zielony zeszycik znowu zapełnił się niemądrymi uwagami.
   Nagle zjawił się ON i rozpętało się piekło. On, czyli Tadeusz Jaśmin, był naprawdę wyjątkowym pacjentem. Już dwa dni temu mieliśmy niezły ubaw, kiedy Kozłowski gipsował mu nogę i zakładał szwy na rękę. Trzepotał wtedy niesamowicie długimi rzęsami przypominającymi włochate gąsienice, zarzucał na ramię złocistą grzywę i robił słodkie miny zakochanej pandy, starając się za wszelką cenę zwrócić uwagę chirurga. Był przy tym tak zachwycony swoją wyjątkową osobą, że zrywaliśmy boki ze śmiechu. W życiu nie widziałem takiego narcyza. Profesjonalne zachowanie naszego Hrabiego było niemal bohaterskim wyczynem. Dzisiaj Tadziu przyszedł do kontroli w białej, kudłatej kurteczce i eleganckich spodniach. Wyglądał prawie normalnie, oczywiście jak na niego, bo grubą warstwę truskawkowego błyszczyku na ustach i kozaki w kwiatki uznałem za niewinne dodatki. Były to jednak tylko pozory. Ponieważ nie miałem nic do roboty, zaprowadziłem go na zabiegówkę. Kozłowski na jego widok wywrócił tylko oczami.
- Proszę usiąść i się rozebrać.  Muszę obejrzeć ranę na ręce i nogę – zwrócił się grzecznie do siedzącego na kozetce mężczyzny, który nie odrywał od niego rozanielonego wzroku.
- Wolałbym nie robić tego w obecności tego chłopca – zaszemrał omdlewającym głosem i zawachlował gąsienicami.
- Ten pan obok to nie żaden chłopiec, ale profesjonalny pielęgniarz. Jest mi potrzebny. – Chirurg nie miał najmniejszej ochoty zostać z nim sam na sam. Po takim cudaku można było się spodziewać dosłownie wszystkiego.
- Skoro tak, to trudno. – Wydął usta lekko obrażony. Ściągnął kurteczkę i okazało się, że pod nią nie miał zupełnie nic. Zaświecił nam w oczy nagą klatą. Dostrzegłem, że w lewym sutku miał wpięty maleńki kolczyk w kształcie serduszka. Jeszcze gorzej było, gdy spuścił spodnie, kręcąc przy tym frywolnie chudymi pośladkami. Chyba miało to wyglądać zalotnie i miało za zadanie oczarować lekarza. Na tyłku miał jakieś fikuśne, męskie stringi, jakich nigdy bym dobrowolnie nie założył. Niewiele pozostawiały miejsca dla wyobraźni.
- Yyy… - Pierwszy raz widziałem, jak Kozłowski się zapowietrzył. Zagryzł usta i zerknął na mnie. – Lutek, podaj mi nożyczki – jego wzrok wyraźnie mówił, że jak zacznę chichotać, to mnie zabije, a jak go z nim zostawię, to zabije, ożywi i zabije jeszcze raz. Pracował w milczeniu. Jak mógł, starał się omijać wzrokiem intymne okolice pacjenta, które miał wyeksponowane tuż przed swoim nosem.
- Wygląda pan z tym skalpelem tak męsko... - pojękiwał rozkosznie raz po raz Tadziu, zachwycony całą sytuacją. Już kończyliśmy, kiedy do zabiegówki wparował Jasiu i dosłownie osłupiał. Miał facet bezbłędne wyczucie chwili. Zamrugał kilka razy, chyba mając nadzieję, że śni, potem poczerwieniał na twarzy, zupełnie wypadając z roli wyniosłego, zimnego Byłego.
- Co tu się kurna dzieje?! Trafiłem do nocnego klubu?! – zawarczał tak wściekle, że każdy bulterier mógłby się od niego uczyć. – Pan daje tutaj jakiś pokaz?! – Tadziu jakby się skurczył pod jego morderczym wzrokiem. Szybko naciągnął na tyłek spodnie i zasłonił się parawanem. Chyba nie spodziewał się tak groźnej konkurencji i najwyraźniej odwaga nie była jego najmocniejszą stroną. – Kręci cię taki striptiz w kusych majtasach?
- Jasiu, spokojnie. Ja tu tylko pracuję. – Kozłowski stanął oko w oko z rozgniewanym chłopakiem. Trzeba przyznać, że trzymał fason i nie cofnął się nawet na krok.  – Lutek może potwierdzić. – Spojrzał na mnie błagalnie.
- Robiliśmy opatrunek, doktor ściągał szwy. – Moje tłumaczenie zabrzmiało jakoś niepewnie, może dlatego, że stałem pomiędzy nimi na linii ognia.
- Zabierz tego lalusia na wózek. – Dotarł do mnie królewski rozkaz Skowronka. – Jak będzie niegrzeczny, to zapnij go w pasy i zrób zastrzyk uspokajający, co najmniej dwunastką. Taka gruba igła zawsze dobrze działa na impulsywnych pacjentów. Można powiedzieć, że czyni cuda – posłał wychylającemu się zza zasłonki Tadziowi ociekające jadem spojrzenie.
- Ja pomogę! – Mężczyzna wyraźnie pobladł i mimo gipsu z szybkością błyskawicy znalazł się na fotelu na kółkach.
- A ty gdzie? - Jasiu zatrzymał Kozłowskiego, który miał zamiar ulotnić się angielskim zwyczajem drugimi drzwiami.
- Chyba słyszałem alarm na sali intensywnego nadzoru. – Miał chłop refleks, nie powiem, kłamał jak z nut i nawet nie drgnęła mu powieka.
- Tam są pielęgniarki, więc ani drgnij! – Zmrużył brązowe patrzałki niczym drapieżnik przed atakiem. - Najpierw obdukcja! – Pchnął mężczyznę na pobliską ścianę. – Jeden podejrzany ślad i nawet tatuś cię nie uratuje! – Zaczął rozpinać mu koszulkę, a ja zasłoniłem oczy nieco oszołomionemu  pacjentowi i umknąłem z zabiegówki. Nie wiedziałem, czy mam żałować chirurga czy mu zazdrościć. Ziejący ogniem i siarką Jasiu wyglądał na bardzo niebezpiecznego, ale z doświadczenia wiedziałem, że taki płomień łatwo mógł się zamienić w coś zupełnie innego.
***
   Przez to wszystko zupełnie zapomniałem o moim Nemezis. Miałem do niego zadzwonić, żeby trzymał się z daleka od bramy, ale zupełnie wyleciało mi to z głowy. Oczywiście Horodyński zajechał z fasonem pod sam szpital, ciesząc oczy wszystkich, którzy właśnie wychodzili z pracy. W dodatku stanął pod latarnią. Pierwszy w tym roku śnieg poprószył mu delikatnie czarne włosy. Skrzyły się lekko w tym sztucznym świetle, co sprawiło, że jego przystojna twarz wydała się jeszcze bardziej pociągająca. Nie lśniły jednak bardziej niż czarne ślepia, które natychmiast wyłowiły mnie w niewielkim tłumie. Podszedł tym swoim nonszalanckim krokiem i odruchowo nastawiłem policzek. W zamian dostałem cieplutkiego całusa w policzek stanowczymi, męskimi wargami. Yhy… yhy… No co? To było naprawdę ODRUCHOWO! Takie cnotliwe cmoki dostaje przecież każdy, na przykład podczas powitania u ciotki na imieninach. Nie miałem więc bladego pojęcia, dlaczego tak okropnie się zaczerwieniłem. Pewnie przez ten głupi śnieg - było okropnie zimno.
- Wsiadaj, cały drżysz. – Prezes otworzył przede mną drzwi do samochodu. Wsiadłem bez słowa, podnosząc jednocześnie kołnierz puchowej kurtki.
- Jedziemy do baru ,,Pod Kogutem”. Lubisz piwko? – Zapiąłem pasy i wskazałem mu kierunek. Po niecałych dziesięciu minutach byliśmy na miejscu. W drzwiach oczywiście stał kuzyn Wiesiek i zmierzył nas od stóp do głów niczym jakąś wyjątkową osobliwość.
- Dowód proszę! – burknął do Horodyńskiego, a jego postura zapaśnika wagi ciężkiej nie zachęcała do protestów.
- Myśli pan, że jestem nieletni? – Prezes jak to prezes, nie wiedział kiedy odpuścić, wyciągnął jednak portfel.
- Nie, ale muszę wiedzieć, z kim szlaja się nasza Kruszynka. – Przeczytał uważnie podany dokument, po czym odwrócił się do mnie. – Skąd wziąłeś tego typka, Lutek?
- Spadaj gorylu na swoje drzewo! Nic ci do tego! – pysknąłem i prześlizgnąłem się zwinnie pod jego ramieniem, grubym niczym moje udo. Nie miałem wątpliwości, że Diabeł Ho poradzi sobie z tym nadopiekuńczym przedstawicielem naczelnych. Miałem rację , bo po chwili do mnie dołączył.
   Bar posiadał dwie sale – jedna z nich zajęta była przez zwolenników meczy, którzy z kuflami w łapach kłócili się nad wynikami. Dzisiaj nie było wieczorku tanecznego, więc w miarę spokojnie tkwili za stolikami. Jak komuś przyszło coś durnego do głowy, to wystarczyło zazwyczaj jedno spojrzenie Wieśka, żeby uspokoić porywczego biesiadnika. Jeśli nie posiadał instynktu samozachowawczego, lądował po chwili na pysku na ładnie przystrzyżonym trawniczku za drzwiami. Czasem trafiały się wyjątkowo twardogłowe sztuki, wtedy zaczynała się zabawa i przyjeżdżała policja, żeby zebrać ich nędzne szczątki. Druga zaś sala posiadała tylko kilka stojących pod ścianą stolików, reszta pomieszczenia wypełniona była automatami do gier. Na środku pysznił się duży stół bilardowy, obiekt naszej dzisiejszej pielgrzymki. Usiedliśmy sobie w kąciku, przez chwilę obserwując grających w Fifę żuli, którzy musieli wlać w siebie sporo alkoholu, bo ich ruchy były okropnie nieskoordynowane.
- Piwko raz. – Zagapiony drgnąłem, kiedy szkła zadzwoniły o blat. Drugi kuzyn, bliźniak Marian, będący barmanem i właścicielem tego całkiem dochodowego przybytku, postawił przed nami dwa kufle. Jeden duży, z grubą warstwą piany, drugi wielkości literatki z malinowym soczkiem. Boż… Bożenko, jaka kompromitacja! W oczach Horodyńskiego już widziałem zapalające się drwiące ogniki.
- Nie jestem dzieckiem! - Zaprotestowałem idiotycznie, a znając dobrze moją rodzinkę, mogłem przecież przewidzieć jeszcze bardziej dobijająca odpowiedź, uśmiechniętego od ucha do ucha draba.
- Kobietom i Kruszynom większych szklanek nie podajemy! Coś jeszcze? – zwrócił się do prezesa, kompletnie mnie ignorując.
- Na razie wystarczy, chcemy najpierw zagrać. Mam nadzieję, ze Lutek nie zapomniał zarezerwować stołu.
- Wszystko gra, macie godzinkę na pojedynek. – Cholerny Marian w końcu nas zostawił. Normalnie obsługiwał klientów za barem, więc przyszedł tu specjalnie, żeby sobie obejrzeć moją domniemaną zdobycz.
- Niesłychanie cię pilnują i chyba uważają, że nie wyrosłeś jeszcze z krótkich spodenek. – Diabeł Ho bawił się jak zwykle doskonale, co z tego, że moim kosztem.
- Eh… Rodzina… - jęknąłem. – Te wielkoludy sądzą, że gej, baba i małolat to zupełnie to samo. Różnimy się jedynie niewielkimi dodatkami. Nie miałem więc żadnych szans wyrosnąć z tych spodenek. Jestem traktowany jak kolejna dziewczyna, którą trzeba bronić i chronić. Honor Stokrotków i te sprawy… Rozumie pan.
- W zupełności. – Drań zachichotał, a ja zacisnąłem palce na kufelku. Jeszcze cię dorwę, zleję ci tyłek przy bilardzie i pokażę, kto tu nosi długie spodnie! -  Ilu właściwie was tutaj mieszka? Myślałem, że Stokrotka to rzadkie nazwisko.
- Bo tak jest. Ja mam matkę, brata i siostrę. Do tego dochodzi siedmiu kuzynów i dwóch wujków  z żonami, wszyscy mieszkają w tym miasteczku – wyjaśniłem szczegółowo, a on słuchał naprawdę uważnie. Zdziwiło mnie, że ciekawią go takie rzeczy.
- Wydawało mi się, że jednak słyszałem to nazwisko w USA. Może jednak zawodzi mnie pamięć. – Wyczułem w jego głosie niewielkie napięcie. Może nie jestem zbyt mądry, ale jeśli chodzi o nastroje, mam wmontowany niezawodny radar.
- Prawdę mówiąc wszyscy, oprócz mnie i Wiśki, byli tam na wymianie studenckiej. Podobno byliśmy zbyt delikatni na taką długą podróż w nieznane. Nie sądzę jednak, by mógł pan się tam na kogoś z mojej familii natknąć. To zwyczajne chłopaki i na salonach na pewno nie bywali, a jakby nie daj bóg znaleźli się z powodu jakiejś draki w gazetach, ojcowie by im nogi z dupy powyrywali.

- Przestańmy cały czas gadać o mnie. – Zmieniłem temat. – Czy pan wie, że nie znam pana imienia?
- Naprawdę? Rzeczywiście popełniłem gafę! – Wyciągnął do mnie wypielęgnowaną dłoń. – Jestem Nikolas, w domu mówią na mnie Kola, ale ja wolę Nik. – Uścisnąłem ją i natychmiast puściłem, bo przeszedł mnie dziwny dreszcz i prawie się rozpłynąłem. A kysz szatanie! Ukryłem zmieszanie za szklaneczką z piwkiem, pociągając solidny łyk.
- Powiedz coś o swojej rodzinie, część mojej zdążyłeś już poznać – wydusiłem z siebie po chwili, żeby jakoś odwrócić jego uwagę od moich rumieńców.
- Nie ma specjalnie co opowiadać. Jest nas tylko troje. Ojciec prowadzi interesy na całym świecie, mama bryluje w tak zwanym towarzystwie. Rzadko się widujemy, nie jesteśmy ze sobą zbytnio zżyci. – Wiedziałem, że świadomie skłamał, widziałem to w jego oczach. Poza tym wcześniej wyczytałem, że miał jeszcze siostrę Nataszę. Dlaczego o niej nie wspomniał? Gdyby miał z dwanaścioro rodzeństwa, to rozumiem, ale o jedynej siostrze chyba trudno nie pamiętać. Mnie tymczasem wypytywał, niby od niechcenia, ale zauważyłem, że bardzo go to interesowało. Za bardzo, jak na tak krótką znajomość.
............................................................................................................................

betowała Kiyami



niedziela, 18 stycznia 2015

Rozdział 5

  Z początku miałem zamiar wbić się w jakieś bardziej eleganckie wdzianko na specjalne okazje, ale szybko doszedłem do wniosku, że to nie randka z upojnym blondynem wieczorową porą, tylko zwyczajne spotkanie z wkurzającym Diabłem Ho. Założyłem więc zwykłe, sportowe ciuszki, związałem włosy w luźną kitkę i byłem gotowy. Poszedłem wolno w stronę parku. Skoro mój Romeo uparł się traktować mnie jak damę, nie mogłem przybyć punktualnie. Każda porządna księżniczka spóźnia się przynajmniej z dziesięć minut. Prawda?
   Park był dumą naszego miasta - pełen starych, wypielęgnowanych drzew i krzewów robił wrażenie. Z jednej strony Rada Miasta szarpnęła się na plac zabaw dla maluchów, z drugiej pozostawiono stary staw z wyspą pośrodku. Na niej stały budki dla kaczorów. Dla mnie kaczorem był każdy ptasior z wyjątkiem łabędzi. Nie odróżniałem pierzastego tałatajstwa, ptak to ptak i tyle. Było dość chłodno, choć listopad i tak nas rozpieszczał pogodnym niebem oraz stosunkowo wysoką, jak na tę porę roku, temperaturą. Zapalono już latarnie, a po alejkach snuły się jedynie zakochane parki. Miejscowi żule rozsądnie woleli siedzieć w barze ,,Pod Kogutem”. Rozejrzałem się w poszukiwaniu mojego prezesa. Co ja gadam, jaki on tam mój. Te herbaciane róże niechcący rzuciły mi się na mózg. Usłyszałem z pobliskiej ławki głupawy chichot. Trzy znane mi z widzenia lalunie obczajały jakiegoś gościa w czarnym trenczu, obserwującego stadko czarnych łabędzi, dumnie prezentujących brzydkie, puchate szare kuleczki, będące ich potomstwem. Ku mojemu zaskoczeniu przystojniak, ignorując kompletnie smarkule, odwrócił się i pomachał do mnie. Zobaczyłem urodziwą gębę Horodyńskiego z tym nieodłącznym cynicznym uśmieszkiem na ustach.
- Już myślałem, że jednak zmieniłeś zdanie, kwiatuszku. – Podszedł do mnie, a dziewczyniska zapiszczały, jakby oglądały jakiś romantyczny tasiemiec w telewizji. Drań cmoknął mnie w policzek, zanim zdążyłem się odsunąć.
- Tylko mi tu bez takich! – burknąłem, żeby się zbytnio nie rozochocił. – To nie jest randka!
- Nie śmiałbym nawet marzyć. – Podniósł do góry czarne brwi w zabawnym geście. – Może się przespacerujemy? – Wziął moją rękę, a mnie na chwilę zapowietrzyło. Co on sobie wyobrażał? Wyrwałem ją, oblewając się rumieńcem.
- Odległość jeden metr! – zakomenderowałem. – Żadnego dotykania. – Spojrzał przeciągle spod długich rzęs, a mnie zrobiło się jakoś dziwnie, posłusznie zajął jednak odpowiednią pozycję. Szedł obok z najniewinniejszą miną.
- Ale mówić można? – upewnił się z łobuzerskim błyskiem w czarnych oczach. Oczywiście nie załapałem, o co mu chodziło i wkrótce miałem tego gorzko pożałować.
- Możemy sobie pomilczeć – zaproponowałem z nadzieją w głosie. – Ale oczekuję chyba zbyt wiele. – Czułem niepokój. Mimo że kręciło się tutaj wielu ludzi, cały czas miałem poczucie zagrożenia. Jakbym spacerował z tygrysem albo jakimś innym drapieżnikiem - jakby wystarczyła chwila nieuwagi, by mnie pożarł razem z glanami i wypluł sprzączki.
- Lutek, strasznie z ciebie płochliwe stworzonko – zachichotał mi prosto w twarz. – Nie bój się, nie zaciągnę cię w te krzaki, ekscesy na łonie natury są grubo przereklamowane.
- A miałeś taki zamiar?! – Stanąłem na środku ścieżki niczym rumak, któremu jeździec ściągnął ostro cugle. No tak, chyba miał ochotę na prowincjonalny romansik. Jakieś ukradkowe bzykanko, o którym nikt by się nie dowiedział, zwłaszcza arystokratyczna rodzinka. Właśnie uświadomiłem sobie, że zmierzamy w kierunku jedynego tutejszego hotelu, gdzie chętnie wynajmowano pokoje na godziny. Ależ ja byłem głupi! Zagadka się sama rozwiązała, zwyczajnie byłem łatwą zdobyczą. Zapieniłem się ze złości. – Wracam do domu!
- Rany, ale z ciebie w gorącej wodzie kąpany głuptas. Myślałem, że pójdziemy na kawę i pogadamy. – Zagrodził mi drogę, pochylił się i spojrzał prosto w oczy.
- Czyli ci się nie podobam? - wypaliłem z niewyparzonej gęby i zaraz ukryłem twarz w futrzanym kołnierzu kurtki. Pytanie zabrzmiało ogromnie dwuznacznie. Niby chciałem się upewnić, że nie, ale nawet ja usłyszałem w nim coś jakby zawód. Straszny wstyd! Wygląda na to, że to ja dobieram się do prezesa, a nie odwrotnie. Chyba długi post dawał mi się we znaki, nie żebym wcześniej prowadził jakieś bujne życie erotyczne. Może moja ruda sister miała rację? Szare komórki zanikały, jeśli nie wymieniało się śliny.
- Zdecyduj się, kwiatuszku. - Zrobił krok i prawie stykaliśmy się nosami. – Pójdziemy na kremówki albo… - czarne oczy roziskrzyły się, a pode mną zmiękły  nogi – poznam z bliska twoje usta, a wyglądają naprawdę obiecująco. – Czy mi się wydawało, czy jego głos był coraz niższy i miał jakieś hipnotyzujące nutki? Nie mogłem od niego oderwać zbaraniałego wzroku. Stałem jak zaczarowany, wytrzeszczając oczy. – Najpierw musnę dolną wargę, ma taki mały rowek pośrodku. Zadrżysz, kiedy go poliżę?
- Ee…? – Udało mi się jedynie wykrztusić. Pozwoliłem mu mówić i mam to, czego chciałem. Wykorzystywał tę możliwość do granic możliwości, bawiąc się przy tym doskonale. Nie mogłem zaprotestować. Wyszedłbym na tchórza i durnia, sam mu przecież pozwoliłem. Jak kazałem, nie dotknął mnie nawet jednym palcem, nie dając tym samym pretekstu do odwrotu. – Chodźmy na piwo – szepnąłem słabo. Mordownia wydawała mi się najstosowniejszym miejscem, zupełnie pozbawionym intymności i romantyzmu. Rżnięto tam w pokera, ciągle wybuchały awantury i pojedynki na kije bilardowe, a policja była częstym gościem. Bar należał do Stokrotków, więc jakby coś kombinował, miałem zapewnione wsparcie kuzynów.
- Mnie wszystko jedno, wystarczy, że dotrzymasz mi towarzystwa. – Wyszczerzył zęby. – Czy te łabędzie są agresywne? – Nagle zmienił temat, zerkając przy tym na staw.
- No coś ty, zupełnie łagodne pierzaki – odpowiedziałem beztrosko, niezupełnie zgodnie z prawdą. Chyba mi jednak nie uwierzył, bo odsunął się nieco od brzegu.
- Ten czarny syczy… Nastroszył pióra…
- Boisz się ptasiorów? – zapytałem złośliwie. – Jesteś od nich sporo większy. – Prawdę mówiąc chciałem go trochę zdenerwować. Cały czas trzymał klasę, w przeciwieństwie do mnie. Żeby się popisać, nachyliłem się nad taflą wody i wyciągnąłem rękę z bułką. Wpatrzony w jego czarne oczyska, zapomniałem zupełnie o swoim życiowym pechu, który zawsze atakował w nieodpowiednich momentach.
- Lutek, uważaj…
- Cykor… - Kucnąłem. – Łaaa… - Wkurzony moją nachalnością, tata łabędź wystartował niczym pocisk. Zamachałem ramionami, bo brzeg był dość stromy i ślizgając się po mokrej od rosy trawie wpadłem z głośnym pluskiem do stawu.
- Żyjesz? – usłyszałem po wynurzeniu zaniepokojony głos mojego Romea. – Podaj rękę. – Widząc, że wczuł się w rolę mojego rycerza, jakoś ciepło zrobiło mi się koło serducha. Nie wytrwał w niej jednak zbyt długo, kąciki ust zaczęły mu podejrzanie drgać. – Z tą rzęsą na głowie i maseczką z mułu wyglądasz jak niedorobiony rusałek.
- Niedorobiony?! – prychnąłem brudną, lodowatą wodą wprost na jego elegancki płaszcz. A to świnia, zamiast mnie ratować, on się tutaj natrząsał. Z wrednym rechotem złapałem go za skórzane trzewiki i wciągnąłem do wody. Zjechał na dupie z tak głupią miną, że zakwiczałem z uciechy.
- Lutek! Zabiję cię! – warknął groźnie, kiedy tylko wystawił z mętnej brei swoją przystojną gębę. Nie wyglądał teraz lepiej ode mnie, zrujnowałem całkowicie jego wytworny imidż. Ma się ten dar do siania spustoszenia! – Moje ulubione buty! Cholernie zimno! – Zaczął się gramolić, co wcale nie było łatwe, a ja za nim, trzymając się za nogawkę jego spodni. Wkrótce siedzieliśmy na brzegu, plując rzęsą i rozwielitkami.
- Wracajmy, bo zamarzniemy. – Łypnąłem na niego niepewnie. Zrobiło mi się trochę głupio, taki delikacik jeszcze nabawi się zapalenia płuc, a jak znam życie, ja mu będę robić zastrzyki. Chociaż może nie byłoby to takie złe, jego tyłek wyglądał na całkiem apetyczny. Dokładnie go sobie obejrzałem, pełzając za nim po trawie. Kurde, o czym ja myślę! Poczułem, jak palą mnie policzki.
- Ty naprawdę jesteś jedyny w swoim rodzaju. – Podał mi rękę i podciągnął do pionu. – O czym ty znowu myślisz? – Przyglądał mi się z uwagą, a ja poczerwieniałem jeszcze bardziej. Przecież mu się nie przyznam, ze w myślach obmacywałem właśnie jego pośladki. – Chodź, odwiozę cię, łobuzie. Odpokutujesz te buty!
- Pojdę pieszo, to niedaleko. Nie chcę zaświnić ci samochodu – odezwałem się cichutko. – Jedna pokuta mi wystarczy, wolę nie przeginać. – Już się zacząłem bać, co on właściwie miał na myśli. Ruszyliśmy aleją, a ludzie patrzyli na nas podejrzliwie, pociągając nosami.
- Wszyscy tutaj mają katary? – zapytał po chwili zdziwiony Horodyński. Biedak nie znał miejscowego folkloru.
- Myślą, że jesteśmy nawaleni, ale coś im nie pasuje, więc węszą – wyjaśniłem mu cierpliwie. Całe zdenerwowanie związane z tym spotkaniem, które towarzyszyło mi od rana, zupełnie mnie opuściło. Poczułem się jakoś swojsko w jego obecności. Nie zaprotestowałem nawet, kiedy otworzył przede mną drzwiczki do swojego samochodu. Zagapiony na jego umazaną błockiem twarz, zapomniałem nawet ostrzec, żeby nie zatrzymywał się pod bramką do domu. We wszystkich oknach świeciły się światła, a cholerna rodzinka czekała już w komplecie. Czy oni naprawdę myśleli, że nie widać ich za tą zasłoną? Pożegnałem się z Diabłem Ho i ruszyłem ścieżką, zostawiając za sobą mokre ślady.
***
   Następnego dnia musiałem iść do pracy. Wymknąłem się cichaczem, żeby nikt nie zdążył mnie dopaść i przemaglować. Poprzedniego wieczora poszedłem do łazienki i zamknąłem się w niej na dobre dwie godziny. Nawet najwytrwalsi członkowie mojej rodzinki poszli w końcu spać, nie musiałem się więc z niczego tłumaczyć. Teraz wyszedłem przed czasem, nawet mama jeszcze nie wstała. Postanowiłem po drodze zrobić małe zakupy, do tej pory to koleżanki mnie karmiły. Do szpitala dotarłem z torbą pasztecików i słodko pachnących drożdżówek z prywatnej piekarni. Powitała mnie ciężka, wręcz grobowa atmosfera. Dziewczyny przywołały mnie ręką, wskazując oczami na Jasia. Zerknąłem na niego dyskretnie i zobaczyłem zapuchnięte, czerwone oczy i bladą twarz internisty. Na palcach przeszedłem obok, a serce ścisnęło mi się z żalu. Biedak najwyraźniej przepłakał do poduszki całą noc, co było doskonale widać, mimo że założył okulary z przyciemnianymi szkłami. Na szczęście nie było dużego ruchu i na sali leżało tylko dwóch pacjentów, drzemiący pod kroplówkami.
- Co się stało? – zapytałem szeptem koleżanek, które piły poranną kawę w aneksie kuchennym.
- Ot, katastrofa. Nasz doktor to niby mądry, a głupi – westchnęła Gosia, sięgając do torby po pasztecik. – Obiad zamienił się w stypę.
- Dlaczego? Skowronek to przecież miły i utalentowany facet. Najlepszy internista, jakiego spotkałem. To Hrabia raczej jest w tym związku czarną owcą, a raczej baranem.
- Młodyś i życia nie znasz, tak jak i on. – Renia też była przygnębiona. Mimo nieznośnego charakterku wszyscy lubiliśmy naszego lekarza. Był porządnym gościem, troskliwym i opiekuńczym w stosunku do pacjentów. Czasem dawał nam w tyłek, ale też chronił w razie potrzeby. W skrócie - Kozłowski pochodzi z bardzo zamożnej rodziny. Ojciec ma prywatne kliniki i bóg wie co jeszcze. Nie chcą zięcia gołodupca.
- Co za banda burżuji! – oburzyłem się głośno, a dziewczyny zatkały mi usta, oglądając się niespokojnie na Jasia. Jak ten struś w piasek, schował głowę w papiery i nimi usiłował się odgrodzić od całego świata.
- Skowronek może i jest świetnym lekarzem, ale jego rodzice mieszkają na wsi w skromnym domku, który z wielkim trudem sami postawili własnymi rękami. Jego mama kiedyś przyszła do szpitala na badania. Strasznie sympatyczna, zharowana na roli kobieta. Przyniosła najwspanialszy wędzony ser, jaki kiedykolwiek jadłam. Miała piękne, szczere i pełne dobroci oczy, identyczne jak Jasiu, gdy myśli, że nie widzimy. – Pokiwała głową Gosia. – Chyba ze sobą zerwali.
- No nie wygłupiajcie się! - Zaperzyłem się jak indyk. Było mi strasznie przykro. - Oni są dorośli, nie muszą mieć pozwolenia na związek.
- Lutek, pomyśl przez chwilę! Co by było, jakby twój chłopak podpadł Stokrotkom! – Kopnęła mnie w kostkę dla pobudzenia moich zaspanych zwojów nerwowych.
- Masz rację, roznieśli by go na szablach, a mnie zamknęli w piwnicy, aż odzyskam rozum. – W moich wspomnieniach przewinął się Andy. – Ale kto byłby na tyle głupi, żeby podpaść klanowi Stokrotków? Mam ośmiu nadopiekuńczych kuzynów, wyglądem przypominających zapaśników, plus szalonego starszego brata. Mój były zwiał za granicę.
- Jeny, nie wiedziałam. Faktycznie jedynie samobójca się na to odważy. – Popatrzyła na mnie nieco rozbawiona moim opisem. – Prezes o tym wie?
- Nieee… - zająłem się pilnie jedzeniem i unikałem jej wzroku, jak tylko mogłem. Była niewielka szansa, że dziewczyny zapomniały o mojej randce, co do której je niepotrzebnie uświadomiłem, nie mając się przed kim wygadać.
- Zaraz, a co z tobą? Bzyknął cię czy nie? Prezes ma opinię strasznego ogiera. – Niestety Renia miała dobrą pamięć.
-  Ptasia tragedia w jednym, mokrym akcie. – Wzruszyłem ramionami i zacząłem opowiadać. Po chwili te wariatki kuliły się na stołkach ze śmiechu. I licz tu człowieku na koleżeństwo, zero współczucia! Nawet Jasiu, który widocznie doskonale wszystko słyszał, wywrócił oczami nad moją durnotą. Oczywiście posypały się dobre rady, jak wykręcić się z tej zapowiedzianej pokuty. Łatwo im było gadać. Wystarczyło, że Horodyński wbił we mnie te diabelskie oczyska, a mój niewielki rozsądek kurczył się dramatycznie. Zajęci rozmową nie zauważyliśmy zbliżającego się Kozłowskiego.
- Kogo tak obgadujecie? – zapytał i stanął obok Skowronka, też nie prezentując się najlepiej. Chyba nie spał wiele tej nocy, o czym świadczyły liczne cienie na jego twarzy. Położył mu dłoń na dokumentach, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Spieprzaj, bo mi zaczyna tu cuchnąć forsą! – syknął Jasiu, podniósł książkę telefoniczną i przypieprzył mu w łapę z całej siły.
- Oo…! – zaskomlił. - Porozmawiajmy, proszę…
- Wiej pod spódnicę szanownej mamusi, podmucha, przyłoży okład z euro i przejdzie! – Widać było, że jedynie obecność pacjentów powstrzymuje go od rozbicia byłemu narzeczonemu gęby. Zacisnął drżące dłonie w pięści.
- Kochanie… Wrócę jak ochłoniesz… – Popatrzył na niego błagalnie. Chyba jednak miał jakieś sumienie i zależało mu na chłopaku. Nie wiedzieliśmy, co się dokładnie stało, ale była pewnie nielicha awantura.
- Nie liczyłbym na to. Przenieś się do kliniki tatusia, nie będziesz musiał oddychać tym samym powietrzem, co plebs! – Podniósł ciężkie tomiszcze po raz drugi i Hrabia, widząc, że nic nie wskóra, powoli wycofał się z podniesionymi ugodowo rękami. Nie chciałbym być w jego skórze, rozdarty między rodziną a ukochanym. Wyglądało na to, że próbuje pogodzić obie strony, ale nic mu z tego dobrego nie wychodziło. Poczłapał do swojego gabinetu wyraźnie przygnębiony, w niczym nie przypominał szpitalnego playboya, do którego byliśmy przyzwyczajeni.

 ........................................................................................................................................

betowała Kiyami

sobota, 10 stycznia 2015

Ogłoszenie!

Wznawiam opowiadanie ,,Mrok w mojej duszy”. Chcę zmyć tą plamę na moim honorze i zadowolić wszystkie marudy, które ciągle mi wytykały brak zakończenia. Miłego czytania.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Rozdział 4

Mieszkałem niedaleko szpitala w jednorodzinnym domku po dziadkach, niestety nadal z całą bandą Stokrotków. A żaden z tych kwiatuszków nie był całkiem normalny - począwszy od matki, wielbicielki słowiańskich mitów,  zdrowej żywności i pogańskich tańców nago w świetle księżyca, poprzez siostrę, testującą z uporem ,,koty” (przysłowie ,, nie kupuje kota w worku” zostało prawdopodobnie stworzone właśnie dla niej), zakończywszy na bracie, który nie próbował się nawet niczym kamuflować i bzykał wszystko, co się nawinęło (odgłosy dochodzące  z jego pokoju doprowadzały mnie do szału).  Wypadałem na ich tle naprawdę blado i nader zwyczajnie, co wypominano mi przy każdej możliwej okazji. Padały nawet podejrzenia, że matka znalazła mnie po jakiejś wyjątkowo udanej nocy pląsów pod gwiazdami w zagonie kapusty.
   Nareszcie miałem wolny dzień, a że niestety była to sobota, rodzinka w komplecie zebrała się akurat w kuchni. Kiedy zszedłem na parter, wszyscy siedzieli przy stole, pogryzając kanapki. Cała trójka, czyli mama, siostra Wiśka i brat Przemek, wbili we mnie błyszczące niezdrową ciekawością oczy. Wręcz dostrzegłem trybiki podskakujące z ekscytacji w ich pokręconych głowach.
- Kochanie, jak tam wczorajsza randka? – Pierwsza zaatakowała matka. Widziałem  na jej twarzy poruszenie tym doniosłym wydarzeniem i jęknąłem w duszy.
- Podobno przysłał po ciebie limuzynę. – Skąd Wiśka o tym wiedziała? Czyżby miała w szpitalu jakiegoś szpiega?
- Co to za facet? Jak się nazywa, gdzie mieszka i pracuje? – Rozpoczął skrupulatne śledztwo Przemek. Interesujące, że nigdy nie przyszło mu do głowy, aby tak sprawdzać swoich chłopaków. Zupełnie wystarczało mu to, co mieli w spodniach. Następnego dnia zwykle nie pamiętał nawet ich imion.
- Mhm… um… uff… - Napakowałem sobie buzię do pełna tak, że nie mogłem odpowiedzieć na ich pytania. Jaka szkoda, że tak mizernie zarabiałem, w przeciwnym wypadku mógłbym wynająć  sobie jakiś przytulny pokoik i mieć w końcu święty spokój.
- To była kolacja w interesach, więc przestańcie wreszcie fiksować – odpowiedziałem dopiero po chwili. – Pracuję od trzech dni, skąd niby wytrzasnąłbym faceta na randkę?
- No właśnie, skąd? – Brat nie odpuszczał. W jego mniemaniu nadal chyba miałem piętnaście lat.
- Czy ty słuchasz, co do ciebie mówię?! – warknąłem poirytowany. – Byłem w restauracji w sprawach służbowych z szefostwem i sponsorem. Ustaliliśmy, co i jak, zjedliśmy kolację i na tym się skończyło, więc wyłączcie waszą rozszalałą wyobraźnię! – Odrobinę nagiąłem fakty, ale nie mogłem powiedzieć im prawdy. Moja rola przekąski miała na zawsze pozostać tajemnicą.
- Łee… - Wiśka była okropnie rozczarowana. – A już myślałam, że trafił ci się jakimś cudem milioner…
- A ta tylko o forsie! – Rzuciłem do niej widelcem. Jak jesteś taka mądra, sama sobie znajdź nadzianego narzeczonego. Może trafisz na jakiegoś cudaka, który gustuje w rudych jędzach.
- Dzieci… Uspokójcie się w końcu… Nabawię się przez was wrzodów! – Mama też była niezadowolona. Ostatnio ciągle się martwiła, że siedzę w domu i nigdzie nie wychodzę.  Od czasów Andy’ego, a minęły już cztery lata, trzęsła się nade mną niczym kwoka nad pisklęciem. – Luciu, przestań wyciągać z kanapek kiełki!
- Smakują jak papier w nitkach. – Nadąłem się buntowniczo. Mama prowadziła sklep ze zdrową żywnością i miała na tym punkcie porządnego bzika. Już ponownie otwierała usta, by uraczyć mnie długim i pouczającym wykładem, kiedy…
- Drr… trrr…- zaterkotał dzwonek u drzwi. Pewnie licho przyniosło któregoś z utrapionych kuzynów. Miałem nadzieję, że jeszcze nie wiedzą o moim wieczornym wypadzie, bo wypytywanie zacznie się od nowa. Poprawiłem na sobie stary, ponaciągany dres, który służył mi za piżamę, i otworzyłem.
- Dzień dobry panu. Mam przesyłkę - odezwał się do mnie służbiście jedyny znany mi szofer noszący uniform i czapkę z daszkiem. Wyciągnął w moim kierunku piękne kwiaty oraz bilecik.
- Proszę zaczekać – jęknąłem i skrzywiłem się, jakby bolał mnie ząb. Też sobie moment wybrał! Po prostu dramat! Oczywiście cała rodzinka stała za moimi plecami, szepcząc coś do siebie podnieconymi głosami. Wziąłem z rąk mężczyzny jedynie bilecik.

„ Dziękuję za uroczy wieczór…
Czy możemy go powtórzyć w nieco węższym gronie?”

- przeczytała głośno zaglądająca mi przez ramię Wiśka.  Niech to jasny gwint. To ja się tu od rana gimnastykuję, by zachować sekret, a Diabeł Ho burzy mój misterny plan namieszania w głowach najbliższym, dwoma durnymi zdaniami, wykaligrafowanymi starannie na wytwornym, czerpanym papierze złotymi literami.
- Kto ci pozwolił, cholero, czytać cudze listy! Wstydu nie masz! – wrzasnąłem na siostrę i pomaszerowałem do kuchni, roztrącając na boki zadowoloną z siebie gromadkę. Złapali trop niczym stado ogarów i nie mieli zamiaru tak łatwo odpuścić. Odwróciłem przeklętą karteczkę i napisałem na odwrocie:

,,Mój terminarz na ten miesiąc jest wypełniony po brzegi…
( Taa, jasne… nawet wczoraj się zastanawiałem, czy z desperacji nie zabrać siostry do kina, bo samemu jakoś głupio iść)
Z kwiatów toleruję jedynie herbaciane róże…”
( A co, niech sobie prezes nie myśli, że taki marny bukiet może mnie zachęcić do randki, trzeba się cenić)

Podałem bilecik szoferowi i zatrzasnąłem mu przed nosem drzwi. Zero napiwku, zero kultury. Chyba nie był biedak przyzwyczajony do takiego traktowania, bo miał przekomiczną minę i lekki wytrzeszcz.  Żywiłem nadzieję, że wszystko dokładnie powtórzy szefowi i moje chamskie zachowanie odstraszy Diabła Ho na zawsze. Nie podobało mi się jego zainteresowanie, a tłumaczenie było wręcz idiotyczne. Żaden ze mnie model, a kiedy jeszcze dodać taki sobie charakter i paskudny pech, nie mówiąc o ciekawskiej i pazernej rodzinie, to byłem chyba ostatnią osobą, którą mógłby się zainteresować taki biznesmen z górnej półki. Nie przeczę, podobał mi się, był przystojny niczym sam władca piekła. Emanował taką mroczną, demoniczną urodą, obok której nikt nie przechodzi obojętnie. Ja jednak wyleczyłem już się z romansów, zdałem sobie sprawę, że być może nigdy nie znajdę swojej drugiej połówki. Już heterykom było naprawdę trudno, sądząc z moich obserwacji i ilości rozwodów wśród znajomych. Jako gej miałem o wiele mniej możliwości spotkać kogoś odpowiedniego, kto by mnie zechciał takiego, jakim jestem. Zwyczajnego Lutka Stokrotkę, marzącego o ciepłym, pełnym miłości domu i czułym mężczyźnie z którym mógłby spędzić całe życie.
    Tymczasem w oczach Horodyńskiego widziałem jedynie chłodną kalkulację,  jakby chodziło o interes, nie o spotkanie z kimś, kto mu się, jak sam stwierdził, spodobał. Nie patrzył jak Kozłowski na mój tyłek niczym na kawałek schabu, ani nie zerkał ukradkiem jak Jasiu na moją szyję. W tym mężczyźnie, pod pozorami arystokratycznych manier, było coś niebezpiecznego, dzikiego. Jakby ktoś udomowił tygrysa i, pomimo że leżał rozparty kanapie, jego pazury były nadal ostre, a kły mogły zmiażdżyć jednym kłapnięciem moją głowę. Facet czegoś ode mnie chciał i lepiej, żebym szybko dowiedział się, o co mu tak naprawdę chodziło.
Udałem się do swojej sypialni i otworzyłem laptopa. Horodyńscy byli starą rosyjską arystokracją, ale jak się okazało, o wiele sprytniejszą od reszty swoich pobratymców. Przed rewolucją udało im się wywieźć z kraju za granicę większość swojego majątku. Mieli liczne posiadłości w obu Amerykach i Europie, które przynosiły im spory dochód. W naszym kraju niezbyt znani, ale to była tylko kwestia czasu. Brukowe pisemka prędzej czy później zorientują się, kto nas zaszczycił swoją obecnością. Prezes musiał mieć jakiś powód, żeby przyjechać do Polski. Nie miał tutaj żadnych krewnych, oczywiście z tego, co wiedziałem, ani nie prowadził w naszym kraju zbyt rozległych interesów. Nie chciałem, aby wciągnął mnie w jakieś swoje ciemne machinacje czy dziwne plany. Tyle dowiedziałem się z internetu. Nie było tego zbyt wiele, drań strzegł swojej prywatności niczym jastrząb.  Patrzyłem na jego zdjęcie ze zmarszczonym czołem. Musiałem niechętnie przyznać, że usta miał idealne, kształtne, z lekko wypukłą dolną wargą, którą chciało się natychmiast przegryźć.
- Luciu, zachowuj się. Spław faceta kulturalnie, nie robiąc sobie z niego wroga. Bóg jeden wie, co on tutaj robi i nic ci do tego – mruknąłem do swojego odbicia w szybie.
***
   Następnego dnia, zamiast leżeć na kanapie przed telewizorem, musiałem iść do pracy, bo zachorowała jedna z recepcjonistek. Nie wypadało odmówić, więc powlokłem się do pracy na nocną zmianę. Czekoladowy ludek nadal stał na ladzie, wywołując blade uśmiechy na twarzach czekających w kolejce pacjentów. Niestety, nie mogłem liczyć na wsparcie koleżanek ze zmiany, bo miały właśnie wolne. Czerwoni na mój widok wyraźnie się ożywili, a ja byłem bezbronny niczym świeżo wyklute pisklę. Zaczęli coś gorączkowo szeptać do siebie w kącie, a potem gdzieś przepadli. Niekończąca się pielgrzymka chorych trwała prawie do dwunastej w nocy. Biegałem tam i z powrotem z naręczem dokumentów, spocony niczym ruda mysz.  Hol opustoszał, a ja nareszcie mogłem odetchnąć. Miałem ochotę wziąć szybki prysznic, ale ubiegł mnie słaniający się na nogach Jasiu. Wyglądał, jakby od tygodnia nie spał. Co ten Kozłowski wyprawia z tym facetem, zabzyka go na amen. Muszę tu wyjaśnić, że pielęgniarki korzystały z kabiny przeznaczonej dla niedomytych klientów, którzy zdarzali się raczej rzadko, a panie salowe zawsze pucowały ją potem na wysoki połysk. Nasze prysznice, znajdujące się w szatni, były od kilku miesięcy zepsute. Dyrekcja oczywiście jak zwykle na naprawę nie miała pieniędzy. Lekarze mieli swoją łazienkę w dyżurce, ale tego dnia coś tam im się zepsuło. Internista powlókł się z ręcznikiem na ramieniu i świeżym kompletem ciuchów w rękach, najwyraźniej miał biedak nadzieję na kilkugodzinny wypoczynek. Jeden z Czerwonych na widok znikającego w naszej łazience lekarza zbladł niczym prześcieradło. Z niewiadomych przyczyn zaczął dobijać się do drzwi.
- Doktorze, proszę otworzyć, muszę panu coś powiedzieć! – Walił pięściami jak szalony. – Niech pan nie korzysta z…
- Spływaj, znajdź sobie inne miejsce do awantur! – wrzasnął Jasiu i po chwili usłyszałem szum wody. W korytarzu była niezła akustyka, jeśli nikogo nie było, można było usłyszeć każdy szmer. Rozparłem się na obrotowym fotelu i przymknąłem oczy. Moja drzemka trwała zaledwie kilka sekund, ponieważ...
- Czerwone Łajzy!! Już po was…! – Rozległ się dziki okrzyk doktora Skowronka, który postawił na nogi cały SOR. Co jak co, ale takiego głosu nie powstydziłaby się żadna operowa diwa. Ze wszystkich sal i gabinetów wybiegł zwabiony jego przeraźliwym wyciem personel, żeby zobaczyć niecodzienne widowisko. Jasiu w samych białych spodniach wyskoczył z łazienki, wyglądając jak demon z bagien. Chudy, blady, ociekający wodą, miał zielone włosy, zielone zęby i zielone smugi na całym ciele. Piorunował wściekłym wzrokiem, pieniąc się ze złości. Gromadka Czerwonych dosłownie struchlała. Nagrabili sobie idioci, nie chciałbym być w ich skórze. Nasz doktorek był pamiętliwy i zawzięty, doświadczyłem tego na własnej skórze. Ta pułapka była z pewnością zastawiona na mnie.
- Daj spokój, to tylko głupi kawał. Ładnemu we wszystkim ładnie. – Próbował załagodzić sprawę Kozłowski, który właśnie skończył gipsować jakaś babunię i wyszedł z zabiegowego.
- Taaak? W takim razie przypominam ci, że jutro mamy obiad z twoimi rodzicami! Ciekawe, co powie twoja matka na narzeczonego w kolorze wiosennego trawnika? – zapytał jadowicie.
- Wiesz, może wróćmy do tej łazienki. – Mężczyzna też pozieleniał, ale z zupełnie innych powodów. Z tego co wiem, jego rodzicielka była prawdziwym domowym tyranem, w dodatku z tych pedantycznych. Na zaplanowanym przez nią zjeździe rodzinnym wszystko musiało być idealne i biada temu, kto śmiałby ją czymkolwiek zakłócić. - Pomogę ci to zmyć. – Wziął Jasia za rękę i pociągnął z powrotem. Ten nieco się jeszcze opierał, łypiąc groźnie na ratowników. Wyglądało na to, że znalazł sobie nowe ofiary, nad którymi będzie się znęcał. W sumie dla mnie była to dobra wiadomość, prawda? Widziałem, jak zgrzyta zębami, miotając przekleństwa.
   Szorowanie trwało dobrą godzinę, niestety czupryna internisty nadal miała dziwny kolor. Kiedy tylko doszedł do siebie, popatrzył na skulonych na krzesłach Czerwonych zmrużonymi oczami. Przysiągłbym, że rzucały iskry. Potem poszedł prosto do dyspozytorki pogotowia.
- Pani Kasiu, dzisiaj przyjmujemy wszystko. Proszę się nie krępować, każde zgłoszenie jest dla mnie ważne – uśmiechnął się słodziuteńko, a ja dostałem gęsiej skórki. Tak zaczęła się gehenna ratowników. Do rana zaliczyli chyba z dwadzieścia wyjazdów. Nie mieli czasu nawet skorzystać z kibelka. Jasiu gnał ich tam i z powrotem, w przerwach posyłając, gdzie się tylko dało. Z pewnością ci biedacy pobili wszystkie szpitalne rekordy szybkości. Jak tylko ośmielili się jęknąć, witał ich warkot naszego internisty. Gdyby na nich doniósł, wylecieliby z pracy z prędkością światła. Rano leżeli na krzesłach w holu, wyglądając jak ofiary jakiegoś kataklizmu. Zrobiło mi się ich szkoda. Zrobiłem wszystkim po kubku mocnej kawy, żeby mogli jakoś dowlec swoje zwłoki do domu. Przytargałem też reklamówkę z ich skarbem i położyłem na stole.
- Chyba powinniście nabić trochę kalorii – odezwałem się nieśmiało. –  Zapowiada się ciężki tydzień. Na waszym miejscu złożyłbym się na mszę w intencji Skowronka.
- Po jakiego grzyba? Żeby miał więcej sił nas dręczyć? – wystękał jeden z chłopaków, siorbiąc kawę. 
- Pomyśl, co zrobi Jasiu, jeśli w tym nowym imidżu nie spodoba się teściowej? – Uśmiechnąłem się promiennie, czując się lekko niczym ptak. Odpowiedział mi zbiorowy jęk rozpaczy. Wyglądali naprawdę uroczo z tymi cieniami pod oczami i włosami w kompletnym nieładzie. Nic nie pozostało z butnych osiłków, w takim  stanie byłem gotów ich zaakceptować.
***
   O tym, że nie należy cieszyć się z cudzej niedoli, uczono mnie od dziecka, ale widać nie zrozumiałem lekcji.  Moje czarne serce radowało się męką tych biedaków. Litościwy zryw szybko mi przeszedł. Szczerzyłem się do wszystkiego i wszystkich. Gdybym to ja wyglądał jak ufoludek, nikt by się tak nie roztkliwiał. Mieli za swoje, wredne złośliwce.
   W naturze jednak musi być równowaga, o czym szybko miałem sobie przypomnieć. Zanim wybiła siódma i mogłem pójść do domu, do holu wszedł znajomy szofer-prześladowca. Targał ogromną wiąchę herbacianych róż, ledwo go było zza nich widać, oraz nieodłączny bilecik. Ukłonił mi się w pas, wyciągnął łapę w białej rękawiczce, wzbudzając zachwyt i zainteresowanie każdego w zasięgu wzroku. Miałem ochotę zawyć na wzór Jasia.
- Prezes przysyła kwiaty i ma nadzieję, że te się spodobają. Powiedział, że spróbuje być bardziej romantyczny. – Mimo że jego twarz miała w pełni profesjonalny, bezosobowy wyraz, widziałem po oczach, że się cholernik świetnie bawi.  Zaraz mnie tutaj piorun trzaśnie.
- Zabieraj to zielsko! Gdzie eleganckie opakowanie, jak mam je niby wziąć do domu? – Wydąłem usta jak najprawdziwsza księżniczka. – Powinny być ciemniejsze! Co to za kolor? – Grymasiłem, zadzierając nos. Zerknąłem na bilecik. Nie zdając sobie z tego sprawy, przeczytałem na głos:
-„"Kochałżem dotąd? O! Zaprzecz, mój wzroku!
Boś jeszcze nie znał równego uroku."
Porażony jego widokiem wyznaje:
"On zawstydza świec jarzących blaski
Piękność jego wisi u nocnej opaski
Jak drogi klejnot u uszu Etiopa.
Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa.
Jak śnieżny gołąb wśród kawek tak on
Świeci wśród swoich towarzyszy gron."

- Oż jasny gwint i inne zacne śrubki, to ci dopiero Romeo! – pisnąłem załamany. Chciałem romantyzm, to mam, co prawda ściągnięty od Szekspira, ale zawsze. Horodyński zaczynał mnie zadziwiać. Banda wokół mnie zaczęła robić zakłady. Mieliśmy taki gruby zeszyt pod ladą, gdzie na wyścigi zaczęli się wszyscy wpisywać. Nawet nowa zmiana, która właśnie weszła, przyłączyła się do zabawy. W mig smakowita plotka o zielonym Jasiu została zastąpiona nowiną o moim niezwykłym amancie.
   I tak zaczęła się wojna. Upór przeciwko uporowi. Codziennie otrzymywałem nowy, coraz to większy bukiet i karteczkę z jakimś spreparowanym przez mojego osobistego Romea wierszydłem. Szofer odnajdywał mnie nieodmiennie gdziekolwiek byłem, jakby wmontował mi jakiś sygnał, którym mnie namierzał. Któregoś dnia czekał nawet pod miejskim kiblem. Miejscowa babcia klozetowa aż się popłakała z zachwytu. Powiedziała, że to znacznie lepsze niż ,,  Klan” i ,, Plebania” razem wzięte. Kląłem niczym szewc za każdym razem, kiedy go widziałem, narobił mi wstydu w całej okolicy. Nasze niewielkie miasteczko zaczęło żyć moim domniemanym romansem. Sięgnąłem dna. Nadszedł czas wybicia kilku zębów prezesowi. Postanowiłem rozprawić się z dowcipnisiem, nie miałem ochoty dłużej być obiektem jego dziwnych zalotów. Nie mogłem nawet w spokoju wypić piwa w naszej mordowni zwanej ,,Pod Kogutem”. Okazało się, że miejscowi żule też porobili zakłady. Przy dostawie kolejnego bukietu do mojego domu po raz pierwszy udało mi się zaszokować szofera.
- Dziękuję za kwiaty. – Z najsłodszym ze swoich wizytowych uśmiechów przyjąłem monstrualną wiąchę i aż stęknąłem pod jej ciężarem. – Pan pozwoli… - Wziąłem od niego bilecik.
„…O siedemnastej nad stawem z kaczorami…”
Niczego nie tłumacząc, podałem mu karteczkę i wywaliłem za drzwi, jak czyniłem to już wielokrotnie wcześniej. Badyle włożyłem do wiadra służącego do mycia podłogi, bo tylko tam się mieściły i postawiłem w kącie kuchni. Siostra Wiśka jak zwykle szpiegowała i miała minę równie zaskoczoną, co wychodzący właśnie mężczyzna.
- Luciu, naprawdę tam pójdziesz? -  Usiadła na stołku, wlepiając we mnie zielone ślepia wyraźnie wstrząśnięta. Dotąd z uporem godnym każdej szanującej się kozy odmawiałem kontaktów z jakąkolwiek płcią w celach romansowych.
- A co! - Wziąłem się pod boki. – W końcu należę do Stokrotków! Sama mówiłaś, że ,,każda potwora znajdzie swego amatora”.
- A może to jakiś nałogowy podrywacz? Może lepiej tam nie idź! – Ona też zaczynała mnie zadziwiać. Normalnie to wpychała mnie w ramiona każdego wolnego osobnika, jaki się pojawił, twierdząc, że nadmiar cnoty szkodzi na łeb.
- Wezmę przykład z dziadunia. – Wypiąłem dumnie pierś. – Zawsze mnie pouczał, że Stokorotkowie mają ,,mocne korzenie” i to ,,sto” w nazwisku nie nadano nam bez powodu. Myślisz, że mógłbym to zrobić z prezesem tyle razy? - dodałem z miną niewiniątka. Pobladła niczym leżąca na stole serwetka. Chyba doszła do wniosku, że całkiem zbzikowałem. Pławiłem się w samozachwycie. Rzadko zdarzało mi się sprawić, żeby ta wiedźma zaniemówiła. Jaka słodka ta cisza!  
......................................................................................................
Fragment wiersza faktycznie należy do Szekspira, jedynie ona została zmieniona na on.:))

betowała Kiyami