Na kwadrans zabarykadowałem się w kibelku,
ale nie mogłem tam przecież zostać na zawsze. Trzeba było wyjść z ukrycia i
pokazać klasę. Najlepiej byłoby zagadać elegancko i obrócić wszystko w żart. Musiałem
w końcu podjąć męską decyzję. Policzki nadal mnie paliły i mimo najlepszych
chęci, nadal czułem się trochę jak nieletnia gwiazdka porno. Nie mogłem jednak
okazać się tchórzem. Rodzina zabiłaby mnie śmiechem i tak mieli mnie już za
dzieciucha, któremu co chwilę trzeba podcierać nosek. Powoli odsunąłem zacinający
się haczyk, po czym wyszedłem z kabiny. Stanąłem przed lustrem z podniesioną
głową. Starałem się wyglądać godnie, choć serce omal nie wyskoczyło mi z piersi
na myśl o ponownym spotkaniu z Nikolasem. Zatkałem umywalkę i zanurzyłem twarz
w lodowatej wodzie, aby się uspokoić. Napięcie jakby nieco zelżało.
- Jestem prawdziwym Stokrotką
bulp…– tupnąłem nogą dla dodania sobie
odwagi – nie mogę zhańbić bllp… honoru rodziny i uciec z pola bitwy bullp… –
zarecytowałem podniośle. Zrobiłem to jednak w taflę wody i wyszedł dość
osobliwy charkot.
- Z kim masz się zamiar bić
Kwiatuszku? – Usłyszałem znajomy, niski głos za plecami. Działał zupełnie jak
włącznik prądu, natychmiast podnosił napięcie i stawiał włosy na moich
przedramionach na baczność. Właściwie to wszystko stawiał w pozycji bojowej, no
może oprócz szarych komórek. Te jakimś cudem zupełnie odwrotnie, wyraźnie się
kurczyły.
- Aa.. phhh…- zaprychałem,
omal nie dławiąc się na śmierć. Nikolas jak zwykle nienagannie ubrany w
elegancki garnitur zaczął delikatnie wycierać mi twarz papierowym ręcznikiem.
Chciałem jakoś inteligentnie zagadać, wytłumaczyć się z nieszczęsnego sms’a, a
zamiast tego gapiłem się na niego niczym zaklęty. To pewnie przez to zbyt
wysokie napięcie, prądu oczywiście. Zrobiło się chyba w mojej łepetynie zwarcie
na łączach. Nie wiem czy robił to specjalnie, ale pieszczota miękkiego papieru
na wrażliwej skórze dosłownie mnie sparaliżowała. Czarne oczy obserwowały
uważnie każdy mój ruch. Na śmiało zarysowanych ustach błąkał się uśmieszek. Przełknąłem
ślinę.
- Co powiesz na spacer
wieczorową porą? – Jakim cudem jego głos brzmiał tak uwodzicielsko? To powinno
być zabronione. – Dobrze ci zrobi po całym dniu w szpitalnym zaduchu. – Te
zwykłe, proste słowa, jakimś cudem zabrzmiały niesamowicie podniecająco. Ee…?
Co się ze mną działo? Nieświadomie zrobiłem w kierunku mężczyzny mały krok,
potem następny i następny. Przycisnąłem go swoim mizernym, acz grożącym w
każdej chwili wybuchem ciałem, do kafelek na ścianie. Czułem jak gorąca para
wychodzi z sykiem uszami. Zaraz spłonę, jak w tej nieszczęsnej wiadomości.
Help!
- Mhm… - Sms’owe rozterki
całkiem wyleciały mi z głowy. Oblizałem wargi. Czy to ja właśnie zamruczałem?
Kwiatki chyba nie mruczą? – Wrr… - Warkot? To był naprawdę warkot! Jest mój!
Teraz!
- Lutek…? Może zwolnimy? –
Nikolas delikatnie próbował się odsunąć, ale mu na to nie pozwoliłem. Ogarnęła
mnie jakaś dzika gorączka, a jedynym lekiem wydawały się jego usta. Wyglądały
równie smakowicie co wiśnie, które niedawno jadłem. Przesycone słonecznym
żarem, nabrzmiałe, czerwone…
- Polizać, wgryźć się, zdobyć! Natychmiast! – Przemknęło mi przez
odurzoną łepetynę. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Smakowały naprawdę wspaniale.
Kąsałem je aż się rozchyliły. Wtargnąłem wreszcie do raju, mojego własnego
raju. Kiedy kompletnie otumaniony zdobywałem nowe, rozkoszne tereny, nawet nie
zauważyłem, jak role się odwróciły i teraz to ja byłem przyciskany do ściany.
Zostałem unieruchomiony przez twarde ciało Nikolasa, a słodkie usta zostały mi
brutalnie odebrane.
- Ale…- zamiauczałem, niczym
odstawiony od sutka kociak. O nie! Nikt nie zabierze mi moich wisienek!
Rzuciłem się do przodu, chcąc do niego przylgnąć ponownie.
- Kwiatuszku, przypominam ci,
że właśnie skończyła się zmiana na recepcji i zaraz będzie tu pełno ludzi. – W
jakim języku on gada? Jakiś bełkot. To na pewno chiński, byłem co do tego
całkowicie przekonany. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego zabrano mi moje
słodkie lekarstwo, było mi takie potrzebne.
- Przeszkadzam? – Kątem oka
zauważyłem jak wyszczerzona gęba Ryśka, najbardziej nielubianego przeze mnie
Czerwonego, wsuwa się do łazienki.
- My już wychodzimy – zagadał
uprzejmie mój podniecający przedstawiciel piekła. Złapał mnie mocno za rękę i
pociągnął do drzwi.
- Yyy… - Nadal nie potrafiłem
wydobyć z siebie żadnego, ludzkiego dźwięku. Poprowadził mnie na parking,
dreptałem za nim jak wyjątkowo potulny baranek. Pozbawiony jego upajającego
zmysły ciepła, zacząłem drżeć z zimna. Jesień nas nie rozpieszczała, ostatnio
zrobiło się dość chłodno.
- Chyba jednak powinieneś
jechać do domu i odpocząć. – Troskliwie zapiął mi kurtkę aż pod szyję. Otwarł
przede mną drzwiczki do limuzyny. W środku było naprawdę miło i przytulnie.
Oparłem nadal kiepsko funkcjonującą głowę na jego ramieniu. Mógłbym tak zostać
do końca życia. Przymknąłem oczy, szorstka wełna płaszcza drapała mnie w
policzek. Zanurzyłem się w zapachu jego perfum. Byliśmy tylko ja i on, sami w
całym wszechświecie. Biegaliśmy po bujnym ogrodzie trzymając się za ręce.
Daleko przed nami widać było zarysy wspaniałego zamku. Białe wieże lśniły w
słońcu. Samochód delikatnie bujał na wybojach. Niestety już po kwadransie
przyjemności się skończyły. Mieszkałem blisko szpitala, zbyt cholera blisko.
- Lutek, nie zasypiaj tutaj.
– Zostałem wyrwany z mojego przytulnego świata i postawiony na chodniku przed
bramką do domu. Okropnie wiało. Halny złośliwie sypnął mi w oczy liśćmi.
- Jakiś strasznie brzydki ten
zamek. – W końcu przemówiłem ludzkim głosem, choć niezbyt mądrze. Obrzuciłem
niechętnym wzrokiem przedwojenny, murowany budynek z surowej cegły. Chwyciłem
Nikolasa za klapy płaszcza. Ziewnąłem szeroko i zamrugałem oczami w nadziei, że
piękna wizja powróci.
- Idź spać głuptasie. – Niespodziewanie
wziął mnie pod brodę, a potem zamknął mi usta długim, upojnym pocałunkiem.
Kiedy jednak chciałem mu entuzjastycznie odpowiedzieć, wypchnął mnie za bramkę,
pomachał na pożegnanie i tyle go widziałem. Noga za nogą powlokłem się do domu.
Zimne powietrze powoli przywracało mi zdolność rozsądnego myślenia. Rzuciłem
kurtkę i buty w przedpokoju i osunąłem się na krzesło w kuchni.
- Jestem idiotą, jestem
okropnym idiotą. – Uderzyłem kilkakrotnie głową w blat stołu. Nie tylko niczego
nie wyjaśniłem z prezesem, ale jeszcze rzuciłem się na niego jak wygłodniały
kocur na miskę śmietanki. Co on sobie o mnie pomyślał?
- To nic nowego braciszku –
zachichotała ta małpa Wiśka i postawiła mi przed nosem michę z kluskami na
parze. – Wszyscy wiemy, że twoja główka nie ten teges. – Zrobiła mi kółko na
czole. – Zawsze jednak miło usłyszeć, że zdajesz sobie z tego sprawę. –
Uchyliła się zręcznie, bo rzuciłem w nią ścierką.
- I nie będę jadł! –
Popatrzyłem buntowniczo na kluski, jakby to one były winne całemu zamieszaniu z
Nikolasem. Jak to się właściwie stało, że z nieśmiałego chłopaka zmieniłem się
w demona napaleńca? Walnąłem łbem jeszcze raz, aż zadzwoniły łyżki. Może
dostanę wstrząsu mózgu i umrę? Taka śmierć na pewno lepsza niż głodowa. Nikt by
po mnie nie zapłakał.
- Polać? – Wstrętna siostra
stała obok z bananem na twarzy, nie zważając na protesty i szlachetną chęć
usunięcia z tego świata mojej nędznej osoby. Przechyliła dzbanek i pachnący
lasem, ciemnofioletowy sosik borówkowy rozlał się po moim talerzu. Łypnąłem
raz, łypnąłem drugi. Zaburczało mi w brzuchu.
- Może odrobinę – westchnąłem
cichutko niczym bohaterka wiktoriańskiego dramatu. I wierzcie lub nie, zeżarłem
siedem wielkich, puszystych klusek na parze. Pod koniec obiadu mogłem już tylko
stękać. Wiśka zrobiła nam po herbacie u usiadła naprzeciwko.
- Widzisz młody, musisz się
jeszcze wiele o życiu nauczyć. Z pełnym brzuchem świat wygląda zupełnie inaczej
– zachichotała.
- Taa… – jęknąłem i
pomasowałem się delikatnie. Czułem się rozleniwiony i ospały, a wszelkie
sercowe rozterki wydały się strasznie dalekie.
- Więc nie śpij tylko
opowiadaj co tam znowu zmalowałeś. – Wbiła we mnie ślepia.
- O nie, nic ze mnie nie
wyciągniesz ciekawska małpo! – zaparłem się i skrzyżowałem ramiona na
piersiach. Nie pozwolę się naciągnąć na żadne zwierzenia. Mam siłę woli niczym
mistrz Kung- fu. Poza tym byłem napchany po dziurki od nosa. Nic nie mogło
minie zwieść ze ścieżki milczenia.
- Jak historia będzie
ciekawa, to dostaniesz malinowego Redsa. – Wyciągnęła z lodówki dwa piwa i
postawiła na blacie. Jak ona mnie dobrze znała. Spojrzałem raz potem drugi, a
ono do mnie mrugnęło. Przełknąłem ślinę. Poczułem, że w brzuchu zostało jednak
trochę miejsca, w sam raz na skromne co nieco.
- Właściwie to nigdy nie
chciałem ćwiczyć tych głupich sztuk walki. – Sięgnąłem po otwieracz. - No to po
maluszku? – Stuknęliśmy się butelkami.
***
Mimo obżarstwa spałem całkiem dobrze. Ukochane
łóżeczko nigdy mnie nie zawiodło, a kraciasta kołderka zrobiona przez babcię
była najwspanialsza na świecie. Przekulałem się na bok owijając się nią niczym
kokonem. Po nocnym odpoczynku mój łebek całkiem nieźle funkcjonował. Zacząłem
się zastanawiać tym razem nie nad sobą, moja bezgraniczna głupota została
potwierdzona raz na zawsze, ale Nikolasem, który zachowywał się wyjątkowo
powściągliwie jak na temperamentnego przedstawiciela piekła. Z nas dwóch to
niewątpliwie ja wychodziłem na wiecznie zagłodzonego zboczucha. Doszedłem do
wniosku, że chyba porządnie nastraszyłem faceta moimi histeriami i teraz boi
się powtórki. Jednym słowem usiłował być nadmiernie delikatny, co tylko zachęcało
moją zuchwałą naturę to niemądrych
wystąpień, jak to wczoraj w łazience. Na samo przypomnienie co wyprawiałem,
zrobiłem się purpurowy. Nie miałem jednak pojęcia jak wytłumaczyć mojemu
diabełkowi, że nie oczekuje jakiegoś specjalnego traktowania. Moje rozważania
przerwał budzik. Następna dniówka w szpitalu miała się zacząć już za godzinę.
- A gdybym tak spróbował go
uwieść? Niemożliwe…! – pisnąłem na szereg mocno niecenzuralnych obrazków, który
przemknął mi przez głowę. – No, może nie uwieść, a jakoś zachęcić? – To zdanie
zabrzmiało o wiele lepiej i było do zaakceptowania przez moja niezbyt odważna
duszyczkę. Wyskoczyłem z łóżka i pognałem do łazienki. Postanowiłem podpytać
Kozłowskiego, jak sobie radzi w takich wypadkach. Kto jak kto, ale ten facet
miał klasę. Może podpowie mi parę trików, jak uwieść mężczyznę, ale tak, żeby
nie wyjść na durnia.
Niestety nie zdążyłem o nic zapytać naszego
chirurga, bo ledwo pojawiłem Siena SOR’e
wpadłem na Czarnego, w wybitnie dobrym humorze. Na mój widok jeszcze
bardziej się rozpromienił, co niewątpliwie oznaczało moją zgubę.
- Dobrze, że cię widzę. Omówiłem już z dyrektorką twoje
nowe zadanie. – Podał mi wielkie pudło, które wczoraj zgubiłem podczas
sromotnej ucieczki, pełne jakiś papierów.
- Co to niby jest? –
Wyciągnąłem plik ankiet, były posegregowane na trzy kupki o wiele mówiących
tytułach:
,, Problemy z przemianą
materii czyli jak walczysz z zaparciami.” – A pod spodem szereg intymnych pytań
o kibelkowe kłopoty. Wszystkie wyjątkowo bezpośrednie i dość niezręczne do
zadawania.
,, Swędzi, piecze, spać nie
daje – to może być grzybica” – A dalej szkoda gadać. Jak ja się mam dowiedzieć
ile razy i czym ktoś myje swojego fiutka? Dostanę dzisiaj po paszczy i to
niejeden raz. I na koniec coś specjalnego czyli…
,, Kto mieszka razem z tobą
czyli wszy, pchły, karaluchy”. – Teraz zrobiło mi się niedobrze. Nienawidzę
robali.
- Przejdź się po oddziałach i
pogadaj z pacjentami. Liczę, że do wieczora oddasz mi wypełnione formularze. –
Popatrzył na mnie niewinnie, ale widziałem na dnie jego źrenic twarde błyski.
Ten wredny lowelas był strasznie pamiętliwy i zamierzał mnie zadręczyć na
śmierć.
I tak zaczęła się moja katorga. Cały dzień
biegałem po szpitalu, zadając idiotyczne pytania z ankiet, bo niestety nikt nie
chciał ich wypełniać samodzielnie. Większość udawała, że nie miała okularów. Po
południu zaczęły mnie na salach chorych witać domyślne uśmieszki, słyszałem też
szepty.
- Idzie Pan Karaluch…
- Nie to pan Zdrowa Kupka…
- A mnie coś zaczęło swędzieć
w kroku…
Pacjentom nigdy nie kończyły
się dowcipy. Ożywili się jeszcze bardziej po południu, kiedy nie mieli już
badań ani terapii, a szefostwo poszło już do domu i mieli po prostu odpoczywać.
Nudzili się paskudnie, bo padła szpitalna kablówka. Byłem więc, że tak powiem,
idealnym obiektem rozrywkowym. Uwielbiali patrzeć jak czerwienię się z zażenowania,
tłumacząc im pytania. Nawet sześćdziesięcioletnie, nobliwe panie doskonale się bawiły.
A już zupełnie osłabiła mnie siwowłosa księgowa spod czwórki. Zapytała z podejrzanym
błyskiem w oczach.
- Jak wygląda taki karaluch?
Widziałam kilku podejrzanych osobników w pobliżu kuchni.
- Liczysz na jakieś bonusy? –
zapytała sąsiadka z lewej, unieruchomiona pod kroplówką.
- Masz na myśli dodatkową
porcję mięska? W sumie taka pieczona chitynka jest na pewno chrupka, a ostatnio
podczas obiadu musiałam ubrać okulary, by znaleźć mielonego. – Jakie czarownice!
Zrobiło mi się niedobrze i z pewnością pozieleniałem, co nie umknęło uwadze
rozchichotanych pacjentek. Muszę przyznać, że stchórzyłem i uciekłem, ścigany
gromkim śmiechem babć szydełkujących z zapałem szaliki dla wnuków. Pod koniec tej
uroczej zmiany miałem ochotę zabić Czarnego. Najlepiej własnoręcznie. Na
szczęście ankiety się skończyły i mogłem iść do pokoju socjalnego na zasłużoną kawkę.
Z pewnością robaki, grzyby i zdrowe kupy, będą mi się jeszcze długo śniły po
nocach. Musiałem coś wymyślić, aby szpitalny Cassanowa odczepił się ode mnie na
zawsze. W sumie te głupie ankiety pewnie i tak musiałbym zrobić, nawet bez
interwencji Czarnego tyle, że wtedy wcisnąłbym trochę Wielkiemu De albo innemu
frajerowi. NFZ przysyłał nam całe tony takich nie wiadomo czemu służących papierów.
Wszyscy się od nich migali, więc zazwyczaj niewdzięczna robota przypadała
najmłodszym pracownikom, takim jak ja.
***
Najpierw bojaźliwie zajrzałem do szafki, czy
nie czai się tam aby jakieś paskudztwo. Staranie dwa razy umyłem kubek. Nalałem
sobie kawy z ekspresu z odrobiną mleka. Wyjrzałem przez okno i ku swojemu zaskoczeniu
zobaczyłem na placu Wiśkę w minimalnej mini, strojącą zalotne miny do tego
buraka Ryśka. Jawna zdrada sister spowodowała, że wypiłem gorący napój prawie
jednym haustem. Klapiąc chodakami pognałem w kierunku garaży.
- Ty laska, przestań kręcić
tyłkiem! Niektórzy tutaj pracują! – wydarłem się na bezczelną małpę,
roztaczającą swoje niewątpliwe wdzięki przed czerwoną zarazą. – Powinnaś założyć
ciepłe majtasy na taką pogodę.
- Braciszku – zaszczebiotała
słodko, wachlując rzęsami – może zamiast kawy powinieneś łyknąć Meliski?
- Biały należy do rodziny? –
Stropił się durny osiłek. Stał w samym podkoszulku i prężył klatę, cud, że nie
odmroził sobie cycków na tym wietrze.
Wyraźnie zgrywał bohatera przed Wiśką. Trafił swój na swego. – Nerwowy jakiś.
- Nie gap się na moją siostrę,
bo ci ślepia wypadną i trzymaj łapy przy sobie – warknąłem niegrzecznie. Nie
daj bóg, jeszcze mi Czerwony do domu przylezie.
- Nie nerwicuj się Białasie
bo ci żyłka pęknie – odszczeknęło się bezczelne chłopaczysko.
- Panowie, tylko spokojnie. -
Wiśka przezornie stanęła między nami i wyciągnęła ręce, odsuwając nas na
bezpieczną odległość. – Co wy macie z tymi kolorami? Biały, Czerwony. Pracujecie
przecież w jednym szpitalu, więc skąd ta wrogość?
- On mnie kopnął! – Zaczął wyliczankę
moich grzeszków Rysiek.
- Oni się ze mnie wyśmiewali!
– Dołożyłem swoje, dlaczego nie.
- Ukradli nasz skarb! Zeżarli
wszystkie czekoladki!
- Pomalowali mnie jak debila,
cały tydzień chodziłem czerwony i skóra zeszła mi z czoła.
- SPOKÓJ! – ryknęła moja
sister niczym ranna lwica. Potrząsnęła bojowo rudą grzywą. - ILE WY MACIE LAT
DEBILE?!
Zapowietrzyło mnie i omal nie
straciłem słuchu. Rysiek zbladł, a potem chwycił się za serce. Co jak co, ale głosik nasza Wiśka miała jak dzwon i to taki podwójnie wzmocniony. Zupełnie o tym
zapomniałem w ferworze klasowej walki o dominację. Tymczasem Czerwony stał z
szeroko otwartymi oczami i wpatrywał się w pieniącą się z wściekłości dziewczynę
niczym w Cud nad Wisłą. Wyraźnie trafiła go strzała tego drania Amora. Zrobiło
mi się go nawet żal. Niby wróg, ale na własnej piersi wyhodowany. Sister nie
dość, że należała do rodziny Stokrotków, to jeszcze odziedziczyła po mamie
wszystkie jej dzikie skłonności i talenty. Facet miał przerąbane.