poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rozdział 3

      Kolejny dzień pracy na SOR-ze był dniem zemsty na Czerwonych. Od razu przystąpiliśmy do omawiania planów ataku. Ratownicy na szczęście byli bardzo zajęci i nie mieli czasu węszyć, co robimy. W sobotę ruch w szpitalu był o wiele mniejszy, trafiały do nas zazwyczaj nagłe przypadki. Skowronek siedział wyjątkowo cicho za swoim biurkiem, od czasu do czasu krzywiąc się niemiłosiernie i poprawiając na krześle zmaltretowany tyłek. Widać na jednym razie się wczoraj nie skończyło, Kozłowski musiał poczuć się mocno zagrożony moją skromną osobą. Może w końcu doceni Jasia i zrozumie, jaki skarb wpadł mu w łapy. 
   Gosia z Renią po krótkiej naradzie przystąpiły do działania. Wyjaśniły mi najpierw pokrótce, co zrobimy. Bo z ,,odnajdziemy ich skarb ukryty na czarną godzinę i wyżremy" Gosi, niczego nie zrozumiałem.
- Nigdy nie bawiłeś się w poszukiwaczy? - Renia była wyraźnie zdegustowana. - Młodzież robi się teraz taka drętwa, nic, tylko się w te tablety gapią - zacmokała. - Co wy robiliście na tych praktykach?
- Uczyliśmy się… - podsunąłem niepewnie. Tak naprawdę na tych stażach bez instruktora nie nabrałem zbyt wielkiego doświadczenia. Tacy praktykanci jak ja służyli głównie jako gońcy i sprzątaczki. Nikt nie miał interesu w tym, by nam cokolwiek pokazać czy zademonstrować.
- Więc od początku - westchnęła ze zrozumieniem. - Praca na SOR-ze, jak już na pewno zauważyłeś, bywa ciężka, a ,,dowodów wdzięczności" od pacjentów jak na lekarstwo, dlatego to, co czasami dostaniemy, traktowane jest jako wspólny ,,skarb" i umieszczane w tajnej kryjówce.
- Chwila! - Stanąłem jak wryty, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. - Bierzecie łapówki i trzymacie w banku na wysoki procent, dzieląc się zyskami? - Czytałem ostatnio sporo kryminałów, ale nigdy nie przypuszczałem, że zaproponują mi już trzeciego dnia w pracy przystąpienie do szajki przestępców.
- Świeżynka! - Renia walnęła mnie w plecy, aż zadudniło. - Ocknij się!
- Lepiej mu pokaż, bo młody ma najwyraźniej bujną wyobraźnię - zachichotała Gosia. - Doktor nie patrzy! - powiedziała groźnie do Skowronka, gryzmolącego coś na kartach zleceń. O dziwo posłusznie odwrócił głowę w drugą stronę. Potem, skradając się niczym ninja i rozglądając, bacznie podeszła do szafki ze środkami opatrunkowymi. Pogrzebała w głębokiej szufladzie z bandażami i wyciągnęła spod nich dobrze zakamuflowane pudełko. - Oto oszczędności z całego tygodnia! – Uchyliła z dumą wieczko. Ku mojemu zdumieniu, zamiast pliku banknotów, zobaczyłem czekolady najróżniejszych marek, kilka paczek kawy oraz bombonierki. Była nawet taka z toffifee, którą wprost uwielbiałem.
- To ten skarb…? – zapytałem  ostrożnie, nie chcąc wyjść na jeszcze większego głupka, ale oczy już śmiały mi się do słodkości, które dosłownie wyciągały łapki i wołały – zjedz mnie, zjedz… - Mogę? – Zrobiłem szczenięcą minę. Zamerdałbym ogonem, ale go niestety nie miałem - w każdym razie nie z tej strony, co trzeba.
- Odpuść na chwilę, łakomczuchu, powetujesz sobie na Czerwonych. Chyba wiem, gdzie mają swój sezam – powiedziała z triumfem w głosie Renia – Doktor popilnuje inwentarza – rzuciła do Jasia, który właśnie włożył sobie pod pośladki złożony w kostkę koc.
- Uhm… - zamruczał w odpowiedzi, wpatrzony w monitor swojego laptopa. Zerknąłem mu przez ramię i zobaczyłem reklamę najlepszych żeli nawilżających.
- Ten różowy fajnie wygląda. – Nie powstrzymałem się od komentarza. Przygwożdżony jego spojrzeniem natychmiast umilkłem, podziwiając słodkie rumieńce na jego policzkach. Podniósł do góry ciężką książkę telefoniczną…
- Ja też już idę… - pisnąłem i umknąłem przezornie, zanim nią we mnie rzucił. W szpitalnej szatni stało kilka nieużywanych szafek. Jedna z nich była zamknięta przy pomocy zakręconego druta.
- Oto nasza kraina rozkoszy! – Gosia zręcznie otwarła zamek, najwyraźniej nieraz już tutaj zaglądała – przeważnie im podkradamy i jeszcze się nie zorientowali. Ale zemsta to zemsta! – wyciągnęła ozdobne pudełko, z tym że o wiele większe od naszego. Czerwoni zebrali niezłe żniwa. Zabraliśmy wszystko do przygotowanej wcześniej reklamówki i chyłkiem wróciliśmy na SOR. Ukryliśmy ją za strzykawkami i przysypaliśmy sprzętem tak, że nic nie było widać. Jedną największą bombonierkę otworzyliśmy, częstując się bez skrępowania. Pomadki smakowały wybornie.
- Zdobyczne jest najlepsze… - wymamrotałem z pełną buzią. – Mogę zrobić ludzika?
- Ludzika…? – Dziewczyny nie miały pojęcia, o co mi chodziło. Przystąpiłem więc do pracy. Wyciągnąłem kilka wykałaczek, które wcześniej wpadły mi w oko. Przy ich pomocy udało mi się wykonać całkiem zgrabnego, brązowego ludka z pomadek, podobnie jak to dzieci w przedszkolu robią z kasztanów. Wyciąłem jeszcze z samoprzylepnych karteczek czerwoną koszulkę i napisałem na niej z przodu białym zmazikiem RATOWNIK, a z tyłu zachęcającą reklamę – ,,będę twoją czekoladką”. Ubrałem moją kukiełkę i zaniosłem ją do recepcji, stawiając w widocznym miejscu. Dziewczyna za ladą parsknęła śmiechem, ale nie oponowała, widocznie Czerwoni też jej się czymś narazili.
***
   Kiedy wróciliśmy, Jasiu z Kozłowskim siedzieli przy biurku w czułej komitywie i coś tam do siebie szeptali, co chwilę zerkając w moją stronę. Od razu nabrałem podejrzeń i zacząłem podsłuchiwać. Udało mi się niestety podchwycić jedynie pojedyncze słowa, które nic mi nie mówiły.
- Garnitur… musi przyjść… prezes… - Knuli jakieś intrygi za moimi plecami. W końcu po jakiejś godzinie odwrócili się w moją stronę.
- Masz jakiś strój wizytowy? – zaczął Skowronek, spoglądając na mnie z niewinnym uśmiechem. Do tej pory tylko warczał, więc poczułem się nader niepewnie. Najwyraźniej obaj mieli do mnie jakiś szemrany interes.
- Straszysz dzieciaka… Potrzebujemy jedynie odrobinę pomocy. – Kozłowski złapał mnie za rękę i posadził między nimi. – Wiesz, że mamy pokój wypoczynkowy, ale go nie używamy, bo stoją tam tylko cztery krzesła i kulawy stół. Dyrektorka powiedziała, że nie ma kasy na wyposażenie i pewnie jeszcze długo jej nie zobaczymy. Znalazłem sponsora, ale postawił pewien warunek –Jasiu, szturchnięty przez niego w ramię, także chwycił mnie za dłoń. To był zmasowany, bezczelny atak z dwóch stron. Zrobiło się mi gorąco. Chytre drani przywarły do moich boków, a ja zrobiłem się cały czerwony z wrażenia.
- Jaki…? – zapytałem słabo na jednym wdechu.
- Prezes Horodyński powiedział, że omówi z nami szczegóły w jakiejś dobrej restauracji przy kolacji dzisiaj wieczorem – kontynuował chirurg syrenim głosem, niemal mnie hipnotyzując. – Ale nie może przecież siedzieć sam, bo ja zabieram doktora Skowronka. Jest naprawdę dobry w takich negocjacjach.
- Ale co ja mam do tego? To rozmowy na wysokim szczeblu, a ja tu pracuję dopiero od trzech dni – zauważyłem zupełnie rozsądnie, zważywszy na warunki, w jakich się znalazłem.
- Prezes wyraźnie zażyczył sobie twojej obecności. Widocznie lubi takie Świeżynki. – Wredne cwaniaki przysunęły się jeszcze bliżej - tak, że nie mogłem nawet drgnąć. Mojemu ,,małemu przyjacielowi” zaczęło się to podobać coraz bardziej. Czułem ich oddechy na swojej szyi. Jeszcze tego brakowało, żebym wyszedł na jakiegoś napaleńca. Wystarczy, że mają mnie za przygłupiego dziewica.
- Jednym słowem, szefie, chcecie mnie przehandlować za kablówkę i szybki internet? – stwierdziłem z przekąsem. – Nie wstyd wam kupczyć moją niewinną duszyczką?
- Diabeł Ho raczej będzie wolał to drugie – wtrącił złośliwie Jasiu. Zaś ja poczułem pełzający mi po plecach dreszcz strachu. Nie miałem najmniejszej ochoty wpaść w łapy tego władcy piekła. Szarpnąłem się do tyłu, ale mnie przytrzymali.
- Skarbie, bądź grzeczny i zamknij ryjek! - Przewrócił oczami Kozłowski. – Wiesz, Luciu, to tylko kolacja w lokalu, przecież się tam na ciebie nie rzuci. A obiecał również wygodne kanapy, lodówkę i super nowoczesny ekspres do kawy.
- Mam mu się dać bzyknąć pod stołem w czasie kolacji czy może bardziej elegancko będzie w toalecie? Nie znam tego waszego savoir vivru z górnej półki – warknąłem wściekle, zupełnie wyrywając się spod ich wpływu.
- Drogi Świeżynku, nie szarżuj. – Jasiu popatrzył na mnie jak na wariata. – Skoro się tak boisz, to daję ci słowo, że wyjdziesz stamtąd bez szwanku, dumnie dzierżąc wianek na czole.
- I nie zostawisz mnie z nim ani na chwilę samego? – Upewniłem się, patrząc mu prosto w oczy.
- Oczywiście, uparty człowieku. – Podniósł do góry dwa palce.
- W takim razie dobrze, zadzwonię do siostry po garniaka. I zamówię w tej knajpie, co będę chciał, a wy zapłacicie!  - dodałem, aby nie myśleli, że jestem tani. – Robię to dla dziewczyn, nie dla was, zasługują na odrobinę luksusu.
***
   Wiśka, czyli moja siostra Wisława - wiem jak to brzmi, ale moi rodzice mają hopla na punkcie słowiańskich imion - dostarczyła garnitur o umówionej porze. Jej piegowata buzia płonęła wprost z ciekawości. Od razu zarzuciła mnie setką pytań, wypchnąłem ją jednak bezlitośnie za próg i zamknąłem się w łazience, pokazując jej na do widzenia środkowy palec. Nie miałem zamiaru uświadamiać jej co do misji, w którą dałem się niepotrzebnie wkręcić. Rodzina dręczyłaby mnie potem latami, tworząc dziesiątki zabawnych anegdot powtarzanych potem na wszystkich imprezach. Ruda wariatka dobijała się dość długo do drzwi, aż została wyproszona przez ochronę szpitala. W końcu mogłem spokojnie wziąć prysznic i założyć eleganckie wdzianko.  Rozpuściłem na ramiona ciemnokasztanowe włosy, w sztucznym świetle można było dostrzec na nich czerwone błyski. Wyglądały, jakbym miał zrobione pasemka. Połowa mojej rodzina była ruda, stąd ten dziwny kolor. Następnie zacząłem się mocować z krawatem, lata płynęły, a ja nadal nie umiałem go zawiązać. Jak zwykle węzeł wyszedł krzywy, ale machnąłem na to ręką. Kiedy wyszedłem z łazienki, zderzyłem się ze stojącym tuż za progiem Kozłowskim. Razem z Jasiem czekali na mnie na korytarzu obok recepcji.
- No, no… Luciu. Jesteś kwiatuszkiem pierwszego gatunku – zacmokał z podziwem. Trzeba przyznać, że jemu też niczego nie brakowało.
- Od kiedy zrobił się z ciebie taki ogrodnik? – prychnął rozeźlony Skowronek i naciągnął mu szalik na oczy. – Coś się tak odstawił, Stokrotka? Nie wiedziałem, że aż tak się wczujesz w rolę przynęty. – Wstrętny, zimnokrwisty troll kpił sobie ze mnie, a zielony jad zazdrości kapał mu z pyska.
- Sami mówiliście, że to elegancka restauracja. Skoro mam być daniem głównym, postanowiłem się porządnie opakować. – Pokazałem mu język. Wyszliśmy przed szpital podziwiani przez spieszący się do domów personel, jako że była właśnie zmiana dyżurów i spory tłumek plątał się po parkingu.  Ukryłem się za plecami tych dwóch stręczycieli, ale niestety manewr się nie powiódł. Mój pech miał się znakomicie i rósł w siłę z każdym dniem. Przede mną zatrzymała się czarna limuzyna, błysk i połysk od opon po dach. Wysiadł z niej najprawdziwszy szofer w uniformie. Otworzył przede mną drzwi, kłaniając się w pas. Oczywiście wszyscy, którzy byli na parkingu, dziwnym trafem nie mogli znaleźć kluczyków. Czekali w napięciu na zakończenie tej mydlanej opery,  ale się przeliczyli i żaden książę nie wysiadł.
- Pan prezes przysłał mnie po pana – wyjaśnił, widząc moje wahanie. Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem uśmiechnięte gęby dwóch drani, wsiadających do nowej skody Jasia.
- Mam nadzieję, że to baaardzo daleko… - westchnąłem z rezygnacją. Drzemka w tym luksusie wydała mi się o wiele milszą perspektywą niż kolacja ze stadem wilków w owczej skórze, podczas której miałem robić za wytworną przekąskę.
- Skądże, to tylko kwadrans stąd – rozwiał moje marzenia szofer. Za moimi plecami rozległy się szepty i gwizdy. Kilka osób zaczęło nawet robić zakłady, czy wrócę do domu na noc. Wsiadłem szybko, chcąc im zniknąć z oczu. Im prędzej tam dotrę, tym szybciej się skończy moja męka, prawda?
***
   Podróż trwała stanowczo za krótko. Rozparty na pachnących jakimś środkiem odświeżającym skórach, czułem się jak Kopciuszek wieziony na bal, tyle że na mnie nie czekał piękny książę, tylko Diabeł Ho. Zagrała we mnie buntownicza krew Stokrotków. Nie miałem zamiaru zostać ofiarą. Postanowiłem dobrze się bawić za wszelką cenę, a przynajmniej zjeść jak najwięcej niedostępnych mi na co dzień modnych smakołyków. Skoro chcą mojego towarzystwa, to niech przynajmniej za nie porządnie zapłacą.
   Restauracja rzeczywiście, sądząc po bogatym wyposażeniu wnętrza, była na wysokim poziomie. Wszędzie skóra, drewno i marmur, oświetlone dyskretnie przez kryształowe żyrandole. Każdy stolik umieszczono w zacisznym zakątku, oddzielonym od reszty eleganckim parawanem albo palmą. Można było swobodnie rozmawiać, unikając ciekawskich spojrzeń sąsiadów. Poprzysiągłem sobie, że się dostosuję do otoczenia i wykażę dobrymi manierami. Po oddaniu w szatni płaszczy zaprowadzono nas do stolika, gdzie już czekał na nas prezes Horodyński. Na mój widok wstał i odsunął krzesło, jakbym był jakąś zagraniczną ślicznotką.
- Obawiałem się, że nie przyjedziesz – mruknął z ustami przy moim karku. – Warto jednak było poczekać. – Obrzucił mnie aprobującym wzrokiem.
- Niepotrzebnie przysłał pan samochód, narobił przed szpitalem sporego zamieszania. – Usiadłem obok niego i otworzyłem kartę dań. Ledwo otwarł usta, od razu mnie zdenerwował, ale skoro zdecydowałem się być grzeczną przekąską, wbiłem oczy w tekst. Nie dam się draniowi sprowokować. Niestety nazwy potraw były głównie w nieznanych mi językach.
- Bałem się, że możesz umknąć, więc wolałem się zabezpieczyć – stwierdził bezczelnie.
- Ma mnie pan za tchórza? – warknąłem, mrużąc groźnie oczy. Wszystkie wcześniejsze postanowienia odleciały w siną dal. Ależ on mnie wkurzał! – Stokrotka nigdy nie ucieka z pola bitwy!
- Nie wiedziałem, że toczymy wojnę. – Czarne ślepia wierciły we mnie dziurę, jakby chciały wypalić na niej swoje inicjały. Włoski zjeżyły się mi na przedramionach. Diabeł Ho był przystojny i doskonale o tym wiedział. Pewnie niejedna biedna ofiara złapała się na te bezdenne niczym górskie jeziora oczy i zmysłowe usta. Wyglądał na bardzo, ale to bardzo niegrzecznego chłopca, do których tak wiele osób ma pociąg. Jednak ja się już z tej słabości dawno wyleczyłem. Niejaki Andy wybił mi skutecznie z głowy tego rodzaju znajomości. Lekcja była długa i tak bolesna, że z pewnością wystarczy mi do końca życia.
- Nie wiem jak wy, ale ja jestem głodny, więc może złóżmy najpierw zamówienia – powiedziałem cicho, nie podnosząc oczu. Nawet teraz na samo wspomnienie czułem nieprzyjemne kołatanie serca.
- Święta racja, mały. Od dwóch dni żyję kanapkami. Jedzenie to podstawa egzystencji – poparł mnie natychmiast Kozłowski. Dostał za to łokciem w bok od Jasia, zniesmaczonego jego brakiem kultury.
- Pomóc wybrać? – Prezes nachylił się w moją stronę. Był blisko, zbyt blisko. Miałem nieodparte wrażenie, że robi to specjalnie. Owionął mnie zapach jego wody toaletowej. Był nadspodziewanie delikatny, przywodził na myśl otwarte, bujnie kwitnące stepy i jakieś egzotyczne przyprawy. Przymknąłem na chwilę oczy, zanurzając się w nim i zupełnie zapominając, gdzie jestem. – Zmęczony? – usłyszałem jego głos tuż przy uchu i podskoczyłem na krześle.
- Poradzę sobie. – Odsunąłem się na bezpieczną odległość. – W końcu wszystko w tym menu jest jadalne. Może drogą losowania? - Pacnąłem palcem na chybił trafił w trzy nazwy, nawet nie próbując zgadnąć, co tam było napisane. Z języków znałem jedynie angielski i to dosyć kiepsko. I tak przy mojej pensji na zagraniczne wojaże nie miałem żadnych szans.
- W takim razie wybiorę wino – zaproponował, a kąciki jego usta zaczęły drgać. Nie miałem pojęcia, co tak rozbawiło tego ponurego na ogół faceta, więc tylko wzruszyłem ramionami.  Przez jakiś kwadrans rozmowa się nie kleiła, nie chcąc zachęcać prezesa do kontynuowania znajomości, odpowiadałem krótkimi zdaniami. Jednak po wypiciu czterech lampek wybornego winka język mi się na powrót rozwiązał.
- Właściwie dlaczego mnie pan zaprosił? – zapytałem,  popychany ciekawością. Moja niewyparzona buzia działała jak zwykle niezależnie ode mnie, siejąc dookoła spustoszenie.
- Jestem tutaj od niedawna i nie mam zbyt wielu znajomych. A ty wydałeś się sympatyczny, zabawny i nie uciekłeś na dźwięk mojego nazwiska. – Czarne oczy rozbłysły szelmowsko. – W każdym razie nie od razu…
- Pfff… - fuknąłem i najeżyłem się. Ten facet chyba lubił się ze mną drażnić. – Wykonałem opatrunek i wyszedłem.
- Mhm… Niezła strategia… Taki odwrót taktyczny… - Najwyraźniej doskonale się bawił moim kosztem. Miałem ochotę go walnąć w tę arogancką facjatę. Chyba wyczuł mój bojowy nastrój, bo dolał mi jeszcze winka. Po chwili złość ze mnie uszła jak z przekłutego balonika. Uśmiechnąłem się błogo, kołysany przyjemnym szmerkiem w głowie. Zaczęliśmy negocjacje. Właściwie ja się wcale nie wtrącałem, pakując do buzi przyniesione przez kelnera przekąski. Cała trójka doskonale sobie beze mnie poradziła. Szybko ustalili szczegóły dotyczące wyposażenia pokoju wypoczynkowego. Horodyński okazał się szczodrym sponsorem, który nie zamierzał na niczym oszczędzać. Muszę przyznać, że kolacja mi smakowała, całkiem nieźle sobie poradziłem z wyborem potraw. Niestety, nie ze wszystkim poszło mi tak dobrze jak z jedzeniem, o czym miałem się przekonać następnego dnia. Okazało się, że Diabeł Ho był o wiele bardziej uparty ode mnie… 
 ..............................................................................................................................
betowała Kiyami

piątek, 26 grudnia 2014

Rozdział 2

 Następnego dnia znowu miałem ranną zmianę. Na szczęście poprzedniego dnia wieczorem udało mi się ubłagać sąsiadkę, aby przywróciła jeden z moich roboczych kompletów do normalnych rozmiarów. Wreszcie nie musiałem się wstydzić i wyglądałem jak prawdziwy pielęgniarz. Mogłem spokojnie zacząć pracę.
- Teraz jesteś profesjonalistą. – Uśmiechnąłem się do swojego odbicia w lustrze, wiszącego na ścianie szpitalnej szatni. Nie lubiłem, kiedy brano mnie za małolata, co z racji drobnej budowy i przydługawych włosów zdarzało się dość często. Próbowałem nawet zapuścić przez wakacje brodę, ale wyrosły mi jakieś żałosne kępki, przedmiot nieustannych kpin mojego rodzeństwa. Poza tym swędziały jak cholera, więc szybko zrezygnowałem i przywróciłem twarzy niemowlęcą gładkość.
- O…! Nasz milusi pielęgniarek! - W drzwiach stanęło czterech czerwonych drabów, blokując jedyne wyjście. – Właśnie cię szukaliśmy. – Na ich twarzach pojawiły się szerokie uśmiechy. Przełknąłem niespokojnie ślinę, dwóch z nich poznałem poprzedniego dnia.
- To ja już sobie pójdę – mruknąłem i zacząłem się powoli wycofywać.
- Ależ kwiatuszku ty nasz. – Obstąpili mnie kołem. – Liczymy na bliższą znajomość. – Bez trudu przewrócili mnie na leżące pod ścianą materace do rehabilitacji. Padłem jak przydeptana żaba na plecy, intensywnie myśląc, jak się z tego wywinąć.
- Puszczajcie, debile! – Mogłem drzeć się do woli, o tej porze i tak tu nikogo nie było. Zacząłem się gwałtownie szarpać i kopać na oślep nogami. Bijatyki nie były moją specjalnością. Nie miałem pojęcia, co im się zalęgło w tych durnych mózgach, ale sądząc po złośliwych spojrzeniach, nie było to na pewno nic przyjemnego. Przynajmniej dla mnie.
- Nie gorączkuj się tak, białasku, mamy naprawdę dobre intencje. — Trzech z nich trzymało mnie w taki sposób, że nie mogłem nawet drgnąć. Jeden usiadł mi na udach i wyciągnął z kieszeni paczkę kolorowych mazaków do podpisywania metalu. Dobrze wiedziałem, jak trudno je potem zmyć, sam miałem takie w domu. Podpisywałem nimi swoje płyty.
- Nie odważycie się! – zapiszczałem niezbyt męsko. Łajdaki idealnie wybrały moment ataku. W pobliżu nie było żywej duszy, która przyszłaby mi na pomoc. No bo na mieszkającego tutaj grubego kota raczej nie mogłem liczyć.
- Nie marnuj pary, mały – zarechotał jeden z moich napastników. – Picasso – zwrócił się do kolegi – pośpiesz się, za pół godziny mamy wyjazd w teren. – Nie miałem z nimi żadnych szans, zrobili, co sobie zaplanowali. Na mojej koszulce już po kilku minutach widniał granatowy napis ,,Świeżynka”, który będzie z pewnością doskonale widoczny z daleka. Artysta z bożej łaski, namalował też coś na moim czole
- Wy czerwone robale, pozabijam was! – Pogroziłem im pięścią, jak tylko mnie puścili. Odpowiedzieli mi zbiorowym śmiechem, po czym zniknęli za zakrętem korytarza. Podszedłem ponownie do lustra. – A niech to, zginą straszną śmiercią! – Nad moimi brwiami ten malarzyna od siedmiu boleści narysował całkiem zgrabnie kilka stokrotek splecionych ze sobą zielonymi pędami, które tworzyły jakby dziewiczy wianek.
- Pożałują tego! – warknąłem zapalczywie. – Ale jak ja się pozbędę tego cholerstwa? – jęknąłem z rozpaczą. Nie tylko nie miałem nic do przebrania, ale jeszcze wyglądałem, jakbym się właśnie wybierał do pierwszej komunii. Brakowało mi tylko sukienki z hostią. Zacząłem się ostrożnie skradać w kierunku SOR-u. Rozglądałem się bacznie, pilnując, by nikt mnie nie zobaczył. Udało mi się ukradkiem wcisnąć od tyłu na salę. Na mój widok koleżanki wybuchnęły gromkim śmiechem.
- Biedulku, kto ci to zrobił? – zapytała Gosia, jak tylko otarła płynące po jej twarzy łzy.
- Banda czerwonych brutali! – burknąłem i ukryłem się w aneksie kuchennym.
- Nagrabili sobie – stwierdziła Renia, której wargi nadal podejrzanie drgały. – Nie z nami takie numery. – Poklepała mnie pocieszająco po plecach.
- Dam ci mój podkoszulek, jakoś w nim przetrwasz do wieczora. – Wyciągnęła z szafki biały top. – Gorzej z tym. – Wskazała na moje czoło, a kąciki jej ust znowu powędrowały w górę.
- Najlepiej zapytaj Kozłowskiego, on ostatnio czymś zmywał długopis z fartucha - doradziła mi po namyśle Gosia. W tym czasie, kiedy dziewczyny podziwiały mój wianek, ja przebrałem się z prędkością światła i przystąpiłem do szorowania. Niestety, jak przypuszczałem, paskudny bohomaz nie chciał zejść. Skóra mi poczerwieniała od pocierania mydłem i nic.
- Och... - usłyszałem za swoimi plecami chichot. - To jakaś nowa moda? - Hrabia wbił we mnie oczy. Po jego minie i tym, jak błądził wzrokiem po mojej sylwetce, zrozumiałem, że przyszło mu do głowy coś bardzo durnego, o czym wolałbym nie wiedzieć. Jak nic wziął mnie za nieposkromioną dziewicę, na którą warto zapolować. Zarumieniłem się speszony.
- Zamiast się tak gapić, lepiej proszę mi dać jakiś specyfik, abym się pozbył tego paskudztwa - warknąłem do niego, tupiąc nogą i marszcząc brwi, aby przestał snuć te swoje zboczone fantazje.
- Oczywiście, Luciu - zagruchał tym swoim niskim głosem - pomogę ci, w czym tyko zechcesz. Chętnie zostanę też nauczycielem - zerknął wymownie na wianek, a ja omal się nie zakrztusiłem własną śliną - oczywiście zupełnie za darmo.
- Luciu mówiła mi mama, jak miałem pięć lat – odpyskowałem natychmiast. Nie zrobiło to na nim jednak odpowiedniego wrażenia. Nie był to też koniec moich kłopotów, miałem tego dnia wyjątkowego pecha. Zobaczyłem w szklanych drzwiach szafki z lekami pobladłą twarz i zaciśnięte usta Jasia Śpiewaka. Internista patrzył na mnie tak, jakby już widział moje ciało w szpitalnej chłodni pod białym prześcieradłem. Chyba zupełnie niechcący zrobiłem sobie z niego wroga.
A nieszczęsne stokrotki udało mi się w końcu zmyć. Okazało się, że to benzyna była cudownym środkiem. Odetchnąłem z ulgą, bycie dziwolągiem miałem z głowy. Co prawda moje czoło wyglądało teraz jak po poparzeniu słonecznym, ale przynajmniej nikt się na mnie nie gapił jak na kretyna.
***
   Resztę dnia spędziłem w miarę spokojnie, pomagając koleżankom przy zabiegach i ciągle ucząc się od nich czegoś nowego. Były doświadczonymi pielęgniarkami, które chętnie przekazywały mi swoją wiedzę, cierpliwie poprawiając wszystkie niedociągnięcia. Byłoby naprawdę miło, gdyby nie doktor Skowronek. Najwyraźniej zazdrosny o swoje bóstwo dał mi popalić. Dostałem do wykonania chyba wszystkie najgorsze zlecenia, jakie udało mu się wymyślić. Począwszy od lewatywy, a skończywszy na transporcie na badania kilku obrzyganych pijaczków, wyciągniętych i przywiezionych do szpitala z najdziwniejszych miejsc jak miejska fontanna czy publiczne toalety. Jednym słowem pomysłowy Jasiu zemścił się na mnie, chociaż tak naprawdę nie miał do tego najmniejszych powodów. Kozłowski mi się podobał, jak chyba prawie każdemu, ale bez przesady. Takich jak on najlepiej było podziwiać z daleka jak piękną rzeźbę czy obraz. Bliższe spotkania prawie zawsze groziły katastrofą. Jak już wcześniej wspominałem, nie lubiłem romansów w pracy, bo stwarzały mnóstwo niezręcznych sytuacji. Nasz internista za to chyba myślał, że wszyscy marzą o tym, by rzucić się na Hrabiego. W sumie było mi Jasia nawet trochę żal, na jego miejscu ukatrupiłbym flirciarza i tyle. Zerkał na mnie właśnie nieprzyjaźnie zza okularów w modnych, drucianych oprawkach. Pewnie obmyślał następne paskudne zlecenie, jakim nim uraczy.
- Lutek, widzę, że się nudzisz - rzucił chłodno, sztyletując mnie wzrokiem. Miał bardzo ładne brązowe oczy i tak naprawdę to on był bardziej w moim typie niż Kozłowski. Niezbyt lubiłem takich dominujących, zachwyconych sobą samców. Tymczasem doktor Skowronek ze swoją zgrabną sylwetką, ciemnymi włosami,zawsze spiętymi schludnie w koński ogon i delikatną twarzą wzbudzał moje zaufanie. Gdyby był wolny, chętnie umówiłbym się z nim na randkę. Może nawet nauczyłbym go śmiać się beztrosko i zniknęłaby ta zmarszczka między jego brwiami.
- Zasnąłeś, Świeżynko? - Padło z jego ust złośliwe pytanie. Wyglądało na to, że tak łatwo mi nie odpuści. - Załóż cewnik tej pijacze z drugiego łóżka.
- Wolałbym spotykać się z panem niż z nim. - Wyrwało się nieopatrznie z mojej niewyparzonej buzi. - Moglibyśmy iść do kina na Hobbita - kontynuowałem bezmyślnie.
- O czym ty do diabła...? - Zaskoczonemu Jasiowi spadły na biurko okulary. – Nawdychałeś się za dużo tlenu czy coś? – Warto było to powiedzieć, choćby po to, żeby zobaczyć taką reakcję. Oby tylko nasz chirurg był daleko, bo mi nogi z tyłka powyrywa.
- Ma pan ładne oczy, takie brązowe ze złotymi drobinkami, zupełnie jak Kalafior. – Brnąłem dalej dzielnie po grząskim gruncie. Kalafior był moim ukochanym psem, o czym oczywiście mężczyzna nie mógł wiedzieć.
- Siostro Gosiu, niech pani przyniesie zimny okład dla tego cymbała – rozkazał wyniośle Jasiu, uroczo się przy tym rumienąc, z czym mu było bardzo do twarzy. Szkoda, że już oddał serce komuś innemu, zaczynał mi się coraz bardziej podobać. Zerknąłem przezornie do lustra. Kozłowski stał właśnie za nami w drzwiach i zaliczał paskudny opad szczęki. Oby mu tak zostało, zasłużył sobie. Pewnie biedak nie mógł pojąć, że ktoś śmiał rwać jego faceta, zamiast wzdychać do niego. Uśmiechnąłem się złośliwie. Być może zrobiłem sobie następnego wroga, ale głupi wyraz twarzy Kozłowskiego wynagrodził mi wszystkie tortury, przez jakie dzisiaj przeszedłem.
***
   Nastał wieczór i na SOR-ze zrobiło się wyjątkowo cicho. O tej porze zazwyczaj ruch tutaj zamierał. Nowy napływ pacjentów zaczynał się dopiero po dwudziestej, kiedy zaczynały się dyżury nocne w ośrodkach zdrowia. Na salę internistyczną recepcjonistka przyprowadziła jedynie starszą kobietę z krwotocznym zapaleniem pęcherza, jak wynikało ze skierowania. Widząc grymas bólu na jej twarzy zaprowadziłem ją do łóżka, pomogłem zdjąć buty i przykryłem kocem.
- Kiedy przyjdzie lekarz? – zapytała onieśmielona otoczeniem.
- Zaraz po niego pójdę, niech pani odpocznie. – Udałem się na poszukiwanie Jasia, który gdzieś zniknął, ciągnięty za rękę przez Hrabiego. Dziewczyny jadły właśnie kolację i pomachały do mnie, żebym się przysiadł.
- Chodź, młody, na wyżerkę, napracowałeś się. – Renia wskazała na talerz z bułeczkami.
- Ale mamy pacjentkę - zaoponowałem. – A Skowronek przepadł bez wieści. Ten drań chyba nie zrobi mu krzywdy, prawda?
- Nie bądź taki nadgorliwy, pobierzemy babci standardowe badania, a potem znajdziemy Jasia. I tak od wyników zależy, co z nią dalej będzie. - Złapała mnie za koszulkę.
- Może jednak lepiej, jeśli ją najpierw zbada?
- Daj spokój. Kozłowski musi zaznaczyć swój teren, więc daj im trochę czasu. Lepiej pobierz krew i mocz, a potem zanieś do laboratorium.
- Dobra, jak tam sobie chcecie. – Przestałem się spierać, pewnie wiedziały lepiej ode mnie, jak się zachować w takim wypadku.  Zrobiłem, co do mnie należało. Wziąłem wiaderko z próbówkami i pomaszerowałem w stronę windy. Zatrzymałem się obok dyżurki lekarskiej i nacisnąłem guzik przywołania. Zza drzwi gabinetu doszły mnie podejrzane trzaski i łomoty, jakby ktoś czymś ciężkim uderzał o ścianę. Muszę przyznać, że trochę się przestraszyłem. Nieczyste sumienie nie dawało mi spokoju. Może ten chirurg wcale nie był takim dżentelmenem, na jakiego wyglądał i miał zwyczaj bić swojego kochanka. Jeśli tak rzeczywiście było, sporo w tym mojej winy. Powinienem trzymać gębę na kłódkę. Nie mogłem tak tego zostawić. Podszedłem bliżej i położyłem dłoń na klamce. Już miałem nacisnąć, kiedy…
- Aa…! - usłyszałem przeciągły skowyt. Skóra ścierpła mi na karku. Co ten cham mu tam robi? Bohaterska krew zagrała w moich żyłach. Musiałem ratować Jasia z łap tego barbarzyńcy, skoro nikt inny nie miał zamiaru się ruszyć. Siedzący na recepcji dwaj kierowcy karetek nawet nie skinęli palcem, za to wpatrywali się we mnie jak urzeczeni z dziwnymi uśmieszkami. Jaka znieczulica!
- Ajajaj…! - Tym razem wycie internisty było głośniejsze, zawierało jakby chrapliwe, bolesne nutki.
- Zaraz ci pomogę, twój supermen rusza do akcji! – zawołałem w myślach, sam się dziwiąc swojej odwadze. Otworzyłem ostrożnie drzwi i znieruchomiałem w progu. Przed sobą miałem rozłożoną starą, skrzypiącą niemiłosiernie wersalkę. Tyłem do mnie klęczał na czworakach doktor Skowronek w samej tylko zielonej bluzie i ze słuchawkami na szyi, wypinając do góry pośladki. Za nim posapywał Kozłowski, również bez spodni, wbijając się w niego coraz głębiej i mocniej swoim sporym członkiem. Przy każdym celnym uderzeniu Jasiu zacierał do góry głowę, niczym wilk podczas pełni i wyciągał wyższe nuty, zupełnie jakby śpiewał w operze. Ciężki mebel walił w ścianę, stąd te odgłosy, które tak mnie wystraszyły. Teraz zrozumiałem jego przezwisko – Śpiewak. Czerwony, jakbym miał zaraz wybuchnąć, powoli się wycofałem i cichuteńko zamknąłem nieszczęsne drzwi. Musiałem się urodzić blondynem i potem matce naturze coś się pomieszało. Moja głupota była bezgraniczna, co tylko potwierdzili zataczający się na fotelach ze śmiechu kierowcy. Oczywiście nie przepuścili okazji i cyknęli mi kilka pamiątkowych fotek swoimi telefonami. Tak się zakończył mój drugi dzień w pracy. I wydawało mi się, że już nic gorszego nie może mnie spotkać. Najwyraźniej nie znałem jeszcze swoich możliwości samozagłady.

 ...................................................................................................................................
Dla tych co się przejedli na święta i łebek szwankuje.:))
Postacie:
Lutosław Stokrotka -  Lutek, Świeżynka, pielęgniarz
Gosia - pielęgniarka
Renia - pielęgniarka
Jan Skowronek - Jasiu Śpiewak, internista
Kozłowski - chirurg, Hrabia

betowała Kiyami

środa, 10 grudnia 2014

Rozdział 1

  Mamy tu dwa w jednym, czyli trochę komedii i odrobinę dramatu.
Lutek jest świeżo upieczonym pielęgniarkiem.  W przeciwieństwie do rówieśników pragnie tylko jednego - świętego spokoju, ponieważ z absolutnie niezrozumiałych dla niego powodów jego życie było zawsze wielkim chaosem. Chce stabilnej pracy, czasu na czytanie ulubionych książek i pisanie powieści w odcinkach do miesięcznika ,,Fantazja".
 Opowiadanie również o tym, jak ciężko jest czasami rozliczyć się z przeszłością i zacząć wszystko od nowa mimo najlepszych chęci. Czy dla zemsty na pewno warto wszystko poświecić? 
    
Stałem przed dużym, szarym budynkiem pamiętającym jeszcze czasy PRL-u. W puchowej kurtce i glanach było mi nieco za ciepło, niestety bez nich nadopiekuńcza matka nie wypuściłaby mnie z domu. Kilka pięter, całkiem nowoczesna winda, było lepiej niż sobie wyobrażałem. Koledzy z uniwerku śmiali się ze mnie, kiedy powiedziałem, że wracam na prowincję, gdzie zarabiało się o wiele mniej, a możliwości rozwoju zawodowego i awansu były naprawdę niewielkie. Prawie wszyscy z mojego rocznika uczyli się z zapałem języków obcych i zadeklarowali chęć pracy poza granicami kraju, najlepiej w Norwegii czy Szwajcarii. W naszym zawodzie mogli przebierać w ofertach pracy, Unia Europejska witała pielęgniarki z otwartymi ramionami, czego nie można było niestety powiedzieć o Polsce, która nadal oferowała najniższą krajową za ciężką i odpowiedzialną pracę.
- Do boju! – wypaliłem do siebie z uśmiechem. – Tego właśnie chciałeś! – Zanim jednak mogłem zacząć swój pierwszy dzień, musiałem jeszcze podpisać kilka dokumentów w kadrach i pobrać z magazynu odzież ochronną. Prawdę mówiąc, byłem ogromnie podekscytowany. Siostra śmiała się, że zachowuję się jak szczeniak, którego po raz pierwszy wypuszczono z domu.  Wszedłem do środka przez duże, szklane drzwi i ruszyłem w kierunku wskazanym przez uprzejmą, choć nadmiernie ciekawską portierkę, której, dzięki zaledwie kilku pytaniom, udało się przeprowadzić ze mną całkiem szczegółowy wywiad. Normalnie kobieta marnowała się na tym stanowisku, byłby z niej świetny paparazzi.  Bez trudu znalazłem pokój z napisem kadry.
- O, nowy. – Urzędniczka w średnim wieku uśmiechnęła się do mnie szeroko, jak dla mnie nieco zbyt szeroko. W końcu widziała mnie po raz pierwszy w życiu. – Pan Lutosław Stokrotka, prawda?
- Tak, to ja. – Przyglądała mi się tak natarczywie, że natychmiast się zarumieniłem. Odgarnąłem do tyłu kasztanowe włosy, które sięgały mi już do ramion, ponieważ niezbyt lubiłem wizyty u fryzjera. Moją uwagę zwróciła siedząca przy sąsiednim biurku smarkula, wystukująca coś na klawiaturze komputera. Cicho chichotała, spoglądając znacząco na koleżankę.
- Nie szczerz buzi po próżnicy, tylko zaprowadź pana do dyrektorki – rzuciła kobieta do rozbawionej nie wiadomo czym głuptuli, która migiem się poderwała, pomachała do mnie i ruszyła długim korytarzem.
- Normalnie niczym baranek na rzeź. – Zlustrowała moje przydługie, proste włosy, niebieskie oczy oraz szczupłą sylwetkę. Nie było we mnie nic, czym przypominałbym to zwierzę, przynajmniej tak mi się wydawało.
- Dlaczego baranek? – Kompletnie nie rozumiałem, o czym bredzi to dziewczę. – Właściwie po co tam idziemy? Myślałem, że już wszystko załatwiłem z przełożoną.
- Wiesz, normalnie przyjęciami pielęgniarek faktycznie zajmuje się pani Basia, ale ty przecież jesteś facetem. – Wyczułem, że kręci i coś przede mną ukrywa.
- Ale co to ma do rzeczy? Mam przecież licencjat z pielęgniarstwa – próbowałem pociągnąć ją za język.
- Nieoświecona Świeżynko – westchnęła, wywracając zbyt mocno umalowanymi oczami. - Sucha zawsze zajmuje się przyjęciami męskiego personelu osobiście. Tym bardziej teraz, kiedy znowu jest w okresie godowym – tłumaczyła mi zawile. Widząc, że nic nie rozumiem, wzruszyła ramionami z rezygnacją.
- Mam wrażenie, że trafiłem na inną planetę i nie znam języka – jęknąłem w końcu bezradnie.
- Nie martw się, dyrektorka na dobrą sprawę nie jest groźna. Lubi sobie tylko obejrzeć towar. - Poklepała mnie po plecach niczym pięcioletniego bachora. – Jesteś jedyny w swoim rodzaju, prawdziwa z ciebie stokrotka, a może raczej lilijka. Jakbyś czegoś jeszcze potrzebował, to pytaj o Asię. – Okręciła się na pięcie i zostawiła mnie samego przed drzwiami do jaskini Suchej, czyli - jak głosiła wisząca przed moim nosem wizytówka - magister Winiarskiej. Dziwne wzmianki dziewczęcia o Świeżynce, baranku, okresie godowym i kwiatkach nieco namieszały mi w głowie. Nie bardzo wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Odetchnąłem kilka razy, by nabrać odwagi i zapukałem. Kiedy wszedłem do środka, natychmiast zrozumiałem, skąd wzięło się przezwisko. Za biurkiem stała wysoka kobieta w beżowym, dopasowanym kostiumie. Wysoka, chuda, o pociągłej, kościstej twarzy sprawiała wrażenie wyjątkowo surowej i nieprzystępnej. Nie było w niej ani grama kobiecej łagodności i delikatności. Ostre rysy nieco łagodził perfekcyjny makijaż, niestety nie potrafił im nadać choćby odrobiny ciepła.
- Witamy na pokładzie, rzadko ostatnio widuję młodych ludzi. Ma pan wyjątkowe nazwisko. – Wyciągnęła rękę, a mnie nie pozostało nic innego, jak ją ująć, chociaż nie miałem na to najmniejszej ochoty. -  Dzień dobry. Nie wiem jeszcze, gdzie mnie przydzielono – odezwałem się nieśmiało, jak zwykle w oficjalnych sytuacjach zżerała mnie trema. Podniosłem na nią wzrok i na moment zastygłem, niczym mysz pod spojrzeniem kobry. Miała nieco wypukłe, brązowe oczy, pełne jakiegoś ukrytego żaru. Zupełnie nie pasowały do jej chłodnej, pozbawionej wyrazu twarzy. Ślizgały się po mojej sylwetce z tak bezczelną bezpośredniością, że natychmiast zrobiłem się cały czerwony. Nadal trzymała mnie mocno za rękę, jakby o niej zapomniała.
- Okres godowy… okres godowy… Cholera… - Tłukło mi się po głowie. Wyrwałem swoją dłoń, odskoczyłem gwałtownie do tyłu i schowałem się po drugiej stronie biurka. Tutaj poczułem się nieco bezpieczniej.
- Taki młody, a już taki nerwowy. – Uśmiechnęła się, pokazując duże, końskie zęby, a mnie zjeżyły się włosy na karku. Zacznie pan na SOR-ze, panie Stokrotka. Ma pan absolutnie odpowiednie nazwisko.
- Dziękuję, pani dyrektor. – Udało mi się w końcu wykrztusić. Ukłoniłem się grzecznie, jak mnie uczyła mama, a potem rzuciłem się do drzwi niczym tonący do ostatniej łodzi ratunkowej. Kiedy tylko znalazłem się z powrotem na korytarzu, przyłożyłem czoło do zimnej ściany. Na szczęście w pobliżu nikogo nie było i mogłem nieco odsapnąć. Moje serce nadal tłukło się w piersi.
- Uspokój się, idioto! Kobieta grzecznie cię przywitała, a ty masz przywidzenia przez tę idiotkę z kadr – tłumaczyłem sobie niczym dziecku. – Policz do dwudziestu i pokaż klasę.
***               
      Po skończeniu studiów poprzysiągłem sobie, że moje życie się zmieni. Pragnąłem, w przeciwieństwie do moich kolegów, stabilizacji i spokoju.  Chciałem najpierw trochę zarobić, a potem znaleźć sobie małe mieszkanko i wyprowadzić się z domu, gdzie panował nieustanny chaos i harmider. Lubiłem ciszę, a to było zjawisko, o którym moje rodzeństwo oraz matka nie mieli pojęcia. Marzył mi się pokój z pięknym widokiem i balkonem, gdzie nie musiałbym słuchać podejrzanych odgłosów zza jednej lub drugiej ściany, które przyprawiały mnie o palpitacje serca. Ani brat, ani siostra nie kryli się ze swoim bujnym życiem erotycznym, uważając mnie za dziwka i odmieńca. A ponieważ mama nie miała nic przeciwko, twierdząc, że młodość musi się wyszumieć, nie miałem komu się poskarżyć. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego musi akurat szumieć, stękać i chichotać w środku nocy, kiedy ja chciałem spać.
    Wsiadłem do windy i udałem się do magazynu, który, według instrukcji portierki, znajdował się w piwnicach budynku. Obciągnąłem bluzę i stanąłem za ladą, która blokowała przejście. Przed nią stało już dwóch ubranych na czerwono dryblasów z wrogiej kasty. Na koszulkach mieli białe napisy – RATOWNIK. Zerknęli na moją kartkę z zapotrzebowaniem i nieprzyjemnie zarechotali.
- O, Świeżynka! – Wielkolud o zielonych oczach zmierzył mnie pogardliwym wzrokiem.
- Malusi, milusi pielęgniarek! – Drugi, nieco niższy, okręcił mnie wokół własnej osi, jakbym był manekinem.
- Spadajcie, głąby! – Wyprostowałem, jak umiałem najlepiej, swoje 175 centymetrów. Może ze mnie żaden kozak, ale nie byłem też mikrusem.
- Tylko mi tu bez bójek! – Magazynierka obdarzyła nas groźnym wzrokiem i machnęła przed nosami drewnianym chodakiem. W jej silnych dłoniach wyglądał na skuteczną broń. – Trzymaj swoje ciuchy. Idź przymierzyć, ale to jedyny rozmiar jaki mam, więc i tak ci nie wymienię.
Dostałem trzy komplety plus buty - skórzane, solidne trepy, ciężkie jak cholera. Zadarłem do góry nos, posłałem chamom krzywe spojrzenie i wystawiłem język. W znajdującej się obok łazience włożyłem biały uniform składający się z płóciennej, białej koszulki z krótkim rękawem i spodni na gumce. Humor mi się zepsuł jak tylko spojrzałem w lustro. Jak nic ubyło mi co najmniej z pięć lat. Tonąłem i nie było dla mnie ratunku. Wszystko było o kilka rozmiarów za duże. Bluzka sięgała mi prawie do kolan, zbyt duży dekolt pod szyją ukazywał -na szczęście opaloną - klatkę piersiową. Nogawki spodni musiałem podwinąć kilka razy i podziękowałem opatrzności za gumkę, którą od razy ściągnąłem. Miałem przynajmniej pewność, że nie zaświecę gołym tyłkiem. Nie dało się ukryć, wyglądałem jak prawdziwa ofiara losu. Z markotną miną wyszedłem z łazienki, a czerwone dranie wybuchły śmiechem.
- To teraz z gimnazjum przyjmują?
- Raczej z przedszkola. Niech mu pani dorzuci jeszcze paczkę pampersów!
Mimo najlepszych chęci, żeby pokazać się w pracy od najlepszej strony, nie mogłem się powstrzymać. Przebrali miarę i nie miałem zamiaru im tego darować. Spojrzałem na drani tak słodko, że zbaranieli, zatrzepotałem rzęsami i kopnąłem chodakiem jednego w kostkę, a drugiego w łydkę, po czym, jak każdy rozsądny bohater, rzuciłem się do ucieczki. W tym byłem naprawdę dobry, zawsze reprezentowałem szkołę w biegach krótkodystansowych.
- Już nie żyjesz!
- Dorwiemy cię, biała gnido! - darli się czerwoni durnie, masując obolałe miejsca, ale ja dopadłem już windy i z satysfakcją wcisnąłem guziczek. Miałem ich z głowy, przynajmniej na razie. Ci kolesie zazwyczaj jeździli na karetkach, więc nie powinienem ich zbyt często widywać. Niestety jednak życie bywało okrutne, o czym miałem się prędko przekonać.
***
   Ubrany jak ostatnia sierota poczłapałem, tłukąc się niemiłosiernie w buciorach, na SOR, czyli Szpitalny Oddział Ratunkowy. Nie spodziewałem się, że od razu rzucą mnie na głęboką wodę. Tam jednak mogłem najwięcej się nauczyć i nabrać doświadczenia. Dotarłem do mieszczącej się na parterze recepcji, przed którą miotał się tłum pacjentów. Miła dziewczyna, która przedstawiła się jako Ula, pokazała mi wielkie, metalowe drzwi, które wyglądały, jakby prowadziły do bankowego sejfu. Niestety, mimo wytrzeszczania oczu, nie dostrzegłem na nich ani klamki, ani przycisku.
- Jak się otwiera to ustrojstwo? – zapytałem, zażenowany swoją niewiedzą.
- Klapnij! - powiedziała, nie oderwawszy nawet oczu od komputera, gdzie rejestrowała chorych, stojących niecierpliwie w niekończącej się kolejce.
- Niby w co?
- W ścianę obok, niekumaty człowieku! – Dopiero teraz dostrzegłem, że jedna z płytek była ruchoma. Drzwi cicho się rozsunęły i stanąłem na progu czegoś, co z braku lepszego określenia przypominało nieco zatłoczony prom kosmiczny. Za biurkiem siedział szczupły lekarz z włosami związanymi w koński ogon. Między kilkoma łóżkami, okablowanymi ze wszystkich stron, uwijały się dwie pielęgniarki w średnim wieku. Migotały liczne monitory, szumiał tlen, co chwilę rozlegały się jakieś piski i alarmy. W sumie było sześć stanowisk dla chorych, oddzielonych od siebie parawanami. Wszystkie oczywiście zajęte. Pozostałą przestrzeń wypełniały szafki z lekami, sprzęt oraz stoliki zabiegowe.
- Dzień dobry. Jestem Lutek Stokrotka i od dzisiaj tutaj pracuję. - Pielęgniarki natychmiast do mnie podeszły, a doktor podniósł głowę, obdarzając mnie chłodnym, podejrzliwym spojrzeniem i zagryzając wąskie usta.
- Wyglądasz, jakbyś dopiero co dowód dostał. – Wyższa blondynka uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. – Renia jestem, nasz ty kwiatuszku.
- Najprawdziwsza Świeżynka. – Korpulentna szatynka obeszła mnie dookoła, cmokając ze zdumienia. – Jak cię Sucha zmusiła do pracy tutaj, biedaku? Nie mieliśmy nowego pielęgniarka od lat.  – Gosia! – Klepnęła mnie w plecy, aż zadudniło. Miała kobieta niezłą krzepę.
- A to doktor Jan Skowronek, nasz internista. - Wskazała na lekarza, który pracowicie wypełniał karty zleceń. – Ale wszyscy nazywają go Jasiem Śpiewakiem – szepnęła mi konspiracyjnie do ucha.
- Dziwne przezwisko.
- Poczekaj, aż będziesz miał z nim dyżur nocny. Sam się przekonasz, że pasuje idealnie – zachichotała.
- Robimy przerwę śniadaniową. Wszyscy pod kontrolą, badania w toku – rzuciła do lekarza blondynka.
- W takim razie ja idę na chwilę do siebie, jakby coś się działo, to dzwońcie. Mężczyzna poderwał się ze stołka i obdarzył mnie kolejnym niechętnym spojrzeniem. Nie miałem pojęcia, czym facetowi podpadłem, może po prostu nie lubił niebieskookich brunetów.
***
   Nowe koleżanki zaprowadziły mnie do sąsiedniego pokoju, gdzie znajdowała się spora wnęka ze stołem, szafkami, mikrofalówką i lodówką. Na blacie stał elektryczny dzbanek do gotowania wody i ekspres do parzenia kawy. Wyciągnęły ze stojącego obok pudełka kanapki i podzieliły sprawiedliwie na trzy równe części.
- Częstuj się, młody, nabierzesz krzepy. Do wieczora daleko, jeszcze nam tutaj padniesz. – Gosia postawiła przede mną solidną porcję.
- Ten doktor strasznie na mnie wilkiem patrzył – westchnąłem. Nie chciałem sobie robić wrogów już pierwszego dnia – I dziękuję za śniadanko, jutro dorzucę się do składki.
- Spokojnie, nie ma pośpiechu. Każdy raz w miesiącu przynosi paczkę herbaty i cukier. A Jasiem się nie przejmuj, traktuje tak wszystkich ładnych chłopców, nie tylko ciebie. Biedaczysko czuje się nieustannie zagrożony.
- Niby czym? Dopiero wszedłem, nawet się do niego nie odezwałem i żaden ze mnie playboy. – Wepchnąłem do buzi prawie cały chlebek, był naprawdę pyszny.
- On się sparował z jednym takim chirurgiem, Jackiem Kozłowskim, alias Hrabia. Uważa go niemal za boga i jest piekielnie zazdrosny. I, prawdę mówiąc, nie bez powodu. Postaraj się zachować dystans, to ci w końcu odpuści – wytłumaczyła mi spokojnie Renia.
- Jego facet to rzeczywiście kawał przystojniaka i ma niezłe branie, a tutaj pełno praktykantów i stażystów, więc go pilnuje niczym jastrząb. Zawsze mają razem dyżury.
- Rany, co on sobie wyobraża! Jestem tutaj, by pracować, nie romansować! – odezwałem się oburzony. Dla mnie w szpitalu nie było miejsca na takie numery. Nie lubiłem tego typu flirtów w miejscu pracy, komplikowały jedynie życie, o czym się nieraz przekonałem.
- Nie gorączkuj się tak, młody. Widocznie jeszcze nie natrafiłeś na swój typ – roześmiała się Gosia. – Wolisz chłopców czy dziewczynki? – zapytała z przerażającą bezpośredniością, a ja zaczerwieniłem się po same uszy.
- Daj Świeżynce spokój, ciekawska babo! Nie widzisz, że to jeszcze lilijka? Trzymaj się nas Lutek, a nie zginiesz. Pełno tu niewyżytych zboczuchów, czyhających na takie kwiatuszki. – Podała mi szklankę z herbatą. Resztę przerwy spędziliśmy już monotonnie. Dziewczyny wyjaśniły mi, jak funkcjonuje SOR. Składał się z trzech części – wewnętrznej, chirurgicznej i pediatrycznej. Każda miała swój personel lekarski i pielęgniarski, pracujący we względnie stałych zmianach. Jednak w razie potrzeby pomagali sobie wzajemnie. Dotyczyło to zwłaszcza nagłych wypadków, wymagających szybkiej interwencji. W razie jakichkolwiek sporów, każda kasta trzymała się razem i stanowił wspólny front przeciwko pozostałym. Znałem to doskonale z praktyk, jakie miałem na studiach – lekarze, pielęgniarki, ratownicy, salowe, a tutaj dochodzili jeszcze kierowcy karetek, często ze sobą walczyli, czasem z zupełnie błahych powodów.
***
   Nasz wypoczynek nie trwał zbyt długo, ledwo zdążyliśmy zjeść kanapki, gdy zjawił się wysoki, postawny mężczyzna w szytym, najwyraźniej na miarę, zielonym ubraniu szpitalnym. Wyglądał jak wycięty z żurnala. Trzeba przyznać, ze miał naprawdę zgrabną sylwetkę. Opalony i zadbany, na palcu miał sygnet z herbem. Doszedłem natychmiast do wniosku, że mam przed sobą słynnego Hrabiego.
- Drogie panie i panowie – tu skinął w moim kierunku – jak skończycie, prosiłbym o zrobienie opatrunku. – Miał przyjemny, głęboki głos, który z pewnością mógł oczarować niemal każdego. Przyglądałem się mu z niemądrze otwartą buzią. Kiedy się zorientowałem, że gapię się jak przysłowiowe cielę, z głośnym klapnięciem szczęki zamknąłem usta. – Moje panie gipsują, więc prosimy o pomoc. – Rzucił mi spod długich rzęs przeciągłe spojrzenie.
- Ja pójdę. – Gosia wstała. – To kolega Lutek – przedstawiła mnie oficjalnie, naśladując wytworne maniery chirurga.
- Miło mi pana poznać. – Zalatująca pałacem atmosfera mnie też się udzieliła. W życiu nie widziałem takiego faceta. Tak zawsze wyobrażałem sobie przedwojenne wyższe sfery. Nie było w nim żadnej sztuczności, prawdziwy Hrabia jak żywy.
- Jak się nazywa ten pechowiec?
- Prezes Horodyński – wymamrotał niewyraźnie lekarz, ale dziewczyny i tak go zrozumiały. Podparły się pod boki i popatrzyły na mężczyznę z naganą.
- Chciał nam pan bez uprzedzenia wcisnąć Diabła Ho? Nic dziwnego, że koleżanki tak pracowicie gipsują! Niech go czerwoni opatrzą! – Poparła koleżankę Renia. – Snują się od rana bez celu. Ten facet ostatnio mi powiedział, że takiej wiedźmy jak ja to nawet na Łysej Górze nie przyjmą.
- Ratownicy sprzątają karetki, mają podobno jakąś kontrolę – odezwał się ugodowo Kozłowski, czarując jednocześnie koleżanki pięknym uśmiechem. Okazały się jednak o wiele odporniejsze na jego wdzięki ode mnie.
- Akurat. I pewnie dowiedzieli się o niej, jak tylko zobaczyli prezesa? Pan to czasem naiwny niczym dziecko! – Pokręciła z politowaniem głową Gosia. – Ja też mu podpadłam. Tak się na mnie gapił tymi diabelskimi oczyskami, że przekułam mu żyłę. Zapytał, czy biorę udział w konkursie na najgorszą pielęgniarkę roku.
- W takim razie Lutek odbędzie chrzest bojowy – odezwał się głosem ociekającym słodyczą. – Z tymi błękitnymi oczętami wygląda jak owieczka. Nawet Diabeł Ho nie będzie miał sumienia się nad nim pastwić. – Otworzył szarmancko drzwi i puścił mnie przodem. Nie miałem wyjścia, jeśli nie chciałem wyjść na mięczaka, musiałem sprostać zadaniu. O tym całym Horodyńskim to nawet ja słyszałem, a raczej czytałem w internetowych gazetkach. Facet był genialnym biznesmenem i dwa lata temu, nie wiadomo dlaczego, przeniósł swoją firmę z USA do Polski. Produkował elektroniczne cudeńka, jego tablety nie miały sobie równych na całym świecie. Niestety ten rekin finansjery miał paskudną wadę – iście piekielny temperament. I bynajmniej nie chodziło tu o kłótnie przy konferencyjnym stole. Często wdawał się w karczemne awantury i chętnie używał pięści jako argumentu. Wielokrotnie jedynie pieniądze i rozległe znajomości uchroniły go od więzienia. Prawo, jakże by inaczej, bywało różne w zależności od pozycji. O ile pamiętam, ostatnio złamał nos jakiemuś celebrycie podczas suto zakrapianego bankietu.
   Stanąłem przez chirurgiczną zabiegówką i przełknąłem ślinę. Najwyżej złamie mi szczękę i zapłaci sowite odszkodowanie. Pomyślałem o tych wszystkich owieczkach i barankach, którymi mnie dzisiaj poczęstowano i postanowiłem się w nie wcielić. Policzyłem do dwudziestu i wyobraziłem siebie jako uosobienie łagodności i profesjonalizmu. Pchnąłem drzwi i wszedłem ze spuszczonym wzrokiem. Kiedyś na National Geografic mówili, że drapieżnikom nie należy patrzyć w oczy, bo mogą zaatakować.
- Dzień dobry, jestem pielęgniarzem i zrobię panu opatrunek. – Starałem się jak mogłem, by mój głos nie zdradził zdenerwowania i zabrzmiał fachowo.
- No pięknie, stare wygi zwiały i rzuciły na pożarcie dzieciaka. - Zabrzmiało chłodno i złośliwie. Zignorowałem zaczepnego drania, na praktykach nieraz miałem do czynienia z trudnymi pacjentami. Grunt to nie dać się sprowokować. Przygotowałem na stoliku wszystko, czego potrzebowałem, założyłem rękawiczki i przystąpiłem do pracy.
- Może odrobinę zapiec. – Pochyliłem się nad jego nogą umieszczoną w niezapiętym usztywniaczu. Rana była porządnie zaszyta, wystarczyło zdezynfekować, nałożyć antybiotyk w sprayu i gazę.
- A już myślałem, że jesteś niemową. Bądź ostrożny, nie lubię widoku krwi. Jesteś pewien, że wiesz co robisz? – Zagotowało mi się w środku, ale się opanowałem. Prychnąłem tylko i dalej robiłem swoje. Diabeł Ho jak nic chciał mnie wyprowadzić z równowagi. Miałem ochotę mu przyłożyć w tę zwichniętą nogę i dokończyć dzieła zniszczenia.
- W takim razie powinien pan bardziej uważać – wyrwało mi się zupełnie niechcący. – Jak na kogoś nielubiącego widoku krwi, podobno dosyć często pan tu bywa. – Umocowałem opatrunek i ściągnąłem rękawiczki.
- No no… Maleństwo ma pazurki! Co prawda trochę zaniedbane i obgryzione, ale całkiem ładne. – Czułem, jak dekielek w moim czajniczku się unosi, a gorąca para uchodzi mi uszami. Zarumieniłem się ze złości i wstydu. Ten łajdak miał trochę racji, moje dłonie nie wyglądały najlepiej.
- Jeszcze słowo, a zacznę nagrywać i podam pana do sądu. – To by było na tyle, jeśli chodzi o bycie owieczką. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że pielęgniarz w pracy jak policjant - jest funkcjonariuszem państwowym i podlega odmiennemu prawu? – syknąłem wściekle i podniosłem głowę, a przecież nie powinienem był tego absolutnie robić. Napotkałem czarne, rozżarzone oczy o długich jak u kobiety rzęsach. Mógłbym przysiąc, że widziałem w nich szkarłatne, diabelskie błyski. Szczupła twarz o arystokratycznych rysach, kształtne usta i jasne, wysokie czoło ozdobione jedwabistymi łukami brwi - oto Diabeł Ho we własnej, wkurzającej osobie. Musiałem przyznać, że przystojny z niego skurczybyk. Otaczała go jakaś ciemna, ponura aura. Na pozór chłodny i zdystansowany, ale gdzieś tam pod powierzchnią wyczuwałem pulsujący niespokojnie prawdziwy wulkan, w każdej chwili grożący wybuchem. To była twarz dumnego wojownika, który nigdy nie odpuszcza i nikomu nie ustępuje pola. Jeśli Kozłowski wyglądał na pana na włościach, to ten facet był z pewnością dzikim kniaziem, cwałującym pod rozgwieżdżonym niebem po bezkresnym stepie z szabla u boku. Mimowolnie zadrżałem i spuściłem wzrok, zmieszany intensywnością jego spojrzenia. Moje oczy odruchowo zatrzymały się na jego dłoniach. Były naprawdę piękne, o długich, smukłych palcach artysty, zadbane i szlachetne w rysunku. Wyglądały jednak na wystarczająco silne, by chwycić za miecz.
- Jak ci na imię? – usłyszałem blisko, zbyt blisko mojego ucha. Ten mężczyzna wzbudził we mnie dziwny niepokój i przytłoczył swoją osobowością. Czułem się przy nim niczym wróbel przy jastrzębiu.
- Nie muszę odpowiadać na to pytanie – odburknąłem niezbyt grzecznie. Skończyłem wreszcie opatrunek i zawiązałem bandaż na wytworną kokardkę.
- Lutosław Stokrotka. – Ujął moją wizytówkę, zwisającą mi z kieszonki na piesiach, o której kompletnie zapomniałem. – Myślę, że jeszcze się zobaczymy, Kwiatuszku. – Uśmiechnął się drapieżnie, pokazując garnitur oślepiająco białych zębów. Miałem nieodparte wrażenie, że za chwilę z czarnych włosów wysuną się rogi, a ze spodni ogon. Muszę przyznać, że bezwstydnie stchórzyłem. Odwróciłem się, niby poprawiając coś na stoliku zabiegowym i uciekłem, aż się za mną kurzyło.



 .................................................................................................................
Ten śliczny obrazek zrobił dla was Miki. Wielkie dzięki dla niego, bo sama nie umiem się posługiwać tymi programami graficznymi.

Debiut mojej nowej bety Kiyami :))