Siedziałem w ramionach Nikolasa na złocistym, rozgrzanym słońcem piasku.
Owady z brzękiem uwijały się wokół bujnie kwitnących w trawie kwiatów.
Znajdowaliśmy się w niewielkiej, opromienionej słońcem dolinie, jedynej
jasnej plamie na tle zielonkawego mroku. Wokół rozpościerał się gęsty, ciemny
las. Przed nami szemrał mały wodospad, wpadający do sporego, wodnego oczka.
Woda w nim była kryształowo czysta, widziałem pływające leniwie ryby. Dawno nie
czułem się taki odprężony i spokojny. Wszystko co złe zostało gdzieś tam
daleko, w gąszczu splecionych ze sobą powyginanych konarów. Mocne, twarde ciało
za mną było niczym pień dębu, na którym bez wahania mogłem się oprzeć. Bijąca
od niego siła była wprost zniewalająca. Odwróciłem głowę w bok, by spojrzeć na
przystojną twarz mojego mężczyzny. Dotknąłem palcami kształtnych warg.
- Czy wiesz,
jak bardzo cię lubię? – usłyszałem jego miękki głos. Ciepły oddech połaskotał
mi szyję. Zadrżałem. Poczułem dziwną omdlałość we wszystkich częściach ciała.
- Pokaż mi… -
szepnąłem i poczułem, jak moje policzki zaczynają płonąć. Speszyłem się swoją
śmiałością. Nadal nie umiałem okazywać uczuć w sposób bezpośredni, dlatego w
takich sytuacjach czułem się strasznie niepewnie. Nachylił się i nosem pomiział
mnie po karku. Natychmiast zjeżyły mi się na nim wszystkie włoski.
Przysunąłem się bliżej i wplątałem palce w jego nadspodziewanie bujne… kłaki?
Mokry, długi język zamiast przystąpić do subtelnej zabawy, zaślinił mi twarz.
Okropnie śmierdziało mu z ust. Skądś znałem ten zapaszek. Jadł na śniadanie
Pedigree? Czy tak całuje wytrawny podrywacz? I co tak ciągle stuka? Dzięcioł?
Gwałtownie otworzyłem oczy. Na moim łóżku z szerokim uśmiechem na psim pysku siedział
Kalafior i walił ogonem o szafę. O tej porze zawsze miał największą ochotę do figli, energia
wprost go rozpierała. Zupełnie nie rozumiał, że normalny (...no niekoniecznie) człowiek
mógł się dopiero rozbudzać.
- Blee… Do budy,
paskudzie… - Wytarłem twarz kołdrą. Ze zdziwieniem zanotowałem, że byłem we
własnym domu. Żadnych jęczących kuzynów, załamanych matek i ryczących
niemowlaków. Jak tutaj trafiłem, nie miałem najmniejszego pojęcia. Normalnie
czary.
***
Wciągnąłem na tyłek ulubiony, zmechacony dres, a na grzbiet stary podkoszulek z
wielką stokrotką na klacie. Spojrzałem na swoje zaspane odbicie w lustrze ze
szwem od poduszki odbitym na czole i w tym momencie coś się we mnie
przekręciło. Dziadunio! Wnet przypomniałem sobie cholerną szopkę ze swatami.
Boso wypadłem na korytarz w poszukiwaniu domowego tyrana. Udusić czy nie
udusić? Może nasypać jakiegoś matczynego zielska do kawy, przeczyszczającego
najlepiej. Nic tak nie wpływa na przywrócenie zdrowego rozsądku jak porządna
sraczka. Roztaczając w umyśle piękną wizję dziadunia rezydującego w kibelku, na
którym to skrupulatnie przemyśla swoje zachowanie i błaga o wybaczenie,
zszedłem po schodach. Wiśka na widok mojej zawziętej miny przezornie umknęła z
kuchni. Tymczasem główny winowajca, czyli Franio, podniósł jedynie oczy znad gazety,
po czym uśmiechnął się niewinnie. Siorbnął malinowej herbatki i pogrążył się
beztrosko w lekturze, nie przejmując się zupełnie, że po drugiej stronie stołu
ma dyszącego z pragnienia zemsty wroga.
- Zjedz
słodkiego rogalika, bo się pomarszczysz z tej złości. – Podsunął mi talerzyk ze
wspaniale pachnącymi, cynamonowymi drożdżówkami, zrobionymi przez moją siostrę.
- Nie próbuj mi
mącić w głowie! Dużo za mnie dostałeś prowizji? – burknąłem w kubek gorącego
kakao, choć chętnie się poczęstowałem. Drań dobrze wiedział, jaką mam słabość
do domowych słodyczy. Nieco pary uszło mi uszami, niczym z rozdętego nadmiernie
balonika.
- A co tam niby
jest do mącenia? Z tych kilku nędznych klepek, trzęsących się po twojej
łepetynie, nie da się zrobić porządnego koktajlu. – Błysnął oczami i uśmiechnął
się szeroko. Ktoś mógłby go wziąć za ujmującego, starszego pana, oczywiście
dopóki nie poznałby bliżej sławnego na cała okolicę piekielnego charakterku. –
Można by cię wywieźć do Afryki, a ty nawet byś tego nie zauważył.
- Nie zmieniaj
tematu! – Zrobiłem sobie dolewkę ze stojącego na blacie stołu dzbanka.
- W takim razie
jak znalazłeś się w domu, mądralo? – Podniósł na czoło okulary i złożył gazetę.
- Yy... Hm… -
Dosłownie czarna dziura w pamięci. W tak młodym wieku początki sklerozy?
Powinienem się przebadać? Mocno zmęczony krzątałem się po domu kuzyna, karmiłem
małego, kiedy wszyscy, na czele z Nikolasem – niańką, spali. Układałem
kaftaniki… Ostatni, jaki zakodowałem, to taki różowy w słoniki.
- Prezes
Horodyński przytaszczył cię na własnych plecach. Niby taki wybladły
szlachciura, ale swoją krzepę ma, nie powiem. Wujostwo wróciło wcześniej, a ty
spałeś jak zabity, rozwalony na kanapie w salonie.
- Nie byle jaki
szlachciura, tylko stara, rosyjska arystokracja. Sprawdziłem. – Nie lubiłem,
kiedy ktoś wygadywał o Nikolasie bzdury wyczytane z gazet. Powinienem sobie
jednak darować ten tekst, sądząc po minie dziadka. – Ty się lepiej przestań
wtrącać i zajmij swoim ukochanym brydżem! Postaraj się nie stracić całej
emerytury – dorzuciłem złośliwie. Franio grał naprawdę dobrze, ale raz zaliczył
porządną wpadkę, którą lubiłem mu wypominać przy tego rodzaju okazjach. Zawsze
wprawiało go to w konsternację, niestety - nie na długo.
- Najpierw
musiałbym znaleźć godnego siebie przeciwnika. Za to ty, wnusiu, znowu
wpakowałeś się w kabałę.
- Ja?! Jeszcze
śmiesz mi wygadywać cokolwiek? Któremu mnie sprzedałeś? Gadaj zaraz! Co ci
przyszło do głowy z tymi swatami? – Ponownie podniosło mi się ciśnienie. On nie
miał najmniejszych wyrzutów sumienia, nic!
- Nie gorączkuj
się, Luciu. Nie handluję żywym towarem. Uzależniłem decyzję od twojej zgody.
Powiedziałem jedynie, że mogą się o ciebie starać. Obaj. – Popatrzył na mnie
uważnie tym swoim wszystkowiedzącym wzrokiem.
- Jak to obaj?
Przecież na dobrą sprawę ich nie znasz! – Niemal podniosłem się z krzesła, przy
czym resztka rogalika wypadła z ust na kolana.
- Trochę znam –
przyznał niechętnie, przyciśnięty przeze mnie Franio. – Kiedy ty niańczyłeś
bobasa, ja zrobiłem przesłuchanie kandydatów.
- Dziadku, tym
razem przegiąłeś! – Byłem wściekły. Jakim prawem ingerował w moje prywatne
sprawy? – Jutro się wyprowadzam, choćby
pod most! Mam tego dość!
- Dziecko! Co
ty wygadujesz?! – Tym razem to dziadka aż zgięło. – Zwyczajnie się o ciebie
martwię. Przyciągasz do siebie, niczym magnes opiłki, typy spod ciemnej
gwiazdy. I to nie jakichś zwyczajnych chuliganów, tylko prawdziwych
skurczybyków!
- Co ty niby do
nich masz? Jedna rozmowa i już wyrobiłeś sobie opinię? – No naprawdę, myślałem,
że Franio był mądrzejszy i nie kierował się zwykłymi uprzedzeniami.
- Lutek, nie
udawaj głupszego, niż jesteś. Doktor Czarny ma mentalność myśliwego – zdobyć,
zaliczyć, wypluć kości. Dorwie cię, poigra i rzuci, jak się tobą znudzi.
Zaintrygowałeś go, bo się postawiłeś. Miałeś na pewno dziesiątki poprzedników,
którzy teraz wypłakują oczy w poduszkę.
- Prawie jak Freud…
– Zacząłem przeżuwać kolejną drożdżówkę. Nie miałem zamiaru przyznawać mu racji
i wbijać w jeszcze większą pychę. Prawdę mówiąc, w pełni zgadzałem się z tym,
co powiedział.
- Ale ten
drugi, Horodyński, jest jeszcze gorszy. Ty się nie łudź, widzę jak na niego
patrzysz. On nie bez powodu ma fatalną opinię. Przy tobie wyraźnie się hamuje,
ale te czarne oczyska świecą mu jak wilkowi. Gdyby ktoś naraził się temu
mężczyźnie, zabiłby go bez wahania. Sadząc po oszczędnych, zwinnych ruchach,
odebrał niezłe szkolenie. Poza tym jest bardzo przystojny i bogaty. Mógłby mieć
każdego, a zainteresował się akurat tobą i to po jednym, krótkim spotkaniu. Czy
nie wydaje ci się to dziwne? Jest w nim jakieś wyrachowanie, czujność
drapieżnika na wyprawie. Zostaw go, zanim pokaże, o co mu tak naprawdę chodzi.
Zauważyłeś, z jaką ciekawością wypytuje się o innych członków rodziny?
- No dobra… -
Postanowiłem się chwilowo poddać. Nie miałem za bardzo z kim podyskutować o
swoich rozterkach. – Posłuchaj i powiedz, co o tym myślisz. – Opowiedziałem mu
wszystko, co podsłuchałem i wnet dostrzegłem lęgnące się w głowie od jakiegoś
czasu podejrzenia w stosunku do Nikolasa.
- Myślę,
że powinieneś pogadać z Przemkiem i kuzynami. Jeśli dobrze zapamiętałeś datę ze
zdjęcia, oni rzeczywiście w tamtym czasie przebywali w USA na wymianie
studenckiej. Przez te pół roku mogło wiele tam się wydarzyć. Zwłaszcza twój
brat wrócił do domu w paskudnym humorze. Nie spotkał się od tamtej pory z żadną
dziewczyną, w zamian ma samych kolegów. – Franio wyciągnął fajeczkę i zamyślił
się głęboko. – Najbardziej intrygująca jest ta historia z siostrą
Horodyńskiego. Zacznijmy od niej.
- To nabiera
sensu. Pogadam z nimi, z tym że niekoniecznie mogą chcieć powiedzieć mi prawdę.
Zwłaszcza, jak mają coś na sumieniu. Wujek zabiłby ich za aferę z uwiedzeniem
nieletniej.
- Tylko
spokojnie, niech nie ponosi cię wyobraźnia, bo możesz komuś zrobić krzywdę – pogroził
mi Franio. Pochłonięty rozważaniami o Nikolasie, zupełnie zapomniałem o swojej
zemście na dziaduniu. – Co tam ci się po tej łepetynie plącze?
- Och… Mogło być
jak w filmie… - Dopiłem kakao i poprawiłem się na krześle. Mój wzrok błądził za
oknem, zamiast kwitnących czereśni widząc obrazy wymyślanej historii. – Któryś
Stokrotek, z tym że to nie mógłby być ten bzykający nawet dziurkę od klucza
Przemek, zobaczył piękną Nataszę i się zadurzył. Spotykali się przez jakiś
czas, potem on musiał wyjechać, a ona nie chciała albo nie mogła. Rozstali się
we łzach, a ona potem zachorowała z rozpaczy i tęsknoty. Umarła, biedactwo.
Horodyński dowiedział się o wszystkim i łaknie zemsty za siostrzyczkę… -
Postukałem palcem po nosie, bo właśnie znalazłem fajny temat na nowe
opowiadanie do miesięcznika ,,Fantazja”.
Czasem do niego pisywałem, ot tak dla rozrywki. Kompletnie odleciałem.
- Aua… No co…?
- Mokra ścierka wylądowała na mojej głowie i ściągnęła z obłoków na ziemię.
***
Niestety nie udało mi się porozmawiać ani z Przemkiem, ani z żadnym z kuzynów.
Po południu okazało się, że jedna z koleżanek się rozchorowała i musiałem ją
zastąpić. Nie zaspokoiłem więc ciekawości i musiałem swoje dochodzenie w
sprawie Nikolasa przełożyć na inny dzień. Kiedy wszedłem na SOR, okazało się,
że Jasiu z Hrabią spędzają weekend na łonie rodziny. Dostali królewski rozkaz
od rodziców Kozłowskiego, więc
postanowili przynajmniej spróbować zakopać topór wojenny. Ofiarą ich negocjacji
pokojowych stał się Czarny, winien Suchej przysługę za paskudnego kaca, którego
nabawiła się w moim domu, napojona przez Frania domowymi trunkami.
Nikt nie przepadał za dyżurami na Izbie Przyjęć w wolne dni. Zwłaszcza że
dzisiaj były Dni Miasta Karowa, miały miejsce zabawy w plenerze i alkohol lał
się strumieniami, a na wieczór zapowiedziano pokaz sztucznych ogni. Przekładało
się to na szereg spojonych denatów, wyciągniętych z różnych dziwnych miejsc z
drobnymi urazami, których za żadne skarby nie chciała przyjąć wytrzeźwiałka,
zasłaniając się ich wątpliwym stanem zdrowia. My nie mieliśmy takiej wymówki.
- A jednak cię
dorwali! - stwierdził na mój widok zadowolony Czarny, błądząc bez skrępowania
błyszczącymi oczami po moim ciele. Facet nie miał żadnych zahamowań w kwestii
podrywania, dla niego każdy moment był dobry, żeby przetestować towar. Ponieważ
nie miałem pojęcia, że będę pracował z tym lovelasem, ubrałem całkiem
dopasowany, zielony mundurek.
- Niestety... -
Przewróciłem oczami, a Gosia z Renią zachichotały. Usiadłem za biurkiem i
zacząłem przeglądać karty pacjentów, którzy leżeli na sali.
- Mamy okazję
spędzić ze sobą trochę czasu, twój dziadek powinien być zadowolony. - Stanął za
moimi plecami, po czym sięgnął mi przez ramię po książkę przyjęć. Oczywiście
nie zawahał się przy tym na mnie oprzeć i pomiziać kciukiem po szyi.
- Proszę! –
Postawiłem mu z impetem pudełko na drugiej łapie, ze spinaczami do papieru.
Dzielnie nie wydał z siebie choćby pisku. – Żeby się panu dokumenty nie
pomieszały. – Widziałem, jak dziewczyny zaśmiewały się z moich nieudolnych
wysiłków zejścia z pola rażenia roztaczającego swoje wdzięki Czarnego. Udawały,
niewdzięczne małpy, że porządkują sprzęt w szafie. Znikąd pomocy.
- Luciu, po co
ta brutalność? Nikt cię nie nauczył, że subtelnością i pieszczotą można
osiągnąć znacznie więcej? – zagruchał mi do ucha ten nałogowy Casanova. On był doprawdy
niereformowalny. Najwyraźniej wbił sobie do łba, że mnie zaliczy i czym więcej
się opierałem, tym bardzie się napalał. Mój dekielek zaczął posykiwać, a pod
kopułką zawrzało. Moi najbliżsi zazwyczaj w tym momencie salwowali się ucieczką
lub, jak wolicie, „odwrotem taktycznym”.
Odwróciłem głowę i uśmiechnąłem się niewinnie, trzepocząc przy tym rzęsami.
Udało mi się nawet wyprodukować panieński rumieniec - o tym że ze złości,
tokujący niczym cietrzew doktor nie musiał wiedzieć. Ten uwodzicielski uśmiech,
powłóczysty wzrok, prężące się pod skrojonym przez utalentowanego krawca
uniformem, całkiem niezłe mięśnie.
- Strasznie tu
gorąco… - Powachlowałem się kartami zleceń, obdarzając go spojrzeniem trafionej
strzałą Amora gazeli. Już ja ci pokażę serię wyrafinowanych pieszczot, ty
rozpuszczony, nachalny łajdaku! – Muszę wyjść na chwilę… - Zacisnąłem uda i
obciągnąłem bluzę, spuszczając nieśmiało wzrok na podłogę. Nabrał się czy nie?
Był takim Narcyzem, że powinien chwycić haczyk.
- Dokąd się
wybierasz, Luciu? – Był wyraźnie zafascynowany moim zachowaniem, ale nadal miał
się na baczności. Cwana bestia.
- Regulamin nie
nakazuje meldowania o wizycie w łazience… - szepnąłem niby zmieszany i uciekłem
spłoszony. Obciągałem nadal bluzę, jakbym miał coś do ukrycia. Kątem oka
dostrzegłem, jak zaskoczone dziewczyny wytrzeszczają oczy. Łazienka dla
personelu znajdowała się na końcu korytarza. Wszedłem do wąskiej kabiny
prysznicowej i wypróbowałem pokrętło. Tak jak zapamiętałem, było łatwe do
wyciągnięcia. Usłyszałem kroki, szybko przymknąłem drzwi i zacząłem cicho
posapywać. Złapałem się za spodnie z przodu, zamknąłem oczy. Moja złota rybka
właśnie przypłynęła.
- Mój
kwiatuszku, nie musisz tego robić sam. – Bezczelnie wszedł do kabiny i stanął
przede mną. Obserwowałem go spod rzęs, płonący wzrok miał utkwiony w mojej
zaciśniętej ręce. Odsunąłem się, niby zawstydzony. Manewrowałem tak, aby to on
stanął pod natryskiem, a ja miałbym za plecami drzwi.
- Ale doktorze…
- wyjąkałem. – Jesteśmy w pracy…
- Pozwól sobie
sprawić przyjemność…
- Nie
powinniśmy…
- Kwadrans
przyjemności nikomu nie zaszkodzi… - Musiałem szybko kończyć, bo za chwilę mógł
się na mnie rzucić. Podszedłem bliżej i zacząłem rozpinać mu bluzę.
Zniecierpliwiony moją powolnością, sam ściągnął ją przez głowę, odrzucając
przez drewnianą ściankę do sąsiedniego pomieszczenia.
- Z pewnością...
– Uśmiechnąłem się słodko, pogładziłem go po nagim, opalonym brzuchu i
otworzyłem natrysk. Na głowę napaleńca mocnym strumieniem gruchnęła ciepła woda.
Wyrwałem pokrętło i zwinnie wyskoczyłem na zewnątrz. Zablokowałem drzwi
stojącym pod ścianą mopem. Podniosłem leżącą na podłodze bluzę i pomachałem nią
niczym zwycięską chorągwią. Rozległo się gwałtowne bębnienie i stek
przekleństw.
- Lutek, ty
cholero! Jeszcze cię dopadnę! – Dziki wrzask nie zrobił na mnie zbytniego
wrażenia. Często słyszałem takie w domu.
- Miłej zabawy,
doktorze, z panem Rąsią! Wolisz pana Prawego czy Lewego? – Zawołałem,
chichocząc pod nosem i uciekłem z łazienki. Do kieszeni schowałem zawór
od prysznica. Może ta mała kąpiel czegoś go nauczy.
....................................................................................................................
betowała Kiyami