poniedziałek, 18 grudnia 2017

Rozdział 36

To chyba najtrudniejsza scena miłosna jaką napisałam. Chciałam w niej zawrzeć mnóstwo emocji. Nie wiem czy się udało. Dramatyzowanie nie jest moją najmocniejszą stroną i szło mi strasznie opornie. Piszcie o swoich wrażeniach. Trochę obawiam się waszej reakcji. Strasznie brakuje mi jakiegoś testera, który czytałby rozdziały przed publikacją.
  
  Na początku, po wyjeździe Nikolasa całkiem nieźle trzymałem fason i robiłem za twardego Stokrotka, który listki i płatki miał z najtwardszej stali. Nie chciałem, zwłaszcza przed rodziną, wyjść na mazgaja, co po trzech dnia rozłąki obsmarkuje poduszkę. Przemo z Wiśką wyśmialiby mnie jak nic, albo znowu zapisali na terapię dla przyciętych inaczej, której szczerze nie znosiłem. Zacisnąłem zęby i do przodu. Nawał pracy w szpitalu nieco mi w tym postanowieniu pomagał. Przez tydzień byłem z siebie naprawdę zadowolony. Stałem się dumnym mężczyzną, prawdziwym macho na miarę przynajmniej Wiedźmina, co to żadne wichry przeznaczenia nim nie zachwieją, a tylko podsycają chęć walki i kształtują charakter. No co? Obejrzało się trochę psychologicznych poradników na YouTube. Zwłaszcza ten o wzmacnianiu pewności siebie przypadł mi do gustu. Stawałem więc każdego ranka przed lustrem w samych bokserkach i przekonywałem siebie samego że ...-   Jestem piękny i uroczy, tylko popatrz w moje oczy... Nikolasie, jestem twoim ideałem... Najpiękniejszym Stokrotkiem w twoim ogrodzie. - Jakoś tak to leciało. I w sumie nawet przez tydzień działało bez pudła. Potem oddziałowa musiała oddać mi nadrobione w czasie okresu grypowego godziny, bo kończył się kwartał rozliczeniowy, a uzbierało się ich naprawdę sporo. Całe pięć dni. Zostałem sam na sam z moimi myślami i powoli, niepostrzeżenie zacząłem spadać w głęboką i mroczną przepaść, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

   Najpierw zacząłem tęsknić, coraz bardziej i bardziej. Słońce zachodziło i wschodziło, a mnie z każdym dniem coraz trudniej było go dostrzec spoza chmur.  Dostawałem jedynie lakoniczne wiadomości, ostatnia o braku zasięgu gdzieś z dalekiej Syberii. Co się z nim działo? Może miał wypadek? Ktoś go napadł, dorwali starzy Horodyńscy?!  Wywieźli moje kochanie na koniec świata i tam robią pranie mózgu, aby o mnie zapomniał! Przed oczami przewijały się najczarniejsze scenariusze. W gardle rosła kolczasta gula, powiększająca się z każdą mijającą godziną, w żołądku czułem mdlące ssanie. Dziwny głód, którego nic nie było w stanie zaspokoić. Brałem do ust kęs za kęsem, a każdy smakował jak przedwczorajsza gazeta. Moja pamięć niesamowicie się wyostrzyła i zasypywała lawiną wspomnieć, a wszystkie dotyczyły Nikolasa. Mijał kolejny dzień. W domu zaczęli na mnie spoglądać z niepokojem w oczach, nie zostawiali samego ani na moment. Mama przejęta głodówką, podkrążonymi oczami i zapadającymi się policzkami postanowiła wytoczyć najcięższe działa. Wieczorem rozstawiła na tarasie grilla, zrobiła kilka rodzajów pysznych dipów i sałatek. Zaczęła z wielką wprawą piec moją ulubioną polędwicę wieprzową. Pachniało wprost bosko. Trzy zaprzyjaźnione koty z sąsiedztwa siedziały od kwadransa na płocie i nie spuszczały z rusztu rozjarzonych oczu.
- No przecież ten twój Nikolas niedługo wróci. Nie panikuj. Zamieniasz się w miech kowalski. Wzdychasz prawie tak samo głośno ...- Mama usiłowała mnie rozśmieszyć. Wywróciłem oczami. Nie byłem już nastolatkiem przeżywającym pierwsze zauroczenie. Jak przystało na dojrzałego mężczyznę, za jakiego się uważałem, dzielnie nad sobą panowałem. Dlaczego nikt jakoś w to nie wierzył? Nawet wstałem dzisiaj całkiem wcześnie z łóżka, kiedy kukułka wychrypiała południe, przyczesałem włosy przypominające wronie gniazdo oraz zamieniłem mocno już ufajtany dres na dżinsy i bluzę. Ech, rodzina! W domu nie muszę przecież chodzić pod krawatem. Czego znowu chcą?
- Nie trząść się tak nade mną... Wyrosłem już z pampersów. - Wziąłem ze stołu talerzyk i widelec. Byłem naprawdę głodny. Nawet nie pamiętałem, kiedy ostatnio jadłem. Zacząłem sobie nakładać pięknie zarumienione mięsko, jeden kawałek był większy od innych, nieco zwęglony. Wziąłem go do ust i... Czas stanął w miejscu... Przypalone steki, noc, rozpięta koszula Nikolasa, jego słodko zakłopotana mina i błyszczące oczy... Nawet nie wiedziałam, kiedy wszytko wyleciało mi z rąk. Nie czułem płynących po twarzy łez.
- Ale synku... Na pewno nic się nie stało... Bądź cierpliwy...- Usłyszałem głos zatroskanej mamy, dziwnie stłumiony, jakby zza szyby.
- Nie chcę być cierpliwy! Nie chcę być dzielny! Chcę z powrotem mojego Nikolasa. Teraz...! - Rozbeczałem się na całego jak dziecko i oczywiście starym zwyczajem uciekłem. Biegłem tak szybko, że po chwili zaparło mi w piersiach oddech. Wlazłem na starą szopę, która stała na drugim końcu ogrodu. To była moja kryjówka jeszcze z czasów dzieciństwa. Usiadłem na dachu, podciągnąłem nogi, puste ramiona owinęły się kurczowo wokół kolan. Ukryłem twarz w dłoniach.
- Nikolas, gdzie ty do cholery jesteś? Coś się stało? Daj jakiś znak! A może po prostu ci się znudziłem? - Smarkałem sobie w rękaw. - Dojrzałość? Rozsądek? W dupie mam dojrzałość, siedzi tam po ciemku zaraz koło rozsądku! Kiedy znowu wtulę się w klapy jego marynarki, poczuję oddech na szyi?  - Strach o życie ukochanego, niepewność co do jego uczuć, tęsknota wydrapująca ostrymi szponami głębokie rany- wszystkie te uczucia zamieniły się w czerwonookiego, powarkującego potwora, który rzucił mi się do gardła. I to tyle, jeśli chodzi o panowanie nad sobą. Usłyszałem sapanie. Kalafior poczciwina jak zwykle przybył z odsieczą, najpierw próbował się do mnie wdrapać, ale ostatnio przytył i wskakiwanie po szczeblach słabo mu wychodziło. Posadził kudłaty zadek obok drabiny, zadarł pysk i zaczął  wyć niczym najprawdziwszy wilk w czasie pełni. Najchętniej bym się do niego przyłączył, ale mimo wszystko pobytu w psychiatryku nie miałem w życiowych planach.
                                                                                ***
   Nie wiem jak długo siedziałem na dachu. Trwałem zawieszony między jawą a snem. Czas płynął przeze mnie i obok mnie. Widziałem ciężkie, zwisające nisko chmury, mgłę oraz kłębiące się wokół złowrogie kształty. Wpatrywały się we mnie szkarłatnymi, głodnymi oczami pełne niezidentyfikowanych cieni. Moja dusza szybowała gdzieś daleko, zziębnięta, drżąca, wypatrując choćby najmniejszego światełka nadziei, które posłużyłoby mi za drogowskaz. Mój ukochany zaginął, a ja nie mogłem odnaleźć do niego drogi. Całym sobą czułem, że dzieje się coś naprawdę złego. Mijały minuty, sekundy, a może godziny...

   Kiedy się ocknąłem była noc. Cisza. Na ulicach już dawno zamarł ruch. Z oddali słychać było jedynie pohukiwanie puchacza. Na pogodnym niebie migotały gwiazdy, a księżyc oświetlał pogrążony w ciemnościach ogród swoim łagodnym, chłodnym obliczem. Poruszyłem się na próbę. Zdrętwiałem tak bardzo, że ledwo udało mi się zejść z drabiny. W kuchennym oknie mignęła pełna ulgi twarz mamy. Jakoś dobrnąłem do swojego pokoju. Zrzuciłem ciuchy i wszedłem pod prysznic. Miałem wrażenie, że w żyłach krąży płynny lód. Długo nie mogłem się rozgrzać. Opuściłem kabinę, kiedy skóra zaczęła mnie piec, owinąłem się największym, kąpielowym ręcznikiem i wpełznąłem pod kołdrę. Przymknąłem na moment  oczy. Wzdrygnąłem się, kiedy usłyszałem ciche drapanie pazurów o parkiet. Wierny Kalafior popatrzył na mnie swoimi mądrymi, brązowymi oczami, a potem zwinął się w kłębek na dywaniku obok łóżka. Jak zwykle bezbłędnie odczytał moje emocje. Mój najwspanialszy psychoterapeuta, którego miękkie futro było najlepszym lekarstwem na wszystkie smutki tego świata. Zatopiłem w nim dłonie, a potem wtuliłem twarz. Trwał obok czujny, cichy, pełen bezinteresownego, psiego oddania. Chyba właśnie jego obecność pozwoliła moim myślom nieco się uspokoić. Położyłem się na łóżku. Zapadłem w niespokojny, pełen koszmarów sen. Nawet teraz, kiedy ciało odpoczywało, dusza nadal szukała swojej drugiej połówki, krążyła pełna lęku, wyczuwając przyczajone zło. Bardzo obawiałem się nie tylko starych Horodyńskich i ich długich, zbrodniczych macek. Pamiętałem dobrze przysłowie Dziadunia - ,,dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie''. Wiedziałem z własnego doświadczenia, że każdy człowiek posiadał pewne granice. Nikolas był silnym mężczyzną o niezłomnej woli, ale nawet on mógł przekroczyć próg, za którym było jedynie szaleństwo. Ile zła może wytrzymać człowiek? Ile ciosów przyjąć, zanim pogrąży się w mroku? Razy były tym mocniejsze, im bliższa była zadająca je osoba. Horodyńscy zgotowali swoim dzieciom prawdziwe piekło na ziemi. Czego mógł się dowiedzieć od niani Nataszy? Jakie straszne historie opowiedziała mu ta kobieta? Te pytania krążyły po mojej głowie, niczym stara, winylowa płyta, wydrapując w niej głębokie ścieżki dla smutku, strachu i obezwładniającej tęsknoty. Chciałem, żeby Nikolas znowu był tuż obok. Zamknąłbym jego troski w swoich ramionach i sprawiłbym, że zniknęłyby na zawsze.

   Obudziłem się nagle w środku nocy w pełni świadomy, zupełnie jakby ktoś nagle zapalił w mojej głowie lampkę. Poczułem zapach cedru i lawendy, łagodny oddech muskał mi szyję, coś zimnego i sztywnego przylgnęło do pleców. Włosy zjeżyły się mi na karku. Dlaczego pies nie szczekał? Nadal śnię? Zwariowałem, a moje senne mary przybrały cielesną postać?

Stop...

Skądś znałem te perfumy?

Chwila...

To niemożliwe...!

Nikolas...?
 
Odwróciłem się powoli, bardzo powoli. Leżał na wznak ubrany jedynie w ciemność. Czarne oczy miał nieruchome, szeroko otwarte. Przypominały głębokie, bezdenne jeziora, których tafla lśniła i migotała, odbijając światła ulicznych latarni. Gdzieś pod tą gładką powierzchnią miotały się, kłębiły i kotłowały niewypowiedziane uczucia. Widać w nich było szkarłatne iskierki, które zapalały się i gasły, niczym w wulkanie, który za moment miał eksplodować. Dotknąłem jego piersi. Była zimna jakby wykuto ją z bryły lodu. Unosiła się i opadała gwałtownie, powstrzymywana jedynie siłą woli. Serce tłukło się o klatkę żeber w szalonym rytmie.  Napięte do granic możliwości mięśnie, stwardniały niczym cement. Przypominały stalowe, splątane węzły przesuwające się tuż pod skórą. Duże, szorstkie dłonie wystrzeliły nagle w moim kierunku i złapały w talii. Teraz leżałem już na nim. Ciało przy ciele. Obaj zupełnie nadzy. Zacząłem drżeć w zetknięciu z arktycznym chłodem. Dlaczego nic nie mówił? Dlaczego mnie nie obudził? Dlaczego tylko patrzył nieruchomo, a ja miałem wrażenie, że coś rozdziera go od środka?

Zamarłem...

Trzymał mnie z taką siłą, że nie potrafiłem nawet drgnąć. Jego place boleśnie wbijały mi się w żebra. Miałem wrażenie, że pod sobą mam przyczajonego drapieżnika, którego najmniejszy, nieodpowiedni gest może sprowokować do ataku. Patrzył, ale jakby nie widział. Dotykał, a jakby niczego nie czuł. Słuchał, ale czegoś wewnątrz siebie. Odgrodzony ode mnie niewidoczną ścianą powstałą z bólu, rozpaczy i mroku. Zimne krople potu spłynęły mi po karku. Nadchodził jeden z moich ataków paniki, które przed poznaniem Nikolasa często pojawiały się w sytuacjach, kiedy czułem się zagrożony. Oż kurwa! Nie dam się! Potrząsnąłem głową i dostrzegłem coś istotnego. Lutek, ty cholerny niedouczony pielęgniarku. Ile razy widziałeś w szpitalu takie objawy? Nikolas był w głębokim szoku!

Jak mu pomóc? Jak przerwać odtwarzający się bez końca krąg złych wspomnień? Jak rozbić mur z zbudowany z najmroczniejszych lęków i emocji? Przerażony jego stanem, oszołomiony siłą bólu jakim emanował, zupełnie zapomniałem o sobie. Panika? E...? Jaka panika?
Musiał istnieć jakiś sposób by wyrwać go z tego koszmaru! Usiadłem mu na udach. We wpadającym przez odsłonięte okno świetle księżyca jego jasna skóra lekko lśniła, wyglądał jak piękny posąg wykuty ręką mistrza, jak najwspanialszy z przedstawicieli piekła zesłany na ziemię by skraść moje serce. Delikatnie pogładziłem szorstki policzek.
- Nikolas...- wyszeptałem.
- Kochanie, przeziębisz się...- Zarzuciłem na niego kołdrę, która od razu z powrotem zsunęła się na podłogę. Nic. Żadnej reakcji. Bałem się, naprawdę się bałem.
- Powiedz coś, cokolwiek. Daj jakiś znak, że mnie słyszysz.. - błagałem desperacko. Nawet nie drgnął. Zupełnie jakbym mówił do pozbawionego duszy manekina. Muszę go jakoś rozgrzać, sprawić by znowu chciał żyć.
- Nie wiem co ci się przytrafiło, ale nie zostawię cię... Cokolwiek się stanie, nie zostawię cię... Pójdę za tobą na samo dno piekła...- Obsypałem jego twarz leciutkimi, jak drgnienia motylich skrzydeł, pocałunkami. Ominąłem, nadal martwe usta i zsunąłem się na szyję. Nakryłem go swoim ciałem, chcąc przekazać jak najwięcej ciepła. Nie przestałem wypowiadać czułych, kojących słów. Może któreś z nich dotrze do jego uszu, rozpuści lodową powłokę w której zastygł? Pieściłem zesztywniałe ramiona, wycałowałem wzdłuż mostka wilgotną ścieżkę. Kiedy dotarłem do szerokiej piersi, coś w nim drgnęło. Serce Nikolasa zmieniło rytm. Przestało się miotać w dzikiej udręce. Biło nadal zbyt szybko, ale równo i mocno. Już się nie szarpało jak ranne, śmiertelnie przerażone zwierzę.
- Kocham cię...Czy wiesz jak mocno cię kocham? - Tuż przed nosem miałem jego lewy sutek. Skóra odrobinę się rozgrzała i zaczęła wydzielać coraz mocniejszy zapach cedru. Wszystko, co do tej pory robiłem, nie miało zbytnio erotycznego posmaku. Chciałem jedynie przekazać mu najlepiej jak potrafiłem jak bardzo był mi drogi, osłonić jego poranioną duszę, pomóc ukoić szalejący w sercu ból. Prawdę mówiąc nie do końca wiedziałem co robię. Chuchnąłem raz i drugi na próbę. Usłyszałem westchnienie, a ponętne, ciemne rodzynki natychmiast stwardniały. Oblała mnie fala gorąca. Teraz to ja zostałem schwytany bez nadziei na ratunek. Wpadłem oszałamiającą pułapkę jego pięknego ciała. Ku swojemu zawstydzeniu poczułem jak nabrzmiewający szybko penis ociera się o jego udo.
- Mhm... - Musiałem spróbować jak smakują. Polizałem, zarysowałem zębem kilka razy, najpierw jedną potem drugą. Nikolas zadrżał.
- Och, przepraszam... - Zmieszałem się i próbowałem odsunąć.  - Ty tu cierpisz, a ja... -  Nagle, ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu znalazłem się na dole. Roziskrzone czarne oczy zniewoliły mnie i zatrzymały w miejscu.

Zamarłem ponownie...

To nie był czas na myślenie. Co robić? Nadal był sztywny i spięty, na granicy wybuchu. Nie wiedziałem nawet, czy mnie poznaje. Wyraźnie na coś czekał...
- Chcesz mnie..?. Teraz...? Zrób to, proszę...- Rozsunąłem ulegle uda. Przestałem się bać, wahać. To był Nikolas. Mój Nikolas. Sięgnąłem w dół i zamknąłem dłoń na jego penisie. Był twardy i gorący. I sprawiłem to ja, tymi niewprawnymi rękami. A może to nie były ręce?

Udało się, udało...!

Przynajmniej w tym momencie - żył. Już moja w tym głowa, aby tak zostało. Otarł się o mnie swoim ciałem, a potem poczułem na szyi usta i zęby. Oddałem mu równie mocno. Sapnął. Znał na pamięć wszystkie moje słabe punkty i teraz korzystał z tej wiedzy po mistrzowsku. Nie był delikatny, bynajmniej, ale ja także nie byłem. Ogarnęło nas jakieś szaleństwo. Wykonywaliśmy gwałtowne, pełne pasji ruchy. Odpowiadałem całym sobą na każdy gest, bez lęku, z jednakowym zapamiętaniem. Dłonie brutalnie zacisnęły się na moich pośladkach, rozpalając w żyłach ogień. Nie chcę nawet wiedzieć, ile jutro będę miał siniaków. Rozsunąłem szerzej nogi i poruszyłem biodrami. Nie mogłem już czekać.

- Weź mnie!

Zrobił to. Bez żadnego przygotowania. Ostre, silne, celne pchnięcie. Prostata eksplodowała. Krzyknąłem. Zatrzymał się jedynie na moment. Wpadł w drapieżny, zwierzęcy  rytm, a ja skomliłem zachęcająco. I podobało mi się. Bardzo. Chyba właśnie takiego wyzwolenia obaj potrzebowaliśmy. Żadnych zahamowań. Zatraciliśmy się całkowicie, a świat zniknął nam sprzed oczu. Szczytowaliśmy razem, omal nie miażdżąc się nawzajem w swoich ramionach. Nie powiedział ani jednego słowa. Nie pozwolił się odsunąć nawet o milimetr. Nie wyciągnął też na wpół twardego penisa. Odwrócił mnie tylko tyłem do siebie i wtulił się w spocone plecy. Moje ciało zwiotczało. Przez chwilę jeszcze drżałem. Nie wiem jakim cudem, ale po chwili zasnąłem jak kamień z klinem między pośladkami. Wszelkie koszmary zniknęły, a potwory pochowały swoje głowy. A może po prostu ze zmęczenia, nie miałem już na nic siły.

Nikolas i Ja. Byliśmy razem i tylko to się liczyło. Przetrwamy wszystko cokolwiek jeszcze przyniesie nam życie.

wtorek, 10 października 2017

Rozdział 35

Oczywiście, że się spóźniłem. Na domiar złego nawet nie pożegnałem  porządnie Nikolasa. Niestety już za dwie godziny odlatywał do Rosji, więc ścigaliśmy się z czasem. Po dotarciu na miejsce mieliśmy dla siebie jedynie trzy minuty przed szpitalną bramą. Ludziska przepychały się obok, spiesząc się do pracy i rzucały nam zaciekawione spojrzenia. Mały całus, którym mnie obdarzył podczas rozstania, wzmógł jedynie moją frustrację. Włączył mi się egoizm poziom master. Za nic nie chciałem go puścić. Szorstkie klapy płaszcza wydawały się takie przytulne. Głupi honor Stokrotków, zawsze wyłaził z łba, kiedy nikt go o to nie prosił. Musiałem się zachować jak prawdziwy facet i wesprzeć moje kochanie w kryzysowej sytuacji. Szybko schowałem za siebie ręce, żebym nie uczepił się go niczym małpiatka i nie zrobił z siebie kompletnego frajera. Życie jak zwykle było do dupy.
   Na oddziale dziewczyny okazały wiele wyrozumiałości. Zresztą i tak ostatnio traktowały mnie jak lekko upośledzonego, po tym jak trzy razy zmierzyłem ciśnienie tej samej pacjentce i usiłowałem ją napoić syropem przeciwgorączkowym dla dzieci do lat trzech. Biedaczka masowała sobie potem przez chwilę ściśnięte zbyt długo ramię, a na widok malinowej brei w kubeczku stanowczo się odsunęła. Koleżanki stwierdziły, że miłość to forma szaleństwa, a z wariatami jak wiadomo, trzeba ostrożnie i zagoniły mnie do wypełniania dokumentacji, bo papier wszystko przyjmie, nawet pulchne serduszka przedźgane strzałą, na wyniku badania moczu.
   Niestety nasz doktor już nie był taki życzliwy, chyba dlatego, że sam miał swoje problemy. Jakie? No oczywiście z tym troglodytą Kozłowskim. Zarobiłem krzywe spojrzenie Jasia jak tylko wszedłem do pokoju socjalnego. Siedział ze smętną miną nad plastikowym pudełkiem z zawierającym prawdopodobnie jego kolację. Ostrożnie uchylił wieczko, jakby w środku była co najmniej bomba, a nie zwykłe kanapki. Wyjął jedną i powąchał podejrzliwie.
- Przestań robić te oczy zakochanego kundla i stań na czatach! - rzucił w moją stronę.
- A kogo mam wypatrywać? - Starałem się by mój głos brzmiał uprzejmie, mimo jego oczywistej złośliwości. Ale z niego wredny dupek. Ciekawe czy ma pojęcie, jak głupio wygląda, kiedy wpatruje się w naszego chirurga, tym swoim rozmaślonym wzrokiem  zza drucianych oprawek? - Romeo kiepsko gotuje? Spalił tosty, nie posłodził herbatki?
- Nie pyskuj tylko trzymaj drzwi. Muszę wyrzuć to paskudztwo. - Podszedł do kosza na śmieci. Też bym się nie odważył tego spróbować. Czym u licha była fioletowo szara breja w środku? Zrobiło mi się go trochę szkoda. W jego ślicznych złotobrązowych oczach widniała prawdziwa zgroza. Wyjrzałem na korytarz.
- Trzeba wywalić po drodze. - Spojrzałem na niego z politowaniem, zaskoczony dziwnymi podchodami.
- Nie mogłem, przyjechaliśmy razem do pracy. Wdrażam mojego księciunia w obowiązki domowe i zaznajamiam z rzeczywistością przeciętnego zjadacza chleba. Sprzątamy na zmianę. Jemy to co sami przyrządzimy. Wyjdę na tchórza i ściemniacza jeśli mnie przyłapie. - Ach ta miłość. Co ona robi z ludźmi? Jasiu najwyraźniej był niepoprawnym romantykiem i liczył, że zmieni tego lenia w porządną gosposię.
- To niezbyt mądry pomysł. W dodatku niebezpieczny, sądząc po absolutnym antytalencie Hrabiego do takich zajęć. - Pokręciłem głową. Jasiu jednak pozostał nieugięty.
- Nie bądź naiwny, to nie kwestia talentu. On jest wprost nieprzyzwoicie rozpuszczony przez matkę i nieprzystosowany do życia w normalnym społeczeństwie. Zresztą im mniej będzie miał wolnego czasu tym lepiej. Jak zrobi pranie i umyje okna, to odechce mu się latać na siłkę i gapić na umięśnionych fagasów.
- A o to chodzi? - W końcu zajarzyłem. - W sumie jest w tym jakaś racja. - Chyba powinienem przetrawić życiowe mądrości naszego internisty dla własnego dobra. Ciekawe czy Nikolas potrafiłby uprasować koszulę, bo mocno przypaloną próbkę jego umiejętności kulinarnych już widziałem. Dyskusja o facetach całkiem nas pochłonęła. Jasiu, nie mniej ode mnie zaangażowany, wymachiwał nieszczęsnym pudełkiem. Wydobywał się z niego naprawdę podejrzany zapach.
- I jak? Prawda, że pyszne? - Niespodziewanie rozległ sie za naszymi plecami niski głos Kozłowskiego. Podskoczyliśmy niczym rażeni prądem. Zupełnie zapomnieliśmy, że jesteśmy na niskim parterze. Nasz ulubiony chirurg zaglądał właśnie przez otwarte okno i wyraźnie oczekiwał pochwał. Wypiął szeroką pierś, niczym kogut stroszący swoje piórka przed wyjątkowo apetyczną kokoszką.  - Możesz się też poczęstować. - Zaproponował łaskawie. Jasiu z głupią miną klapnął na krzesło, a ja obok niego. Obaj mieliśmy nadzieję, że niczego nie usłyszał.
- O nie, nie... - Zamachałem rękami. - Nie śmiałbym tknąć waszego pudełka miłości. - Na samą myśl, że mam wziąć choć kęs coś podeszło mi do gardła, a żołądek zaczął tańczyć sambę.
- Robiłem kanapki przez godzinę i włożyłem w nie całe swoje serce, a ty nawet nie chcesz spróbować? - Zrobiło mi się naprawdę głupio. Ale ze mnie łajza bez wyższych uczuć. Jasiu przymknął oczy i bohatersko włożył do ust pierwszy kawałek. Rozumiem, że zakochany człowiek posuwa się do szalonych czynów, ale dlaczego ja też muszę w tym uczestniczyć? Nigdy nie chciałem zostać bohaterem.
- I..? - Zerknąłem na mężczyznę, który wyglądał jakby się z czymś zmagał. Chyba nawet się spocił.
- Hm.. Yyy.. Dobre...- Biedak nie śmiał odmówić po takim wstępie swojego ukochanego. To się nazywa prawdziwa miłość przez duże M. Popatrzyłem na niego z podziwem.
- Podaj skład, to może się skuszę. - Odwlekałem jak mogłem moment ,,zero".
- Śledzie w o.. occie i dżem p... porzeczkowy - wyjąkał internista. Ten wytrzeszcz oczu mi się nie spodobał, zwłaszcza w połączeniu z zielonkawym odcieniem skóry.
- No co tak na mnie patrzycie? - Zapytał Kozłowski z tak niewinnym wyrazem twarzy, że natychmiast wstrzymałem dłoń ponoszącą do ust paskudztwo. Czerwona lampka zaczęła migać w moim mózgu jak szalona. Mój instynkt samozachowawczy nadal działał bez zarzutu. - Nie było masła. Doszedłem do wniosku, że skoro rybki kwaśnie, dżem też kwaśny, więc na pewno do siebie pasują. Poza tym ładnie razem wyglądają. Te fioletowe kuleczki na szarym...
- Mój ty artysto...Yy... Um... - Jasio nie wytrzymał. Miłość miłością, a życie życiem. Zatkał sobie usta pięścią i pobiegł w stronę łazienek.
- Nie ma pan litości. - Pogroziłem zadowolonemu z siebie Hrabiemu. - Jak można tak dręczyć tego biedaka?
- Ani się waż nic mu mówić, bo już do końca życia będziesz mi asystował przy brudnych zabiegach. - Ta uwaga przywróciła mi rozsądek i ostudziła złość. Nie zrobiłem specjalizacji z chirurgii właśnie ze względu na smród towarzyszący takim zabiegom. - Nie wiesz co mówisz młody. Masz pojęcie, co on ostatnio wyprawia? Nie dość, że warczy na każdego znajomego, który nieopatrznie się do mnie zbliży, to jeszcze muszę robić za pomoc domową. Przecież stać nas na gosposię, a my w tym czasie moglibyśmy robić coś ciekawszego. - Po jego minie widać było wyraźnie, co mu łazi po łbie. Oczywiście spiekłem buraka.
 - Nic mu nie powiem, ale ma pan natychmiast przestać. - Tupnąłem nogą dla podkreślenia swoich racji. Powinienem skończyć z tym żenującym nawykiem kiedy zamieniłem przedszkole na szkołę, ale jakoś nie wyszło. - Poza tym ja potrafię lepić pierogi i usmażyć jajecznicę, więc w każdej chwili mogę pana zastąpić. Ostatnio zauważyłem, że doktor Skowronek ma naprawdę fascynujące usta. - Przejechałem palcem po swojej dolnej wardze. - Ciekawe, czy dostanę całusa jak się dobrze spiszę w kuchni? -Przezornie cofnąłem się od okna kilka kroków.
- Akurat! Ten twój ruski Amerykaniec obdarłby cię ze skóry. - Mimo, że cały się wychylił nie zdążył mnie złapać. Miało się ten refleks.
- Wyjechał na tydzień. A co z oczu to z serca! - Pokazałem mu elegancko język i umknąłem z pokoju socjalnego. Może i lubiłem robić za rycerza na białym koniu, ale bez przesady, samobójcą nie byłem.
***
   Nasz Hrabia miał naprawdę zły dzień. Ledwo ja skończyłem swoje wygłupy, wrócił, a już myślałem że go cosik zeżarło, Wielki De. Niestety nie zrezygnował z wolnotariatu na SOR'ze, w dodatku ku naszemu utrapieniu, jakimś cudem dostał się na medycynę. Dumny jak paw, w białym kitlu, podreptał prosto do krzątającego się między pacjentami Jasia z ogromną wiąchą kwiatów. Skąd ta menda wiedziała, że uwielbiał tak mało teraz popularne frezje? Nic sobie nie robił z tego, że na sali nadzoru wszystkie stanowiska były zajęte, pikały monitory, szumiał tlen. Znudzone czekaniem na wyniki  ludziska choć zbolałe, całkiem chętnie uczestniczyły w przedstawieniu. Rzadko mieli okazję pooglądać serial medyczny na żywo. Chłopak chyba lubił dużą widownię i całkiem dobrze czuł się bombardowany zewsząd ciekawskimi spojrzeniami. Upadł na kolana przed zaskoczonym mężczyzną. Dwie babcie zatrute grzybami, leżące na łóżkach za parawanem złapały się za serce, a potem zaczęły klaskać.
- Co wprawiasz durnoto? - Zapytał chłodno nasz internista, bez krztyny pozytywnych uczuć dla obrzydliwego podlizucha.
- To dzięki panu zdałem na studia. Zostanę lekarzem i już za kilka lat możemy pracować ramię w ramię. Będę usuwał pył spod pana stóp...- Chłopaczysko wyraźnie wspinało się na szczyty swojej elokwencji. - On się starzeje - machnął beztrosko w stronę chirurga - a ja już niedługo będę apetycznym ciasteczkiem. Od miesiąca chodzę na siłkę - zaprezentował chude, żylaste ramię na którym faktycznie widać było mizerne zalążki mięśni.
- Proponuję zacząć od pani Telskiej, właśnie puściła pawia na kołdrę. - Jasiu jak to Jasiu, nie znał co to litość. Równiacha z niego. Ckliwe wyznania Wielkiego De, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
- A potem pomożesz mi gipsować, ta nowo nabyta krzepa nie powinna się marnować . - Warknął w jego stronę nasz chirurg, wyraźnie zniesmaczony całą scenką. Doskonale wiedział, że młody był uczulony na pył i będzie kichał całą zmianę. Ta myśl poprawiła mi humor.
- Jeszcze chwilę... - Chłopak bynajmniej nie zraził się brakiem zainteresowania ze strony obiektu swoich uczuć. Ominął z zadartym szpiczastym podbródkiem pieniącego się z zazdrości Kozłowskiego. Tryumfalnym gestem wyciągnął z obszernej kieszeni spore pudełko. Bardzo eleganckie, czarne, w złotoczerwone chińskie smoki, otworzyło się z cichym  kliknięciem. Naszym zaciekawionym oczom ukazał się bajecznie ozdobiony lunch. Fantazyjne warzywa gotowane na parze w kształcie kwiatów, sushi w zgrabnych pakiecikach, wołowinka zawijana z grzybami. Po prostu upostaciowany sen łakomczucha. Oblizałem się. - To dla pana z wyrazami miłości. - Z rumieńcem na bladych policzkach podał prezent Jasiowi, który tym razem nie pozostał obojętny. Nie omieszkał się zerknąć kątem oka na bulwiącego się narzeczonego.
- Co wy macie z tymi rybami? - Marudził, ale nie omieszkał się spróbować. Aż przymknął oczy z przyjemności. - Pyszzne... Masz talent dzieciaku. Może zamiast się tu marnować załóż sieć restauracji.
- Nie ma mowy, muszę pana pilnować. Jeszcze ktoś mi pana gwizdnie sprzed nosa. - Chłopaczysko wpatrywało się w mężczyznę niczym w obraz. Nic sobie nie robiło z coraz groźniejszej miny Kozłowskiego, którego wyraźnie go lekceważył.
- Przyszło ci do głowy, że ja też się starzeję? Znajdź sobie kogoś w swoim wieku. Może Lutek się nada? - Taa... Dzięki Wodzu. Brakowało mi tylko łażącego za mną, zakochanego dzieciaka. O niczym innym nie marzyłem.
- Nieee... - Gówniarz zmierzył mnie krytycznie od stóp do głów. Zmrużył niebieskie, złośliwe oczęta w szparki. - Chudy, brwi niczym gąsienice, kompletnie bez klasy. A pan w każdym wieku będzie cudowny. - Złożył ręce jak do modlitwy.
- Nie przesadzaj. - Jasiu niby nie łasy na tanie komplementy, a jednak wyprostował swoją smukłą sylwetkę i oparł się o blat lady we wdzięcznej pozie. Poczułem w piersiach leciutkie ukłucie. Okularnik od pierwszego dnia bardzo mi się podobał i chyba byłem odrobinę zazdrosny. Nigdy nie zdobyłbym się na coś takiego jak Wielki De.
Kozłowski niby jakąś klasę miał niewątpliwie, ale nawet on nie wytrzymał takiej dawki przesłodzonego romantyzmu, tym bardziej, że tą rundę przegrał z kretesem. Smarkacz go wykiwał po całości. Jego śledziki wypadły nader mizernie przy wytwornym lunchu. Chirurg prychnął wyniośle, podparł boki i stanął na szeroko rozstawionych nogach. Wydawał się teraz wyższy i szerszy w barach, zwłaszcza z tą marsową miną. Kawał solidnego, smakowitego machomena, nie to samo co ten blady szczypiorek plątający się nam, profesjonalistom pod nogami.
- A wy co?! W kabarecie jesteście? Do roboty byście się wzięli! Ludzie czekają! - Ryknął aż z lady pospadały karty zleceń. Głos to mu bozia dała nie od parady.
- No przecież już lecimy.. - Jako ordynator był naszym panem, władcą i bogiem w jednym. Teraz bezwstydnie wykorzystywał ten fakt do prywatnych rozgrywek.
- Wybacz po dostojny - nasz internista skłonił się wytwornie - tę chwilę przerwy w ciężkim, szpitalnym życiu. Pozwól jednak - uśmiechnął się czarująco do Wielkiego De, który aż się nadął z pychy - że naładuję nieco akumulatory, tym mistrzowskim posiłkiem. Włożył sobie do ust kawałek wołowinki z cichym pomrukiem przyjemności.
- Na co czekacie? Zmiatać! - Fuknął na nas zły, że byliśmy świadkami jego klęski. Oczywiście natychmiast umknęliśmy do sąsiedniej sali, by odebrać wyniki badań, które właśnie nadeszły z laboratorium. - Z tobą policzę się w domu! - Usłyszeliśmy jeszcze groźbę rzuconą do Jasia.
***
   Dni upływały w zawrotnym tempie, a praca pochłonęła mnie bez reszty. Nie żebym miał zadatki na jakiegoś bohaterskiego pielęgniarka wyrabiającego sto sześćdziesiąt procent normy. System złapał mnie w swoje macki i ani myślał puścić. Ciekawe czy to skąpiradło Sucha zapłaci mi za nadgodziny jak obiecała? Nie miałem nawet czasu by tęsknić za Nikolasem. Moje koleżanki ze zamiany leżały w domu złożone czterdziesto stopniową gorączką, a ja dwoiłem się i troiłem. Prawie jak Supermen, ale moja klata od tego ganiania po SOR'ze bynajmniej nie zmężniała, a raczej nawet nieco się zapadła. O regularnych posiłkach nie było mowy. Przeważnie wciskałem w siebie jedynie kilka kęsów suchawej bułki z serem, położonej gdzieś między słoikami na mocz, a drukarką i popijałem kubkiem szatańskiej kawy z podwójnym cukrem. Na samym początku tego chaosu podziękowałem grzecznie Suchej, która z uroczym uśmiechem stwierdziła, że zastępstwa nie ma i nie będzie, więc mamy sobie radzić sami, bo ona nie jest cudotwórcą i nie stworzy nam dodatkowych pielęgniarek.  Zaproponowała, że skoro mamy taki kryzys to chętnie sama przyjdzie nam z pomocą, co w połączeniu ze złapaniem za rękę, przeraziło mnie niemal na śmierć. Oświadczyłem, że raczej zaprzyjaźnię się  bliżej z Czerwonymi, którzy często pałętali się bez celu, czekając na wezwanie i trzeba przyznać, nigdy nie odmawiali pomocy. Lepsze zbratanie się z wrogiem, niż awanse Suchej od których zjeżyły mi się włosy na rękach.
   A wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od pacjenta z ropną anginą, który w nocy przytargał się na SOR. Drań kichał, kaszlał, prychał i za nic nie chciał ubrać maseczki na twarz twierdząc, że podstępem chcemy go udusić i w ten sposób pozbyć się kłopotu. W ciągu dwóch dni szpital opanował paskudny wirus anginy i szybko się rozprzestrzeniał. Zabroniono odwiedzin, co niestety niewiele pomogło.  Chorowali zarówno pacjenci jak i personel, który zazwyczaj był uodporniony na takie inwazje. Wszyscy łazili w zwolnionym tempie, obwiązani szalikami, każdy ze swoim kubkiem gripexu i chrypieli coraz ciszej.
   Okazałem się jednym z nielicznych, których nie imały się żadne zarazki mutanty. Tyrałem więc kilka dni z rzędu. Po czwartej nocce padłem w domu na twarz tak jak stałem, w butach i kurtce. Zupełnie jakby ktoś mnie wrzucił w ciemną studnię. Kiedy otwarłem oczy był następny dzień rano. Przespałem dwadzieścia cztery godziny. Szybko wziąłem ciepły prysznic i przebrany w dżinsy i luźną koszulkę poczłapałem na dół rękami usiłując uspokoić brzuch. Kiszki grały głośnego marsza z przytupem, a żołądek skurczył się do wielkości orzeszka. Dlaczego ja nie zostałem adwokatem jak Przemo, albo barmanem jak kuzyn Zbyszek? Jaka jasna cholera kazała mi zrobić licencjat z pielęgniarstwa? HM...? To pewnie dlatego, że jak twierdziła mama miałem dziury w mózgu i manię pomagania wszystkim, czy ktoś tego chciał czy nie.  Nie imały się go żadne liczby, ani języki obce. Na szczęście w szpitalu wystarczyła zwykła tabliczka mnożenia, którą po ciężkich bojach opanowałem do perfekcji. Angielskiego też nikt jakoś nie wymagał. Czułem się kompletnie wypompowany z sił, jakby mnie ktoś odessał. Na szczęście była sobota, dzień jagodzianek i kakałka made in mama Stokrotkowa. Pociągnąłem nosem i przyspieszyłem kroku, bo z oddali usłyszałem chichoty i przekomarzania przynajmniej kilku osób. czy człowiek nawet w wolny dzień nie może mieć spokoju? Jaki diabeł przysłał znowu gości? Kiedy wszedłem do kuchni okazało się, że moimi jagodziankami opychają się Czarny, prawie wiszący na moim bracholu oraz Rysiek, trzymający się kolana Wiśki, jakby to była co najmniej lina ratunkowa.
- Mam nadzieję, że nikt nie tknął mojej porcji? - Burknąłem niezbyt uprzejmie. Na moim talerzu ostały się tylko trzy bułeczki. Skaranie boskie z tą rodziną. Spojrzałem wrogo na Wiśkę i Przema. Nie dość, że sami żarłoczni niczym szarańcza, to jeszcze wleką za sobą ogony. Oby się szybko nie rozmnożyli. Już widziałem oczyma wyobraźni pól tuzina rudych siostrzenic, oblegających nasz stół i paplających bez ustanku. Na szczęście drugiej parze to nie groziło.
- Lutek głodomorze, zachowuj się! To nasi goście. - Mama Basia wzięła stronę najeźdźców i to przelało szalę goryczy. Nie dość, że zniszczyli moje piękne bąbelkowe marzenia i wpakowali się bezczelnie między mnie a Nikolasa, to jeszcze obżerają z jagodzianek. Poczułem zew bojowy. Uszy mi poczerwieniały. Wstąpił we mnie duch wuja Mieczysława, sławnego w rodzinie łajdaka i hazardzisty, przed którym drżały trzy powiaty. Usiadłem bez słowa i zacząłem snuć nikczemne plany. Rodzeństwo nadal dokazywało, nie poświęcając mi ani krztyny uwagi. Cieszcie się cieszcie, póki możecie. Już ja wam pokażę, że też jestem Stokrotkiem. Trzeba tylko powoli... Ostrożnie...
- Po prostu czuję się zmęczony - zacząłem polubownie. Urwałem kawałek ulubionej bułeczki, skrzywiłem się i odłożyłem z powrotem. Odsunąłem od siebie talerz, choć żołądek skręcał mi się w supeł. Potem sobie powetuję straty, w swoim pokoju miałem pudełko pierników schowane na czarną godzinę.
- Luciu, a może ty jesteś chory? - Mama natychmiast troskliwie położyła mi rękę na czole. - Pewnie przywlokłeś tą zarazę ze szpitala.
- Może... - odpowiedziałem smętnie. - Jak tylko wróciłem źle się poczułem. Jakby coś z aurą domu czy coś... Nawet spałem jak zabity, teraz wszystko mnie drażni jakby po skórze pełzały mrówki, nie mam apetytu, jagodzianki śmierdzą smołą, a wszystko się zrobiło jakieś takie ciemnawe...
- Jak to ciemnawe... ? - Mama czujnie nastawiła uszu. Wszelkie cuda i dziwy były jej domeną. Od lat zajmowała się parapsychologią, była też właścicielka sklepu ze zdrową żywnością i założycielką Słowiańskich Poganek.  
 - No taka jakby brudnoszara mgła nad nimi. - Wskazałem na Czarnego i Rycha.
- I mnie też coś strzyka w krzyżu i nawet kakao smakuje inaczej - niespodziewanie poparł mnie dziadek, który właśnie wszedł do kuchni i westchnął boleśnie na widok wylizanego do czysta półmiska po bułeczkach. Jedynie partnerzy mojego rodzeństwa coś tam jeszcze mieli zachomikowane. Łapczywe dranie. Zabójcy bąbelków!  Nikolas wyjechał, o całuskach i przytulasach mogłem jedynie pomarzyć. Precz ze zdrajcami. Poparty przez Frania nabrałem pewności siebie.
- Niedobrze... - Mama wyraźnie się przejęła. Wyciągnęła nawet z kieszeni wahadełko i zaczęła nim badać Rycha, który nie miał pojęcia jak zareagować.
- Wiesz, ja dopiero od niedawna pracuję w szpitalu, ale oni maja długi staż. Zwłaszcza doktor. - Niezadowoleni pacjenci, zazdrosne pielęgniarki...- Ciągnąłem bezlitośnie dalej, mimo , że Wiśka szczypała mnie z całej siły po łydce, doskonale znając naszą mamę i jej szamańskie zapędy. - Może jakieś złe się w nich zaległo...- Będą mieć za swoje. W duszy skręcałem się ze śmiechu.
- Chociaż spal zioła i solą posyp - zaproponował Franio, mrugając do mnie szelmowsko. - Tylko lepiej zrób to na podwórku, żeby jakie licho w domu nie zostało.
- Niby tak, ale to może nie wystarczyć. Lepiej egzorcyzmy. - Zastanawiała się głośno nasza rodzicielka. Nie widziała jak jej potomstwo aż pobladło. Wiedzieli biedacy, że z paniami z Pogańskich Słowianek nie ma żartów. Nie mówiąc już o sławnym uporze pani Stokrotkowej. Oj coś czułem, że już wkrótce będą pląsać o północy przy ognisku do wtóru rogów i bębnów. Zemsta bywa taka słodka i ma smak jagodzianek. Dlaczego jagodzianek? Bo po tych słowach mam wszyscy rzucili się do ogrodu, przepychajac się w szklanych drzwiach.
- Nie żałuj soli - usłyszałem głos Wiśki.
- Szałwia nie jest taka zła - Wtórował jej Przemo. Oboje starali się jak mogli by skończyło się na domowych gusłach. Nikt nie miał ochoty o tej porze roku na tańce w kusych koszulinach i kąpiel w magicznym źródełku. Ich towarzysze stali obok wytrzeszczając oczy. Pewnie pierwszy raz mieli do czynienia z zabobonami.
 - Po cztery na łebka? - Dziadunio szturchnął mnie laską i podał sprawiedliwie podzielony łup.
- Powinienem dostać co najmniej sześćdziesiąt procent.
- Masz rację, większy wkład większa nagroda. - Dołożył mi jeszcze jedną. - Lutek, chyba się jednak rozwijasz. Procenta... No ... no...

niedziela, 3 września 2017

Rozdział 34

   Wszyscy wpatrywaliśmy się jak zaczarowani w niewielką, metalową skrzyneczkę, zamkniętą na zwykłą kłódkę, jaką można kupić w każdym supermarkecie. Kuzyn Marian wstał bez słowa i po chwili powrócił z niewielką piłą do metalu. Przekazał narzędzie Carmelo, któremu tak trzęsły się ręce, że natychmiast je upuścił. Nieprzyjemny zgrzyt, kiedy ostre zęby przerysowały marmurową podłogę, wyrwał nas z transu w jaki wszyscy popadliśmy.
- Daj to, bo sobie poobcinasz łapy - odezwała się Wiśka. To ona była rodzinną ,,złotą rączką''. Potrafiła, ku naszemu zawstydzeniu, naprawić prawie każdą rzecz, którą zepsuliśmy. Za każdym razem nie omieszkała się nam, facetom, wypomnieć kompletnego bezmózgowia i beztalencia oraz drewnianych grabi. Feministki to osobny gatunek. Słowo Stokrotka. Sprawnie, kilkoma ruchami odpiłowała zameczek. - Czyń honory - zwróciła się do znieruchomiałego chłopaka.
- Nie mogę.. - siedział sztywno, wyłamując sobie palce. Najwyraźniej poczucie winy oraz strach całkowicie go sparaliżowały. Biedactwo rozmazało sobie makijaż. Podałem mu chusteczkę. Sam miałem oczy na mokrym miejscu.
- No dobra. - Siostra powoli uchyliła wieczko. Wyciągnęła zmiętą, złożoną na cztery karteczkę. Delikatnie ją wygładziła. Zaczęła powoli czytać, robiąc przerwy na tłumaczenie. Carmelo nawet nie próbował ukryć łez. Zacisnął pobielałe dłonie na krawędzi stołu.
,, Kocham cię braciszku, bardzo cię kocham. Byłeś dla mnie wszystkim- ojcem, matką i przyjacielem o jakim marzą wszyscy chłopcy. Stworzyłeś mi ciepły, pełen miłości i troski dom. Wybacz mi głupotę. Teraz już wiem, że zatracając się beztrosko w uczuciu do Nataszy, skazałem nas wszystkich jedynie na ból. Jeśli czytasz ten list, to znaczy, że sprawy poszły naprawdę źle. Nie szukaj mnie. Jesteś dla mnie zbyt ważny. Boję się. Już dwa razy mnie pobito. Cudem uciekłem. Miewam głuche telefony. Ktoś się za mną skrada w ciemnych zaułkach. Oni już niestety o nas wiedzą. Zaproponowali mi fortunę za zostawienie Nataszki i wyjazd za granicę. Nie zgodziłem się. Błąd. Powinienem negocjować, kupić trochę czasu. Przepraszam, że zataiłem wszystko przed tobą. Nie chciałem cię jeszcze bardziej w to wszystko mieszać. Oni są zdolni do wszystkiego. Widziałem takie rzeczy, o których myślałem, że istnieją jedynie w filmach.
Nie próbuj dociekać prawdy. Horodyńscy mają ogromne wpływy i kontakty prawie w całym przestępczym świecie. Nie miałem pojęcia z kim zadzieram. Miłość jak teqiula uderzyła mi do głowy i ogłuchłem na cały świat. Już za późno, żeby się wycofać. Nie żałuję, że pokochałem Nataszę. Ale gdybym wiedział to co teraz, nigdy nie podniósłbym na nią oczu, podziwiałbym ją z daleka jak boginię. Moje uczucie nie przyniosło nikomu niczego dobrego. Złamałem serce ukochanej, łamię twoje serce, nie mówiąc już o swoim. Co będzie z tą maleńką istotką w jej łonie? Nie skrzywdzą chyba własnej krwi? Proszę cię - żyj, ciesz się każdą chwilą, zapomnij.
Mam do ciebie prośbę. Myślę, że ostatnią. Oni nakłamali Nataszce o mnie strasznych rzeczy. Nauczą nienawiści do mnie mojego syna. To na pewno będzie syn prawda? W naszej rodzinie zawsze rodzili się chłopcy. Za jakiś czas, kiedy maluszek przyjdzie na świat i sprawa przycichnie, przekaż Nataszy te pamiątki. Może wtedy zrozumie, że nigdy jej nie zdradziłem. Nie wziąłem od jej rodziców żadnych pieniędzy. Jak mogła w to uwierzyć? Nie rób tego osobiście. Horodyńscy są ogromnie niebezpieczni. Niania Nataszy nazywa się Sonia Bułczow. Oto numer skrzynki kontaktowej na lotnisku w Maiami - 123 321. Tam włóż to co co przekazałem."
- Biedny, biedny głuptas. - Carmelo rozszlochał się na dobre. Przemo podał mu swoją idealnie wyprasowaną chusteczkę. Moja była już cała mokra. - Dlaczego nie powiedział mi o groźbach? Coś byśmy wymyślili. Czułem, że to się źle skończy... Prosiłem Xaviera by ją zostawił i ratował siebie.- Wytarł głośno nos. -  Horodyńscy nie zrobiliby krzywdy córce, która była dla nich źródłem niezłych dochodów. Podobno zabierali jej całą pensję ustanowioną przez dziadka i wydzielali jakieś grosze. Niby z powodu rozrzutności. Co miała rozrzucać jak nigdy w rękach nie miała większej gotówki? Pozwalali, takiej młodej dziewczynie swobodnie bawić w nocnych klubach, by się im nie zerwała z łańcucha. Sprawnie nią manipulowali.
- Ja słamaju sledy predatjelej! ( rozerwę zdrajców na strzępy) Na pewno tak tego nie zostawię! - Warknął Nikolas. - Ci którzy zdeptali własną krew gorzko pożałują swojej chciwości! - W oczach mojego mężczyzny rozgorzały płomienie. Usta zacisnęły się w twardym grymasie, nozdrza rozdęły jak u dzikiego konia.  Z trudem nad sobą panował. Takiego go nie znałem. Wyglądał jak uosobienie zemsty. Nieświadomie zerwał się z krzesła. Chwyciłem go z rękę i pociągnąłem w dół. Usiadł sztywno z powrotem. Objąłem go mocno ramieniem i przytuliłem się do boku, aby choć trochę ogrzać jego zranione serce.
- Moja mała Nati, co oni z tobą zrobili? Ile musiałaś wylać łez, że targnęłaś się na własne życie? - Wyszeptał.  Nie wiedziałem jak pocieszyć mojego mężczyznę, więc tylko gładziłem go po plecach.
- Odebraliście biedaczce wszystko co kochała. Zostawiliście ją samą po stracie dziecka.  - Carmelo wbił lodowaty wzrok w Nikolasa. Czarne oczy, upaprane spływającym tuszem, zamieniły się w twarde, połyskujące kryształy. Był bezlitosny. - Zamknięta w klatce, z podciętymi skrzydłami, potraktowana niczym zepsuta lalka. Jak taka delikatna ptaszynka miała przetrwać? Prawdę mawiają w moich stronach, że każdy bogacz zamiast serca posiada w piersiach złoty zegarek, który wybija tylko jeden rytm: ,, for - sa, for - sa, for - sa..."- Zaczął wyciągać zawartość skrzyneczki i rozkładać ją na blacie. Zamarliśmy na widok jej zawartości.
- On został równie zraniony co ty.. - Mama łagodnie położyła mu rękę na ramieniu. - Dla ciebie jest jeszcze nadzieja. On już swoją stracił.
- Maldito sea! ( niech go szlag)Jakby dbał o siostrę jak prawdziwy brat, mój Xavier pewnie by nadal pracował na stacji benzynowej, chodził do szkoły! - Rzucił Nikolasowi pełnie nienawiści spojrzenie, które nieco złagodniało, kiedy zobaczył jego wykrzywioną z bólu twarz. - Ma pani rację, jedziemy na jednym wózku. - Wyjął pogniecioną puszkę po coca - coli.
- Kolekcjonował złom? - Wyrwałem się jak idiota. Spodziewałem się prawdziwie romantycznych skarbów, na przykład pliku perfumowanych  listów przewiązanych splecionymi kosmykami włosów, pierścionka w kształcie serca, zasuszonych kwiatów, a nie takich śmieci.
- Xavier opowiadał, że dzięki tej puszce się poznali. - Carmelo trzymał ją delikatnie jak coś naprawdę bezcennego. - Pił z kumplami piwo w parku. Jak zwykle podpierali mur i wyhaczali co ładniejsze dziewczyny. Rzucił puste opakowanie nie patrząc przed siebie. Upadło w krowi placek, rozbryzgując jego zawartość. Dostało się przechodzącej właśnie Nataszy. Podobno zupełnie zgłupiał jak śliczna, ubrana w elegancką sukienkę dziewczyna, schyliła się, nabrała do ręki czarnej, cuchnącej brei razem z puszką i rzuciła tym w niego. Śmierdziało jak cholera, kumple się przezornie ewakuowali, a on stał jak ten słup i nie mógł oderwać wzroku od jej pięknej twarzy. W jego oczach nie była wściekłą laską, ale boginią, która zstąpiła na ziemię wprost z nieba. Twierdził, że swoją urodą zawstydzała kwiaty. Ot zakochany głupek. - Westchnął.
- Zuch dziewucha! - Roześmiała sie przez łzy Wiśka.
- Słowiańska krew! - Przytaknął Dziadunio, tak jak reszta rodziny, usiłujący ukryć miotające nim uczucia. Wszak Stokrotek powinien być twardy i nie chodzi tu tylko o korzonek. Prawdę mówiąc, kiepsko nam wychodziło panowanie nad emocjami, dlatego zawsze tak bardzo podziwiałem prezesa i jego niezmiernie przydatną umiejętność zakładania maski. Choć ostatnio było z tym u niego jakby nieco gorzej. Cóż. Chyba go zepsuliśmy. Taki już nasz stokrotkowy urok.
- Jest tego sporo. Wszystko to pamiątki. - Carmelo położył właśnie na stole dwa poplamione bilety do kina. - Są z ich pierwszej prawdziwej randki. Xavier stroił się ze trzy godziny. - Na końcu wyciągnął parę maleńkich, białych bucików przewiązanych różową wstążeczką. Wykonane z delikatnej, puszystej wełny przypominały dwa, małe obłoczki. Wprost stworzone dla aniołka, który miał przyjść na świat. - Kiedy się dowiedział o dziecku, pracował cały tydzień po godzinach, by je kupić. Powiedział, że synek zasługuje na wszystko co najlepsze. - Usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Łkał żałośnie, a my siedzieliśmy przy stole niczym skamieniali, nie mogąc odwrócić oczu od porozrzucanych na blacie wspomnień po utraconej miłości.
- Cii... - Pierwszy przezwyciężyłem czar, który nas zniewolił. Podszedłem do Carmelo. Przytuliłem rozdygotanego chłopaka. - Znajdziemy twojego brata. Pewnie wywieźli go gdzieś daleko, zabrali paszport i nie może wrócić. - Bardzo, ale to bardzo chciałem w to wierzyć.
- Ta niania... Sonia Bułczow... Gdzie ona jest teraz? - Odezwał się Nikolas, który już od dłużzzej chwili głęboko się nad czymś zastanawiał. - Natasza bardzo jej ufała, z pewnością sporo wie. Podczas pogrzebu była chora, zamieniłem z nią ledwo kilka słów. Matka mnie od niej odciągnęła. Bardzo jej zależało, by przerwać naszą pogawędkę. Wtedy byłem zrozpaczony, pogrążony w żałobie. Teraz jej zachowanie wydaje mi się dziwne. Kiedy ponownie odwiedziłem Sonię, nie zastałem jej w domu. Sąsiedzi powiedzieli, że zaraz po pogrzebie wróciła w ojczyste strony. Skąd ten pośpiech? Mieszkała w Stanach przez wiele lat.
- To na co czekasz?! - Carmelo skoczył na równe nogi i chwycił go za klapy marynarki. - Mój brat może gdzieś tam żyje i cierpi! Bóg jeden wie co twoi krewni z nim zrobili!
- Tylko mi tu bez bitek smarkacze! - Franio walnął laską z taką siłą w stół, aż wszyscy podskoczyli. - Macie wspólnego wroga! Carmelo ogarnij się! Nikolas, przykro mi, ale Horodyńskich, trudno nazwać czyjąkolwiek rodziną.
-  To już nie rodzina, tylko sjerdityje sobaki! ( wściekłe psy) A takie u nas się tępi, by nie zarażały zdrowych zwierząt. Dowiem się, co mają na sumieniu, choćbym miał przemierzyć całą Rosję, w poszukiwaniu tej kobiety. Ona nie miała nikogo bliskiego, tylko przyjaciółkę ze szkoły, która była Polką z Wrocławia. Niestety nic więcej nie pamiętam. - Odwrócił się do mnie. - Cwjetok, muszę na trochę wyjechać. Bądź grzeczny i wracaj z pracy prosto do domu. Tak na wszelki wypadek. Paru moich ludzi będzie mieć na ciebie oko. Przemek, pilnuj go! - Zwrócił się o dziwo do mojego brachola, z którym nigdy nie był w najlepszych stosunkach.
- Się wie! Nikt przy zdrowych zmysłach nie zadzierałby ze Stokrotkami, ale nigdy nie wiadomo. - Podali sobie po przyjacielsku dłonie, a mnie omal patrzały nie wypadły na podłogę. Wyglądało na to, że ostatni stokrotkowy bastion został zdobyty.
- Nikolas na poszukiwanie Soni, Carmelo zostajesz w barze, a Lutek do pracy! Nie gap się tak Mister Cytryno tylko leć na dyżur! Za kwadrans odjeżdża ostatni bus!  - Zakomenderował Dziadunio. Posłałem mu krzywe spojrzenie. Czy w tej rodzinie wszyscy muszą być pozbawieni odrobiny romantyzmu niczym nosorożce? Muszę się jeszcze pożegnać z Nikolasem. Jeszcze nie wyszedł, a już zacząłem za nim tęsknić.
- Weź mój samochód. - Mama Basia, chyba jednak wczuła się w rolę, bo rzuciła mi kluczyki od swojej najdroższej Pyrkawy. - Na busa raczej nie zdążysz. Dzisiaj jest sobota i lubią odjeżdżać przed czasem.

***
 
   Popatrzyłem znacząco na Nikolasa. Zrozumiał bez słów. Byłem wdzięczny mamie, zawsze jakimś siódmym zmysłem wiedziała, co w trawie piszczy. Jak wrócę do domu to ją wycałuję. Może nawet sam pozbieram i wypiorę walające się po pokoju skarpetki, o które toczyliśmy nieustanny bój. Mieliśmy dla siebie z prezesem co najmniej kwadrans, bo pięć minut zabierze nam dotarcie w jakieś bardziej odludne miejsce. Życie jak zwykle miało swój nieodparty słodko - gorzki smak. Trzymając się za ręce weszliśmy na zatłoczony parking znajdujący się za barem Pod Kogutem. Na miejscu dla VIP - ów, czyli właścicieli mordowni, stała słynna w całej okolicy Pyrkawa.
- Jarkaja nić! ( jasny gwint) Co to u licha jest? - Rozpuszczony super limuzynami ruski Amerykaniec nie mógł uwierzyć w to co widział. Bogacze to jednak inna nacja.
- Ukochane autko mamy. Nawet nie próbuj się śmiać! - Pogroziłem draniowi, który w ciągu sekundy z pogrążonego w smutku księcia zmienił się w pocharkującego  orangutana. Wykazywał iście stokrotkowe rozchwianie nastroju. Biedaczek jak nic, zaczynał się przeistaczać. Jeszcze trochę, a wyrosną mu zielone listki i białe płatki. Choć w jego przypadku będą raczej czarne, a może nawet czerwone jak przystało na przedstawiciela Piekła.
- Hm... Um... Yyy...? - Jeszcze trochę, a będę mu robić sztuczne oddychanie. Oblizałem wargi. Lutek, lubieżna cholero, wykaż empatię. To nie czas i miejsce na takie zachowanie! Jeśli Nikolas zmieniał się w znany polski kwiatek, to ja leciałem na łeb prosto w diabelską otchłań. Już czułem jak rosną mi rogi i nawet pomacałem się po czole. Nie wiadomo po co, bo to ten poniżej pasa uwierał mnie najbardziej. Wiem, wiem. Sięgam dna. Dramat i tragedia, a ja nadal tylko o jednym. To na pewno ta krew Horodyńskich, coś mi uszkodziła w i tak niezbyt zdrowym mózgu.
- Co się tak dusisz? - Nadal nie wydał z siebie ani jednego ludzkiego dźwięku. Poklepałem po drzwiach Pyrkawę. Stara syrenka, pomalowana przez mamę na granatowo i ozdobiona złotymi gwiazdkami, fluoryzującymi w ciemnościach prezentowała się naprawdę widowiskowo. Niektóre miały wesołe pyszczki i mrugały radośnie do przechodniów. W założeniu miała być romantyczna. Chyba. Dla mnie wyglądała raczej jak własność cyrku, takiego z klaunami, małpami i kolorowymi budkami. Mieszkańcy Karowa już dawno się przyzwyczaili, ale biedny Nikolas doznał oczopląsu i szoku motoryzacyjnego.
- Ona tym jeździ? Naprawdę? - Miał otwarte z podziwu usta. - Nikt mi w to nie uwierzy w USA. Swjekrow jest jedyna w swoim rodzaju. ( teściowa) Muszę zrobić zdjęcie. - I faktycznie cyknął kilka fotek. Ja w tym czasie wsiadłem do samochodu i usiłowałem go odpalić. Niestety wydał z siebie jedynie kilka dławiących dźwięków.
- Teściowa? Też coś! - Burczałem, użerając się z stawiającą opór Pyrkawą. Zrobiło mi się jednak jakoś miękko w okolicy serca. Czyżby coś było na rzeczy? Jakiś pierścionek w drodze?
- Lutek, wyłaź. Coś przerywa w silniku. Otwórz maskę. - Oho, znalazł się domorosły mechanik. Ale co mi tam. Podniosłem blachę. Jak nic spóźnię się do pracy.
- Co my tutaj mamy? - Nikolas strugał macho, ale widać było, że nic a nic się na tym nie zna. Powinienem zawołać Wiśkę. Kiedy jednak ściągnął marynarkę, rzucił na nią krawat i został w samych, uszytych przez mistrza krawiectwa obcisłych spodniach  i wciśniętej w nich koszuli, wrosłem w asfalt.
- Musisz się schylić, tam jest taki kabelek...- Szeroki uśmiech, który pojawił się na widok jego wypiętego, kształtnego tyłka, omal nie przeciął mi twarzy. Kim ja byłem, żeby przeszkadzać mu w struganiu bohatera? - Kręgosłup ci zesztywniał dziadku? Jeszcze niżej. - Boż Bożenko, tyle dobra i wszystko moje. Już jesień, a zrobiło się jakoś strasznie ciepło. Powachlowałem się ręką. Bezwiednie zacząłem się posuwać w jego kierunku. Dłonie chciwie zacisnęły się na sprężystych połóweczkach. Właśnie dotknąłem nieba. Niespodziewanie zaatakowany moimi mackami mężczyzna gwałtownie podskoczył. Walnął głową o blachę, która zerwała się z haka. Zamiast dźwięków przyjemności, na które po cichu liczyłem, rozległ się huk spadającej maski.
- Ja czertwoski! ( ja pierdolę) - Nikolas chwycił się za poturbowany czerep, gdzie widniał spory guz. I dupa blada z romantycznego sam na sam. -  Lutek, ty diable!
- Przepraszam.. - wyjąkałem. - To tak jakoś... Samo...- Zaczerwieniłem się po listki, a nawet płatki, o zdrewniałym korzonku nie wspominając. Jeśli zapalę się ze wstydu i spłonę, to czy to coś zmieni? - Podmuchać?
- Co wy tu wyprawiacie? - Wiśka pojawiła się niespodziewanie, zupełnie jak królik wyciągnięty z kapelusza. - Mama zaczęła panikować, że mordujecie jej maleństwo. -Dodała usprawiedliwiająco, nieco zaskoczona zastaną sytuacją. Czy cała moja rodzina musi być tak żenująco domyślna? Eh, zapomniałem puścić tyłek Nikolasa. Moje dłonie najwyraźniej żyły własnym, nieskrępowanym życiem.Trzymały kurczowo upolowaną zwierzynę i za nic nie chciały puścić.
- Cwjetok.. - Oderwał moje zboczone paluchy od swojego tyłka. Czy on się właśnie zaczerwienił? Niemożliwe! Chyba uczłowieczyłem, a raczej ustokrotkowiłem diabła. Ha! Wyglądał niemożliwie słodziaśnie. Wygłodniałym wzrokiem zagapiłem się na jego poróżowiałe policzki.
- Nikolas potrzymaj klapę, moja głowa jest bezcenna w przeciwieństwie do jego kapusty. - Bezczelnie wskazała na mnie. Posłała mi pełen politowania i wyższości uśmieszek. Oho. Coś czuję nadciągające kazanie. -  Lutek, a ty się lepiej nie ruszaj jak chcesz by twój prezes przetrwał w jednym seksownym kawałku,  i rozkmiń zdanie: ,, rozpalone działo mózg mi zjarało". Przypominam ci głąbie, jakbyś czasem zapomniał, że za pół godziny zaczynasz ostry dyżur na SOR - ze. - Stałem jak kazała ze zburaczałą paszczą, mrugałem jedynie powiekami. Kobiety nie przegadasz, nie wspominając już o feministkach, one pod językiem mają wyhodowany dodatkowy mięsień. Słowo Stokrotka. Wiśka, zadzierając butnie nos, zajrzała pod maskę Pyrkawy.
- Może zadzwonię po szofera? - Zaproponował po dżentelmeńsku Nikolas. A to tchórzliwy ruski drań. Żadnego wsparcia! Muszę przyznać, że Rychu był jedynym facetem nie wymiękającym przed moją rudą sister. Kto by pomyślał, że Czerwona Zaraza ma tyle odwagi. Byłby z niego niezły szwagier. Patrzenie jak Wiśka go torturuje byłoby najlepszą zemstą na Odmieńcu. Dosłownie miód na moje rany. Hehe.
- Spokojnie. Popatrz! - Wskazała coś obok silnika. Zaciekawiony podszedłem bliżej. - Ta mała paskuda zeżarła kabel. Urządziła tu sobie niezłe mieszkanko. - Zachichotała. - Zaskoczony zobaczyłem wpatrzone w nas małe, czarne ślepka. Brązowe futerko było mocno potargane. Głupiutka kuna wlazła do auta, potem pewnie podczas jazdy spanikowała i zaklinowała się w wąskim przejściu. Musiała tu przychodzić od dłuższego czasu, bo zdążyła sobie zrobić gniazdo i nawet przyniosła na zapas kilka czerstwych bułek. Poprzegryzała kilka rurek w ramach wdzięczności za hotel.
- Dzwonimy po weterynarza, czy po straż miejską? - Zacząłem się głośno zastanawiać.
- Niby po co? Trzeba ją wyciągnąć, a kabel się wymieni. - Wiśka ze zmarszczonym czołem patrzyła jak obaj z Nikolasem robimy kilka kroków w tył, nie wykazując żadnej chęci pomocy.
- A jak gryzie i ma wściekliznę? - Próbowałem ratować męski honor.
- Albo pchły. - Dodał mój mężczyzna z obrzydzeniem.
- Faceci...- Sister wykrzywiła się do nas. Spokojnie wyciągnęła z kieszeni kolorową apaszkę i nachyliła się nad samochodem. Zwinnie złapała zwierzątko, które nie broniło się jakoś specjalnie, prawdopodobnie zmęczone miotaniem się między silnikiem a rurami. Wypuściła kunę ostrożnie na trawnik. Przez chwilę siedziała oszołomiona, po czym zniknęła w krzakach z radosnym popiskiwaniem. - A teraz herosi poszukają sobie pojazdu, bo z ta naprawa faktycznie zabierze trochę czasu.
- Nie zdążymy się porządnie pożegnać - westchnąłem. - Myślałem, że pojedziemy na chwilę do Roz... - Zatkałem sobie pięścią rozpaplane usta, widząc unoszące się do góry brwi sister. A takie miałem fajne plany. W pobliżu był taki lasek, zwany Rozbzykaną Norką. Znowu spiekłem buraka. Ukląkłem i zająłem się pracowicie rozwiązanym sznurowadłem.
- Nikolas, jesteś pewny, że chcesz go tu zostawić samego? Nie zauważyłeś? Braciszek z kwiatka zmienił się w królika. Wiesz, takie puszyste zwierzątko, wiecznie niedoru...- przerwała, bo uszczypnąłem ją w łydkę. Głupia małpa odrobiny bez kultury.
- To tylko dwa tygodnie... - Spojrzał na moją purpurową twarz, dłonie gmerające bezmyślnie w sznurowadłach oraz maślane spojrzenie.  Chyba coś mu styknęło w głowie. Znałem ten zaborczy błysk w jego oczach. Brwi zsunęły mu się w jedną kreskę i  zaraz dodał. - Faktycznie może tylko na tydzień. Co prawda to jesień nie wiosna, ale z królikami nigdy nie wiadomo...
- Oh! - Prychnąłem wyniośle. Myślą, że pójdę na dzikie chłopy czy coś? Aż tak zdesperowany nie byłem. Jeszcze nie.
- Lepiej się pośpiesz. Na SOR - ze jest paru naprawdę fajnych facetów. Widziałeś jak patrzy na Lutka ten doktorek w okularach? - Wstrętna ruda małpa dolewała oliwy do ognia.
- Będę za pięć dni. Ty praw! ( masz rację) - Nikolas był coraz bardziej zaniepokojony, a jędza za jego plecami śmiała się w kułak. Za kogo ci dwoje mnie mają?  Jeszcze mi nie wyrósł puszysty ogonek! Nie gadam z nimi. Obraziłem się. Jakoś tak odruchowo pomacałem się po pośladkach.
- Ja bym ci radziła w trzy. - Spostrzegawcza sister zaczęła rżeć jak szalona kobyła. - Jeszcze nie ma nic z tyłu, ale obawiam się, że wystarczy ten ogonek z przodu aby narozrabiać.

piątek, 4 sierpnia 2017

Rozdział 33

Dzień jak codzień.  Powlokłem swoje nakrapiane, zgniło żółte szczątki pod prysznic zaczynając nowy, lepszy dzień. Prawdopodobnie musiałby nastąpić cud nad cudami, żeby okazał się udany. Niczym nieuzasadniony optymizm był jednak zawsze moją mocną stroną. Na szczęście miałem dopiero nocny dyżur w szpitalu oraz niewielką nadzieję, że cytrynowe wcielenie jeśli nie zniknie całkiem, to przynajmniej nieco do tej pory przybladnie. Poza tym przybycie egzotycznej Carmen czy raczej Carmelo spowodowało, że kwestia mojej unikatowej urody zeszła na dalszy plan. Ubrałem się w długie spodnie i bluzę, by zakryć co tylko się dało. Niestety maski włożyć nie wypadało, choć kilka całkiem udanych miałem schowanych w szafie. Kiedyś obchodziło się Halloween. No co! Darmowy słodyczom nigdy nie potrafiłem się oprzeć. Zwłaszcza jak miałem siedem lat. Teraz jednak musiałem z podniesioną głową stawić czoła hordzie dowcipnisiów w jadalni.
- Lutek jesteś Stokrotkiem, a oni nigdy nie opuszczają gardy! - Wiem, wiem, gadanie do siebie nie jest zdrowym objawem. Wyprostowałem się dumnie i zszedłem na dół. Oczywiście wszyscy już siedzieli przy stole. Na mój widok zagryźli dzielnie usta, zapewne nie chcąc opluć sąsiadów jajecznicą na boczku.  Wydali jedynie z siebie szereg chrumkająco - chrząkających dźwięków. Wstrętne prosiaki bez grama empatii dla człowieka pogrążonego w otchłani rozpaczy! Niech ich licho porwie i zeżre.
Jedynie mama, przyzwyczajona przez lata praktyki do moich dzikich wybryków, zachowała zimną krew, poza tym poprzedniego dnia mogła już podziwiać moją świetlistą urodę w pełnej krasie. Zahartowała się. Niech szlag trafi wszystkie samoopalacze! Podczas serwowania śniadania przekazała nam decyzję starszyzny, czyli jej i Dziadunia.
- Z uwagi na niefortunną historię Nataszy oraz Przemka, zwołujemy Walne Ruszenie Stokrotków, dzisiaj o dziesiątej w barze Pod Kogutem. - Powiodła po nas groźnym wzrokiem. - Obecność obowiązkowa - dodała, widząc próbującego zaprotestować brachola, który miał mieć pracowity dzień  w kancelarii.
- Ale ja muszę... - Wiśka też zrobiła najwyraźniej inne plany. Pewnie zaplanowała następne, gorące bzykanko z Czerwoną Zarazą. - No dobra. - Poległa, kiedy Dziadunio znacząco zastukał laską o podłogę.
- Najważniejszy jest honor Stokrotków! - Zdenerwował się Franio, nie widząc w rodzinie entuzjazmu. - Trzeba wyjaśnić sprawę z Horodyńskimi. Choćby z uwagi na Lut... Cholera, dlaczego on wygląda jak zepsuta cytryna?  Gówniarz nigdy nie zmądrzeje! Zaczynam żałować tego ruskiego. Niby wroga nacja, ale zza miedzy, a sąsiadów trzeba szanować.
- Nikolas mnie kocha w każdym wydaniu! - Pokazałem mu wytwornie język. Skąd we mnie tyle hartu ducha? Wszak z seniorem rodu nie było warto zaczynać. Odpowiedź była nader prosta - siedziałem po drugiej stronie wielkiego stołu, gdzie nie sięgała słynna laska Frania.
- Biedny balbies. Młodość jest taka durna. Pewnie twój nowy wizerunek go oślepił. Jak nic stracił pomyślunek, albo adoruje Chińczyków dotkniętych zarazą. Kto go tam wie, w końcu to Horodyński, a w tej familii ponoć co drugi to wariat - filozofował po swojemu Dziadunio.
- A ty niby taki znawca Horodyńskich? - Zacząłem się zastanawiać, czy wypada potraktować go jajecznicą. Nie będzie mi tu wycierał paszczy przyszłą rodziną. Nabrałem na łyżkę żółtej breji i już zamierzałem odpalić działo...
- Opuść broń! - warknęła w moim kierunku mama. - Nawet nie zaczynaj, dopiero co posprzątałam kuchnię. - Niestety na równi z Nikolasem, potrafiła czytać mi w myślach. - Żreć i milczeć! Za godzinę widzę was wszystkich w barze. - Jej ton nie dopuszczał sprzeciwu. Wszyscy spokornieli. Nawet Dziadunio przestał na mnie zezować. - A ty Świetlista Istoto - ech rodzina, nigdy nie przepuści okazji do kpinek - dzwoń po swojego Prezesa. Niech przytarga swój zgrabny tyłek. W końcu to jego rodzina narobiła zamieszania.
***
   Poszedłem do tego cholernego baru wcześniej, nieco zestresowany, jak sobie radzi z miejscowym elementem nasza  ognista Carmen. Naród mamy wyrywny i dość konserwatywny, wszyscy to wiemy acz wstydzimy się przyznać. Zniknęły gdzieś stare tradycje pt. ,,gość w dom bóg w dom" , niezależnie jaka to żaba zakumkała właśnie na naszym progu. Każdy kto się zbytnio wyróżniał miał zazwyczaj pod górkę. Niby kuzyni stali na straży porządku swojej mordowni, ale nie byli w stanie upilnować całej bandy karowskich chuliganów. Wkradłem się po cichutku do środka i kompletnie mnie zapowietrzyło. Bar przeżywał prawdziwe oblężenie mimo, że mieliśmy sobotę rano. Przy ladzie kłębił się istny tłum podekscytowanych, stałych bywalców. Wszyscy sylabizowali z niejakim trudem wymyślne nazwy drinków głośno komentując, jaki mogą mieć skład oraz moc. Na błyszczącej, nowiutkiej tablicy widniała długa lista napitków rodem z piekła, zdawała się nie mieć końca. Pod spodem czerwonymi literami dopisano: ,,porady miłosne gratis''. Carmen w falbaniastej, szkarłatnej sukience uwijała się jak w ukropie, a obserwujący całe zjawisko kuzyni mieli tak szerokie uśmiechy na twarzach, że kanciaste szczęki omal im nie popękały. Pewnie w myślach liczyli obroty.
- Ślicznotko daj mi Al final de la madre de la esposa ( koniec teściowej). Zamiast pojechać z żoną do Krakowa, trzy razy musiałem w tym tygodniu plewić mamusi pomidory, bo taki łamaga jak ja, za jednym razem nie potrafi nic zrobić dokładnie.
- Boś durny. Trzeba było ją wysłać na miesiąc odnowy biologicznej z uwagą, że o taki rodzinny skarb musisz dbać. Stać cię nawet na rok. Pomidory by szlag trafił, bo niby kto by je wtedy podlewał, a ty miałbyś spokój. - Carmen poklepała współczująco po ręce właściciela stacji benzynowej. - A co dla ciebie sombrío amorcito (ponury cukiereczku) ? -  Pełnymi gracji ruchami, przywodzącymi na myśl taniec, odwróciła się do następnego klienta.
- Niña de papá (córeczka tatusia) raz, plus Dispararme ( zastrzel mnie). Nie ma już dla mnie nadziei. Moja dziewczyna prawie każde zdanie zaczyna od ,, mój tatuś to robi inaczej..."
- Taki duży, a taki nieporadny. Golnij sobie na odwagę, jeden drink wystarczy. A potem weź laskę do łóżka i do końca wekendu nie wypuszczaj. Założę się, że nie usłyszysz ani razu ,,mój tatuś to robi inaczej.." Uwierz mi, kobiece usta muszą być nieustannie zajęte. Czym, to już twój problem. - Posłała poczerwieniałemu mężczyźnie uśmieszek, a cała kolejka wybuchła śmiechem. Zewsząd posypały się oczywiście propozycje.
   Cóż, musiałem przyznać, że sprytny chłopak radził sobie doskonale. I jakoś nikogo nie raziło, że kręcił przy tym zalotnie biodrami i wzdychał na widok co dorodniejszych, męskich okazów. Nie ma to jak połączenie knajpy z poradnią małżeńską. Zacząłem się wycofywać rakiem, w stronę zarezerwowanej, prywatnej salki. Trudno mi jednak było oderwać oczy od spektaklu z naszym Carmelo w roli głównej. Nagle poczułem oplatające mnie z tyłu silne ramiona, dosłownie zaparło mi dech. Już miałem kopnąć nachalnego buraka w jaja, kiedy poczułem zapach znajomych perfum.
- Nikolas, ty idioto!
- Cii...- Wciągnął mnie do środka pustego jeszcze pomieszczenia i zatrzasnął za nami drzwi. Najwyraźniej byliśmy pierwsi. Polizał mi kark, na którym wszystkie włoski stanęły natychmiast na baczność, zamieniając się w super czułe atenki i przycisnął mnie swoim rozgrzanym ciałem do ściany. Otarł się o mnie niczym kocur w rui.
- Spadaj, zaraz tu wszyscy przyjdą - mruknąłem, ale jakoś nie znalazłem w sobie siły, aby odepchnąć natręta.
- Mamy co najmniej kwadrans. - Ukąsił mnie w ucho. -Wystarczy na małe macanko.
- Mhmm.. - To był. Znaczy... To miał być stanowczy protest. - Oszalałeś zboku?
- Prawie...Kwiatuszku, nie bądź taki skąpy. - Kiedy te łapska zdążyły opuścić mi nawet bieliznę? Nagie pośladki otarły się o szorstką materię jego spodni. Utalentowane palce zacisnęły się na moim, nie wiedzącym co to godność, za to doskonale wypełniającym komendę ,, baczność", penisie. Spowodowały, że zaskomliłem niczym szczeniak. - Stęskniłem się...
- Mhm... Niby kiedy? - udało mi się całkiem rozsądnie wyjęczeć. - Wczoraj mnie macałeś, przedwczoraj mnie macałeś.. w środę, też mnie macałeś... Oh... Gdzie z tymi grabiami?! Uff...- Ni mniej ni więcej bezczelnie włożył mi palec w tyłek. O mało nie zemdlałem, bo trzeba przyznać celnie trafił od razu w prostatę.
- Słońce, to o wiele za mało. - Najpierw zassał się na mojej szyi niczym wielka pijawka, a potem znienacka włożył język do ucha. Gorąco uderzyło mi do głowy i spłynęło gwałtownie w dół. Niewiele brakowało, żebym spuścił się na ścianę. Przylgnąłem do niej ściśle, myśląc naiwnie, że bijący z niej chłód nieco mnie otrzeźwi. Tymczasem ten zdrajca penis, zupełnie bez udziału mojej woli, zaczął się ocierać o szorstką powierzchnię.
- Jeszcze trochę Cwjetok - wydyszał mi do ucha - a zostawisz piękny ślad.
- Mowy... kurde... nie ma...- zaskomliłem, drapiąc palcami mur. Byłem już na granicy świadomości. Potrafiłem myśleć jedynie o wyzwoleniu z tej oszałamiającej tortury. Napięte do granic, drżące ciało domagało się spełnienia. Jakby mi ktoś jeszcze miesiąc temu powiedział, że będę spieprzył ścianę baru Pod Kogutem, wysłałbym go do znajomego psychiatry. Jak ten ruski diabeł to robił, że traciłem jakiekolwiek zahamowania?
- Ani się waż mały zboczeńcu! - Usłyszałem groźny okrzyk oburzonego Wieśka. Dosłownie skamieniałem z wrażenia. Jedynie usta były w stanie się poruszać.
- Aa... !!- udało mi się zapiszczeć tak cienko, że zadzwoniły kryształowe szybki w żyrandolu. Nadal otumaniony, z nabrzmiałym dowodem między nogami, zawstydzony do granic możliwości, nie potrafiłem wykonać żadnego sensownego gestu. Nikolas całkiem przytomnie zasłonił mnie sobą, pozwalając nieco ochłonąć. Zacząłem gmerać zdrewniałymi palcami, usiłując doprowadzić do porządku garderobę. Niestety spory problem z przodu nie pozwalał mi na dopięcie zamka. Myśli nadal się rozbiegały niczym stado ptaków.
- Tam jest łazienka - kuzyn wskazał małe drzwi na prawo -  za minutę będzie tu cała rodzina. Zjeżdżajcie i doprowadźcie się do ładu pieprzeni napaleńcy!
- Ma się rozumieć! - Nikolas, bez choćby odrobiny skruchy na przystojnej gębie, popchnął mnie we wskazanym kierunku. Pomieszczenie było naprawdę niewielkie. Całe wykafelkowane na czarno. Czerwony ornament wyglądał jak płomienie. Znalazłem się w Piekle, a czarnooki Diabeł dybał na moją duszę. Jego lśniące oczy powędrowały w dół, oblizał wargi.
- Zabiję cię, zabiję własnymi rękami - wystękałem, trzymając w rękach niedopięte spodnie. - Przestań się gapić! Zrób coś...- Mimo, że Wiesiek zniknął z moich oczu, nadal byłem w szoku. Oparłem się plecami o suszarkę do rąk.
- Jak sobie życzysz Cwjetok. - Ku mojemu zaskoczeniu padł przede mną na kolana. Patrzały omal nie wypadły mi z orbit. Zanim zdążyłem choćby pisnąć, miał w ustach mojego członka. Zassał się naprawdę porządnie. Nawet nie próbowałem protestować. Wystarczyło kilka ruchów bym zakwilił i spuścił się mu do gardła. Chwilę stałem całkowicie zamroczony. W tym czasie ruski drań wytarł mnie do czysta i nawet usłużnie zapiał mi spodnie.
- Nie masz nawet odrobiny przyzwoitości! - Pogroziłem mu pięścią. Przez niego umrę ze wstydu przed własną rodziną. Oby Wiesiek trzymał paszczę na kłódkę.
- Ależ Słońce, przecież całkiem przyzwoicie ci obciągnąłem. - Jak można mieć tak niewinny uśmiech po tego rodzaju akcji? Stał przede mną w niedbałej pozie, w pedantycznie wyprasowanej koszuli, po prostu  idealne wcielenie profesjonalnego biznesmena. Klasa Super Platinium. Nic tylko zrobić fotkę i wysłać na okładkę Timesa. Oj Lutek. Zszedłeś na złą drogę i nawet ci się podobało.
***
   Po przemyciu czerwonej z zażenowania twarzy i uczesaniu rozwichrzonej czupryny wymknąłem się z łazienki. Szedłem powoli ze spuszczoną głową jak przystało na skazańca, któremu winę właśnie udowodniono. Wydawało mi się, że na czole mam ognisty napis - Oto Lutek Stokrotka zwany inaczej Bzykajmurem. Puściłem przodem Nikolasa, ukrywając się w cieniu jego rosłej sylwetki. Temu draniowi nawet nie drgnęła powieka na widok całej mojej rodziny.  Jak zwykle schował się za maską wyniosłego biznesmena, którego nic i nikt nie był w stanie wyprowadzić z równowagi. No może, nie chwaląc się, poza mną. To on sprowadził mnie ze ścieżki cnoty, więc niech się w razie draki tłumaczy. Nikt jednak nie zwrócił na nas uwagi. Jedynie mama wskazała nam wolne miejsca za okrągły stołem od lat służącym za miejsce obrad. Carmelo siedział nas honorowym miejscu, gestykulował żywo, ani na chwilę nie przestając plotkować z Wiśką. Bajecznie kolorowe tipsy ozdobione kryształkami migały w świetle lamp.
- Skoro są już wszyscy, zaczynajmy. - Dziadunio stuknął laską o blat. - Najpierw chcielibyśmy usłyszeć co ma nam do powiedzenia nasz gość. Skoro pofatygował się tyle kilometrów musi mieć nam coś ważnego do przekazania.
- Proszę o chwilę cierpliwości. Mogę wam tylko opowiedzieć to, co usłyszałem od brata. Nigdy nie poznałem osobiście Nataszy. Widziałem jedynie jej zdjęcie, które nosił w portfelu. -Twarz mężczyzny natychmiast spochmurniała. Wspomnienia nadal musiały być dla niego żywe i bolesne.
- Dlaczego tak późno się z nami skontaktowałeś? - zapytała, przerywając mu, mama. - Minęło już dużo czasu od śmierci Nataszy i zniknięcia Xaviera.
- Bo niestety jestem dość głupi i dopiero niedawno zrozumiałem o co chodziło w liście. Długo nie wiedziałem, o co chodzi z tą miską i kotem, którego nigdy nie mieliśmy. Ale pozwólcie, że zacznę od początku...
  ,, Xavier zawsze był skromnym, dobrym chłopakiem, nigdy nie sprawiał kłopotów. Wiecie, taki typ spokojnego romantyka. Zbyt nieśmiały by pierwszemu nawiązać znajomość, nigdy nie miał dziewczyny. Nieźle grał na gitarze i tym chyba ujął Nataszę. Nie wiem jak się poznali. Zorientowałem się dopiero, kiedy snuł się bez celu po domu i wszystko leciało mu z rąk. Rozbił nawet pamiątkową miseczkę po mamie. Strasznie się wściekłem. Wychowywałem go od śmierci rodziców. Wtedy przyznał się, że poznał wyjątkową dziewczynę, ale niestety bardzo bogatą. Bał się jej rodziców. Przeczuwał, że nie zaakceptują latynosa bez grosza. Z tego co mówił, spotykali się w tajemnicy. Całkiem sprytnie wymyślili sobie przykrywkę. Za Nataszką chodził od kilku tygodni jakiś chłopak zza granicy. Dziewczyna powiedziała, że najlepiej będzie skierować na niego podejrzenia, w razie gdyby ich znajomość jakoś się wydała. Ten Polak wróci pewnie szybko do kraju i kto go tam znajdzie. Nawet się głuptasy nie zastanowiły jakie obcy dla nich człowiek mógłby ponieść konsekwencje. Niestety nie docenili też dociekliwości rodziców tej panny. Kiedy nagle zasłabła szybko odkryli powód jej złego samopoczucia. Okazało się, że ich ukochana córeczka jest w ciąży. Rzucili się do gardła temu Polakowi czyli Przemkowi. Omal go nie zabili. Natasza nic nie wiedziała o jego kłopotach, że prawda wyszła na jaw. Planowali z Xavierem ucieczkę. Miałem im w tym pomóc.
- Taa... - Brachol smętnie pokiwał głową. - Kompletnie straciłem dla niej głowę. A ona chętnie ze mną pokazywała się w klubach. Pozwoliła się nawet pocałować. Chciałem ją zabrać do domu, przedstawić rodzinie. Gdyby nie kuzyni, już bym nie żył jak mnie dopadli Horodyńscy. Mają na usługach niezłych zbirów. Na szczęście znalazło się kilku świadków, którzy widzieli ją z Xavierem.
- Byli zdesperowani, a ona nieletnia...- Przerwał mu Nikolas. - Co ty zrobiłbyś jakby ktoś dopadł Wiśkę i zrobił jej dziecko w wieku siedemnastu lat?
- Urwałbym mu jaja przy samej dupie. - Poklepał go po ramieniu Przemo. - Wyjechałem w tydzień po awanturze. Czułem się oszukany i zdradzony. Długo nie mogłem patrzyć na żadną laskę.
- Ech  życie... Niemądra dziewucha. Nie wiedziałem, albo raczej nie chciałem wiedzieć o niczym. Skłócony z rodzicami trzymałem się z daleka od domu. Nie pomyślałem jaki wpływ miało to na siostrę. Próbowała się ze mną skontaktować, ale ja byłem wtedy zajęty interesami. Zignorowałem ją. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Tymczasem rodzice skrzętnie ukryli przede mną całą sprawę. Pewnie bali się, że poprę Xaviera choćby ze względu na dziecko. Dopiero po pogrzebie opowiedzieli mi co nieco. O dziwo zwalili całą winę na Przemka, zupełnie pomijając sprawę Xaviera. Przyjechałem tutaj w poszukiwaniu zemsty. Na szczęście zatrudniłem też detektywa, który kontynuował śledztwo w USA. Kiedy poznałem waszą rodzinę, z tą obsesją na punkcie honoru Stokrotków, coraz trudniej było mi wierzyć w winę Przemka. Poza tym Cwjetok -  uśmiechnął się do mnie tym swoim chwytającym za serce uśmiechem - wybił mi z głowy wszelkie niemądre pomysły. Zastanowiłem sie jeszcze raz i okazało się, że wiele rzeczy się nie zgadzało. Detektyw też dowiedział się kilku ciekawych rzeczy.
- Jak skrzywdzisz Lutka...- Dziadunio zrobił wymowny gest nożem do masła po gardle. Ku mojemu zawstydzeniu powtórzyła go cała rodzina.
- To już przeszłość. Mów dalej... - Nikolas zwrócił się do Carmelo. Po czym delikatnie ujął moją dłoń, zaglądając głęboko w oczy. Nie miałem do niego pretensji. Widziałem na dnie czarnych źrenic głęboko ukryty palący ból i poczucie winy.
- Xavier wiedział również o ciąży. Mieli wyjechać do Kanady. Załatwiałem dokumenty. Pewnego dnia mój brat nie powrócił z pracy. Kiedy już mocno się zaniepokoiłem zwłaszcza, że jego rzeczy zniknęły z szafy, jakieś dwa dni potem dostałem dziwny list. - Położył na stole wymiętą kartkę, widać wielokrotnie czytaną. Niektóre słowa podkreślono czerwoną kredką.
,, Wybacz, że wyjeżdżam bez pożegnania. Nie martw się, dostałem grubą gotówkę od rodziców tej histeryczki Nataszy za milczenie. Pojadę w jakieś miłe, odludne miejsce w Ameryce Południowej, najlepiej na wsi i skontaktuję się z tobą. Znajdę sobie jakąś czarną dupeczkę co ogrzeje mi łóżko i ogarnie chatę. Nie zapomnij karmić Bazyla, jak się kotu coś stanie, to się z tobą policzę. Ulubioną miseczkę znajdziesz w ogrodzie, pod starym klonem."
- Brzmi zwyczajnie. Dlaczego dziwny? - Wiśka przeczytała go głośno, aby wszyscy słyszeli.
- Mój brat nigsy by nie wyjechał bez pożegnania. Kochał mnie, byłem jego jedyną rodziną. Naprawdę myślisz, że zakochany po uszy gówniarz, o romantycznym usposobieniu, wziąłby pieniądze i zostawił ciężarną dziewczynę? Nazwały histeryczką osobę, o której nie mówił inaczej jak ,,światło mojej duszy" albo ,, serce mojego serca".
- No cóż, tylko się nie denerwuj. Myślę, że to zależałoby od wielkości kasy, a rodzice Nataszy są bardzo bogaci. Mamy w kancelarii wiele takich spraw. - Przemo najwyraźniej nadal czuł urazę do obojga kochanków.
- Zamknij się debilu, nie wszyscy są interesowni jak twój doktorek. - Wiśka walnęła go przez łeb. - Chociaż on chyba woli spłaty w naturze.
- Milczeć! - Mama wywróciła oczami. - Wstyd mi za was.
- Dalej zwrot ,, odludne miejsce w Ameryce Południowej". Xavier był miejskim stworzeniem. Nie znosił robaków, pająków i do dziecka wiał przed wężami. Nigdy nie był dalej niż w parku miejskim. Wyobrażacie go sobie na wsi, gdzie dżungla zagląda przez okno? - Carmelo pociągną duży łyk piwa i na chwilę się zamyślił. Wszyscy zrobiliśmy to samo.
- Z tego co mówisz, wygląda na to, że ten list jest mocno podejrzany. Może Xaviera zmuszono do jego napisania? - Zastanawiał się głośno Wiesiek.
- Też doszedłem do tego wniosku, choć z początku uwierzyłem w treść listu. Pewnie dlatego, że bałem się o brata. Horodyńscy nie mieli najlepszej opinii. Chciałem wierzyć, że żyje sobie spokojnie w Ameryce Południowej, przepuszcza kasę i gra na gitarze jakiejś mulatce. Prawdopodobnie chciał przemycić jakąś widomość, a ja debil nie zrozumiałem tego. ,, Czarna dupeczka" czy tak mówi chłopak po raz pierwszy zakochany w pięknej dziewczynie? Poza tym on nie przepadał za ciemnoskórymi laskami. Nie był jakimś rasistą, ale grupa takich małoletnich gangsterek prześladowała go w szkole. Został mu chyba jakiś uraz. Najbardziej jednak zaskoczyła mnie wzmianka o kocie Bazylu i misce, ponieważ nigdy nie mieliśmy kota. Jakiś miesiąc temu burza uderzyła w drzewo na naszym podwórku. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to może być ten ,, stary klon" z listu. Wtedy też odnalazł mnie twój detektyw. Bystrzacha z niego. - Skinął Nikolasowi. - Za jego namową przekopałem ziemię wokół pnia i oto...- Wciągnął z plecaka skrzyneczkę. Ręce mu drżały.
- Co tam jest? - Wiśka aż podskoczyła na krześle.
- Nie mam pojęcia, nie chciałem jej otwierać sam. Detektyw zaproponował przyjazd do Polski, więc ją zabrałem ze sobą. Bałem się szukać Xaviera na własną rękę, żeby nie pogorszyć sprawy. Mam nadzieję, że młody nadal żyje. W nocy nie mogę spać. Dręczą mnie koszmary. Miałem go pilnować. Przysiągłem mamie. - Otarł załzawione oczy.

wtorek, 27 czerwca 2017

Rozdział 32


   Wszystkie mniej lub bardziej dramatyczne wydarzenia z całego dnia spowodowały, że nie mogłem za nic zasnąć. W głowie kłębiła mi się tysiąc i jedna myśl, a każda następna była dziwniejsza od poprzedniej. Rzucałem się po łóżku, jakbym miał całe stado mrówek w tyłku. Zamiast rozkminiać sprawę pięknej Nataszy oraz zastanawiać się nad sposobami przekonania do siebie niechętnych teściów, co właściwie powinno być moim priorytetem, mnie najwięcej martwiły słowa Wielkiego De o moim niezbyt atrakcyjnym wyglądzie. No cóż, jak każdy kwiatek, byłem odrobinę próżny. Biała, chuda klata z pewnością nie stanowiła szczytu marzeń żadnego faceta, zwłaszcza tak atrakcyjnego jak Nikolas. Co ten drań we mnie widział nie miałem pojęcia. Nie wytrzymałem. Zerwałem się z łóżka po jakimś milion trzydziestym trzecim baranie i pobiegłem do łazienki. Zrzuciłem koszulkę. Niestety przez kilka godzin nic się absolutnie nie zmieniło. Nadal byłem szczupłym, bladym pielęgniarkiem prawie średniego wzrostu. Wyprostowałem swoją mizerną sylwetkę. W porównaniu z moim ulubionym prezesem prezentowałem się strasznie nijako. Na brak kaloryfera na szybko nic się nie dało poradzić, ale na zbyt jasną karnację i owszem. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka na ogół zwiastująca nowy, genialny pomysł oraz kłopoty. Przypomniało mi się, że Wiśka miała jakiś specyfik brązujący skórę. Nie chciałem dawać rodzinie powodu do kpinek, więc musiałem go zdobyć nielegalnie. Niczym prawdziwy ninja, na czubkach palców przeskradałem się do pokoju siostry. Jeszcze nie wróciła z wycieczki. Spokojnie przegrzebałem jej toaletkę w poszukiwaniu kosmetyku. Balsam okazał się nieco przeterminowany, ale tym się zbytnio nie przejąłem. Podobno te daty ważności bywały mocno przesadzone, przynajmniej tak twierdzili goście na fejsie. Zresztą gdzie o północy kupiłbym samoopalacz? Po chwili wróciłem do siebie, zrzuciłem ciuszki i goły jak w dniu narodzin stanąłem ponownie przed lustrem. Rzuciłem sobie kilka zagrzewających do walki o urodę spojrzeń, jeśli tak można nazwać gwałtowne łypanie to jednym to drugim okiem.
- Od jutra będziesz zarąbisty! Nikolas padnie ci do stóp. - Uśmiechnąłem się butnie do swojego odbicia. Wyobraźnia podsunęła mi kilka niecenzuralnych rzeczy, które mój skarb zza wschodniej granicy mógłby robić w tej pozycji. - Nie masz zadatków na supermena, ale z pewnością możesz się zmienić w ,,subtelną, świetlistą istotę o skórze niczym złocisty zachód słońca nad Lazurowym Wybrzeżem". - Tak przynajmniej twierdziła reklama na butelce. Miałem tylko nadzieję, że słówko ,,świetlista" nie oznaczało, że będę dawać po oczach niczym reklamowy neon. Zabrałem się ostro do pracy. Wysmarowałem dokładnie każdziuteńki kawałek ciała. Ta prosta czynność uspokoiła mnie i wprawiła w dobry nastrój tak bardzo, że powieki zaczęły same opadać. Zegar już dawno wybił drugą nad ranem. Padłem na łóżko z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku - bycia najprzystojniejszym Stokrotkiem w okolicy.



Obudziło mnie zaglądające w oczy słoneczko, chichoty dobiegające z naszej kuchni oraz boski zapach świeżutkich drożdżówek. Poznałem niski głos Nikolasa. Jak nic bezczelnie zażerał się specjałami mamy. Jak się nie pośpieszę wetnie także mój osobisty przydział bułeczek z borówkami. Nie spojrzawszy nawet w lustro, przygładziłem palcami rozczochraną czuprynę i w samej piżamie, składającej się z krótkich spodenek oraz koszulki na ramiączkach popędziłem na dół, skacząc po dwa schody. Uroda zeszła na dalszy plan, teraz najważniejsze było jedzonko z czym zgodził się burczący z głodu brzuch. Kiedy wszedłem do kuchni Prezes siedział rozwalony swojsko za stołem i pochłaniał w rekordowym tempie całą blaszkę specjałów, poklepującej go po plecach mamy. Kiedy oni u licha zdążyli się zaprzyjaźnić? Baśkaaaa...! Żadnej rodzinnej lojalności i obrony mojej własności przed ruskim najeźdźcą!
- Stop! Ręce na stół i ani drgnij! - wrzasnąłem od progu i rzuciłem się ratować nędzne resztki chrupiących ślicznotek.
- Nareszcie wstałeś śpiochu - zagruchał miękko, a we mnie zadrżało serducho. Jedno króciutkie zdania, a ja już się roztapiałem. Jeśli jednak myślał, że się na to nabiorę i odstąpię mu moje jagodzianki, to się grubo pomylił. Jestem twardym Stokrotkiem.  Ku mojemu zaskoczeniu spełnił rozkaz bez szemrania. Tyle, że jego uśmiech stawał się powoli coraz szerszy, a czarne oczy zaczęły migotać. Mama Basia stanęła za plecami śniadaniowego złodzieja i podążyła za jego wzrokiem. Nie miała jednak żadnych zahamowań i wybuchła gromkim śmiechem, trzymając się za brzuch.
- Lutek, czy ty zaraziłeś się czymś dziwnym w szpitalu? - Musiała się chwycić ściany, żeby nie upaść. Rżała jak szalona, a ja nie miałem pojęcia o co kaman. - A może wpadłeś do słynnego wiaderka z tą straszną żółtą farbą, którą dziadek chce pomalować nasze drzwi wejściowe ilekroć mu podpadniemy? - Spłynęła na krzesło nie mając siły ustać na nogach.
- Na butelce pisało, że będę ciasteczkiem ze złocistą skórką...- miauknąłem niepewnie.
- No to... Chyba... Masz problem mojaż ty cytrynko...
- Um...- Nikolas miał w oczach łzy, dzielnie walczył ze śmiechem. - Nie mogę...- Kawałek bułeczki wyskoczył mu z paszczy na stół, kiedy zaczął rechotać, bijąc się po udach.
- Jesteście wstrętni! - Kopara mi całkiem opadła. Nie takiej reakcji się spodziewałem Liczyłem na wielkie wejście i okrzyki zachwytu na widok lśniącej istoty importowanej wprost z Lazurowego Wybrzeża. Tymczasem Nikolas zamiast wyrazić uwielbienie i podziwiać kwiat mojej świetlistej urody, zaczął czkać ze śmiechu. Coś było wyraźnie nie tak. Nie miałem zamiaru dłużej robić za pajaca. Zrobiłem nagły tył zwrot i rzuciłem się do ucieczki, ratując znikome resztki swojej godności. Wpadłem niczym bomba do łazienki i stanąłem przed lustrem. Na widok swojej osoby oczy omal nie wypadły mi z orbit. Faktycznie kolorem przypominałem nieco dojrzałą cytrynę, ale taką, którą zaatakowała nieznana afrykańska choroba. Moja skóra nie dość, że była wściekle żółta, to jeszcze pokrywały ją brązowo rdzawe plamy w różnych odcieniach.
- Ja pierdo... wystękałem oszołomiony. Nic dziwnego, że moi bliscy tak zareagowali. A jak jeszcze uświadomiłem sobie, że idę na nocny dyżur do pracy, to coś we mnie eksplodowało, wydobywając z ust przeraźliwy skowyt. Zupełnie nad sobą nie panując walnąłem ręką w szklaną taflę. - Nieee...!! - Szyby w pokoju zadrżały, a złośliwe lustro pękło, kalecząc mi dłoń. Po tym dramatycznym występie pobiegłem w kierunku prysznica. Takie coś jak drobna ranka nie mogło mnie powstrzymać. - Muszę to z siebie zmyć, choćbym miał zedrzeć całą skórę. -  Zszarpałem z siebie piżamę. Ciepła woda lecąca wprost na moją głowę bynajmniej nie ukoiła skołatanych nerwów. Spowodowała jedynie, że krew zaczęła szybciej płynąć i w brodziku zrobiło się czerwono.
- Ale wstyd. Jak mogłem użyć tego świństwa? Nikolas mnie na pewno rzuci. Kto chciałby chodzić ze sparszywiałą  cytryną?! - Mamrotałem do siebie zrozpaczony. Cały czas szorowałem bezustannie swoje ciało jakbym wpadł w jakiś trans, dlatego też nie usłyszałem cichego pukania.
- Cwjetok! Czyś ty całkiem oszalał? Zrobisz obie krzywdę. Przestań natychmiast! - Przez szum wody dotarł do mnie w końcu mocno zaniepokojony głos Nikolasa. Przyglądał mi się wyraźnie zdenerwowany. Na jego przystojnej twarzy nie dostrzegłem obrzydzenia, jak się obawiałem, a raczej zmartwienie.
- Aaa...! Wynoś się! - Kwiknąłem, wyskoczyłem z brodzika i porwałem z półki wielkie, kąpielowe prześcieradło. W ułamku sekundy udało mi się nim zmumifikować od stóp do głów. Widać mi było jedynie oczy.
- Spokojnie głuptasie. - Po omacku odnalazł moją zranioną rękę. - Pozwól, że ci pomogę. - Łagodny ton jego głosu spowodował, że grzecznie dałem się mu zaprowadzić do sypialni. Usiadłem na łóżku ze spuszczoną głową, pochlipując pod nosem niczym przedszkolak.
- Jestem.. Brzydki... Nie patrz na mnie...
- Jesteś przede wszystkim strasznie narwany - odezwał sie cicho, zakładając mi jednocześnie opatrunek. - I kompletnie pozbawiony zdrowego rozsądku..
- Wiem, nie musisz się nade mną pastwić. - Pociągnąłem nosem i zeznąłem na niego. Usiadł tuż obok. Pochylony, w skupieniu zawiązywał na zgrabną kokardkę bandaż. Zagryzł dolną wargę, a ciemne loki wpadły mu do oczu. Odgarnął je niecierpliwym gestem. Był przy tym taki słodki i troskliwy, że miałem ochotę go zacałować na śmierć.  - Jak mnie rzuci utopię sie w stawie z kaczorami - O kurde. Chyba powiedziałem to na głos? Zakryłem wolną ręką twarz. Byłem z pewnością najdurniejszym kwiatkiem w okolicy.
- No już. - Zobaczyłem przez palce jego szelmowski uśmiech za który gotowy byłem oddać duszę, nie ważne polskiemu czy ruskiemu diabłu. - Jestem w tym dobry prawda?
- Yhy...- Jak ktoś brał udział w tylu bójkach, to nic dziwnego, że potrafił założyć prosty opatrunek. Może jednak nie dosłyszał tego tekstu o stawie?
- Łapkę masz jak nową. Należy mi się chyba jakaś nagroda. - Przysunął się niepokojąco blisko.  - Z tym topieniem poczekaj, aż cię zmolestuję. - Zwinne łapska wsunęły się szybko pod prześcieradło i złapały mnie za goły tyłek. Nie zdążyłem nawet pisnąć. - Przyszło ci do głowy, że może lubię zdziczałych pielęgniarków w słonecznym kolorze? - Zamruczał mi wprost do ucha, po czym przygryzł wrażliwą muszelkę. Zrobiło się jakoś gorąco, a cytrynowe fatum nad moją głową jakby lekko zbladło.
- Ruska mafia, nic za darmo... - zaprotestowałem dla zasady. Niech nie myśli, że jestem łatwy. Ciepłe dłonie zacisnęły się na pośladkach i zaczęły je powoli masować. - Mrr... - Ze zdradzieckich ust wyrwał mi się pełen aprobaty pomruk, a widmo nakrapianego, żółtego potworka odleciało w siną dal. Zaczęło się robić całkiem przyjemnie. Nawet nie wiem, kiedy przycisnął mnie swoim twardym ciałem do materaca. Zapach wody kolońskiej Nikolasa oszałamiał. Zapragnąłem w nim zatonąć. Kiedy ja szedłem na samo dno, pogrążając się bez reszty w odmętach pożądania, on niespodziewanie znieruchomiał.
- Um... - Spojrzałem na niego pytająco niezbyt przytomnym wzrokiem. Łajdacki uśmieszek wpełznął mu na usta. Coś kombinował.
- Cwjetok, pamiętasz co mi wczoraj obiecałeś? - Zsunął ze mnie prześcieradło i oblizał usta. - Dług honorowy rzecz święta. - Sunął wygłodniałymi, czarnymi oczami po moim ciele, jakbym był wyjątkowo pożądaną przekąską.
- Ale... Ale...- Jak ja niby miałem się z tego wykręcić? Nie posiadałem żadnego doświadczenia w tych sprawach. Spaliłem ognistego buraka. Dałem jednak słowo. Słowo Stokrotka. Nie spuszczał ze mnie płonącego wzroku. Położył się na plecach.
- Lutek, jak będzie robił nadal miny zagonionego, puszystego króliczka, to cię pożrę żywcem. - Niespodziewanie chwycił mnie w pasie i posadził okrakiem na swoich biodrach.
- Kiedy ja nie wiem co robić? - przyznałem speszony. Czułem się strasznie wyeksponowany.
- Po pierwsze patrz mi w oczy. - Natychmiast zatonąłem w jego źrenicach. Zostałem uwięziony bez najmniejszej szansy na ratunek. - Mogę pożyczyć ci moje dłonie. Rób z nimi co zechcesz.
- Masz pojęcie jaki jesteś zboczony? - Ująłem nieśmiało jego nadgarstki. Czułem głód równy jego głodowi. Trzeba było jakoś nakarmić spragnione dotyku ciało. A że słowo się rzekło, musiałem to zrobić sam. Ten drań wyraźnie czekał aż przejmę inicjatywę i doskonale się bawił.
- Mniej rozkminiania więcej akcji Cwjetok. - Poruszył się i znacząco otarł o moje biodra. O nie. Skoro to ja miałem władzę, będzie po mojemu. Już ja mu pokażę co to znaczy zadzierać ze Stokrotkiem. Podniosłem jego dłonie i z początku nieśmiało, potem coraz pewniej zacząłem się nimi dotykać. Na pierwszy rzut poszła wrażliwa szyja, potem delikatnie zadrapałem paznokciami sutki. Zadrżałem i odchyliłem do tyłu. Zacząłem się pieścić z wielką przyjemnością, pojękiwałem cichutko kiedy natrafiałem na bardziej czułe miejsca. Rumieniłem się coraz mocniej, widząc jak oczy Nikolasa dosłownie spalają mnie na popiół. Jednocześnie zawstydzony do granic możliwości i zafascynowany tym, jak na niego działałem. Rozsunąłem mocniej nogi bo przyszedł mi do głowy nader śmiały pomysł. Lewą dłoń poprowadziłem po wewnętrznej stronie uda, a prawą podsunąłem mu pod nos.
- Posśij... - poprosiłem. Omal sie nie wycofałem, widząc jego zaskoczone spojrzenie. Zrobiło mi się jakoś głupio.
- Kocham cię. - Kogo by nie powstrzymało takie wyznanie? -  Ani się waż.. - Czytał w moich myślach.  Jak nic miał mnie za paździeża. Stokrotek nigdy nie ucieka z pola walki.
-  Mój piękny, taki chętny i gorący...Pokaż jak bardzo mnie potrzebujesz...- Tym słowom trudno było się oprzeć. Widok mojego mężczyzny wprost pochłaniającego swoje palce spowodował, że wszelkie zahamowania poszły precz. Poprowadziłem już nawilżoną dłoń między pośladki. W tym czasie drugą rękę zacisnąłem na swoim penisie.
- Aaa... - Omal nie doszedłem. Powstrzymałem się w ostatniej chwili. Wziąłem głęboki oddech. Pragnąłem go głębiej, w środku. Coś tam kurczyło się i rozszerzało, powodując fale gorąca w dole brzucha. Zacząłem wodzić samymi opuszkami wzdłuż szpary, zataczając kółka przy samym wejściu. Kontrolowanie sie było bardzo trudne.
- Cwietok zabijesz mnie.... - Zrobiłem się dumny niczym paw, słysząc jego jęki. Czarne oczy niemal omdlewały z przyjemności.
- Och... - Powoli, bardzo powoli zacząłem wsuwać wskazujący palec w siebie. Śliski, ciepły, szorstki Obcy. Zginał się i prostował, niezależnie od mojej woli. Ciało zaczęło drżeć. Nie czułem bynajmniej bólu, który kiedyś tak mnie przeraził, tylko narastające napięcie. Coś tam wewnątrz pragnęło wyzwolenia. Musiałem poszukać źródła tego oszałamiającego uczucia. Pchnąłem mocniej, aż do końca.
- O cholera...! - Krótki rozbłysk oślepiającego światła i rozkosz, powalająca rozkosz. Unosiłem się i opadałem na dłoń, która dawała mi tak wiele. Krzyczałem, skomlałem zachowując się jak oszalały. Biały ogień namiętności wybuchnął z ogromną siłą, spalając mnie niemal na popiół. Słyszałem chrapliwy krzyk Nikolasa. Po chwili opadałem na jego pierś zupełnie bezwolny, niczym szmaciana kukiełka. Przytulił mnie do siebie, uwalniając z niewoli czarnych oczu.
- Jesteś najwspanialszym kwiatem w moim ogrodzie...- Po chwili wyszeptał mi do ucha Nikolas, przeczesując pieszczotliwie ręką moje skołtunione włosy. Skąd on wiedział, że takie romantyczne głupoty zupełnie mnie rozczulały? Stokrotek jednak pozostanie na zawsze Stokrotkiem.
- Jedynym kwiatem mam nadzieję. - Postukałem go w czoło.
- Ma się rozumieć. - Oddał mi wojskowe honory dwoma palcami. Jak nic, robił sobie ze mnie jaja. Przez chwilę leżeliśmy w milczeniu, zwyczajnie ciesząc się swoją obecnością. Niestety w domu nie byliśmy sami. Zupełnie zapomnieliśmy o mamie Basi, która właśnie piłowała umalowane usta i domagała się naszej obecności na dole. Owinąłem się ponownie prześcieradłem.
- Chodź wstajemy.
 - Nie mogę. - Usiadł na łóżku obok mnie. - Spuściłem się w spodnie - oznajmił bez cienia wstydu i to ja nie on spiekłem raka. - Musisz mi zorganizować jakieś ubranie, w końcu to twoja wina. Nie zdążyłem się nawet rozebrać, mój ty napalony Kwiatuszku.
- Jak się jest takim świntuchem, który myśli tylko o bzykaniu...
- Sugerujesz, że powinienem nosić ze sobą zapas bielizny jak do ciebie przychodzę? A ty masz coś na włosach - odgryzł się natychmiast.
- Niby co? - Spojrzałem w pęknięte lustro i nieszczęsne okrycie wysunęło się mi z podtrzymującej je, drżącej dłoni i niczym liść opadło na ziemię. Ten łajdak smyrał mnie po włosach ręką upapraną moją spermą. - Zabiję cię! - Zamachnąłem się na niego zapominając, ze jestem golusieńki. Umknął z chichotem, nie spuszczając wzroku z mojego krocza..
  ****************************************************************
    Większość dna sprzeczaliśmy się z Nikolasem i oraz mamą, gdzie umieścić Carmen Spinozę, siostrę kochanka Nataszy, Haviera. Stanęło na tym, że zamieszka chwilowo z Wiśką. Nieobecni nie mieli prawa głosu. Ot taka mała zemsta za zepsucie moich wekendowych planów. Kilka dni na gościnnej kanapie chyba laski nie zabije? Choć kto ją tam wie, jakie miała wymagania. Nazwisko brzmiało z hiszpańska. Pewnie pochodziła z imigranckiej rodziny, jakich pełno było w USA, gdzie przybywali w poszukiwaniu lepszego życia i przeważnie kończyli w slamsach.
 Uzbrojeni jedynie w nazwisko i pobieżny opis stawiliśmy się o umówionej porze na Krakowskim lotnisku. Uważnie obserwowaliśmy tłum podróżnych, ale jakoś nikt nie pasował do egzotycznej piękności, jak określił dziewczynę Elmet, wydając przy tym podejrzane odgłosy. Wyraźnie czegoś nam nie powiedział, ale przez telefon ciężko było zarzucić mu manipulację faktami. Wreszcie w bramce zjawiła się ONA. Nie sposób było jej przeoczyć. Czarne, kręte włosy przerzucone niedbale przez ramię, południowa opalenizna i falbaniasta, kwiecista sukienka przed nieco kościste kolano. Wszystko to okraszone niebotycznie długimi rzęsami i szerokim uśmiechem.
- Hola Queridos! - Wrzasnęła i zaczęła do nas energicznie machać. Była naprawdę dużą i dość ciężką dziewczynką, o czym przekonałem się jak zwisła mi na szyi wylewnie mnie obcałowując po policzkach, bynajmniej nie grubą, raczej zbyt mocno jak na kobietę umięśnioną. Wyższa i szersza w ramionach ode mnie sprawiła, że poczułem się jak krasnoludek przy latynoskiej Królewnie Śnieżce.
- Jak my się z nią dogadamy?
- No se preokupe la miel. - Głos miała zadziwiająco niski. - Mi padre był Polakiem - dodała już całkiem wojsko. Targała dwie ogromne walichy. Musiały nie być zbyt ciężkie, bo nie zauważyłem po niej wysiłku. Jako porządny Stokrotek i dżentelmen, wyjąłem jedną z nich z jej uzbrojonych w bajecznie kolorowe tipsy rąk.
- Coś ty tam przytargała? - wystękałem, zginając się niemal do ziemi. Co za wstyd! Nie tylko nie dorównywałem jej wzrostem, ale i siłą.
- Nie przemęczaj się Cabezal! - Poklepała mnie lekceważąco po ramieniu, bez trudu podniosła oba bagaże i podążyła za nami. - Jesteś taki słodziutki.
- Pozwoli pani do samochodu. - Na jej entuzjastyczne oświadczenie rzucone pod moim adresem, Nikolas wepchnął się bezceremonialnie między nas. Ze zmarszczki nad ciemnymi brwiami wywnioskowałem, że nie był zbytnio zadowolony. Mój zazdrośnik. Umościliśmy się w eleganckiej limuzynie Prezesa, który dopilnował, aby ta cała Carmen, usiadła obok niego.
Wlekliśmy się niczym ślimaki, droga oczywiście cała w panach na pomarańczowo, tu płotek tam dziura, ot zwyczajna polska rzeczywistość. Ciekawe, ze ekipy budowlane szczególnie obficie wylegały w godzinach szczytu. Dopiero wieczorem udało nam się dotrzeć do domu. W kuchni zgromadziła się już cała rodzina, ciekawa nowej lokatorki. Nawet wycieczkowicze wrócili z Zakopca. Najgorzej na widok dziewczyny zareagował Rycho. Poczerwieniał na twarzy i zasłonił sobą chichocząca Wiśkę.
- To Coś na pewno nie będzie z tobą mieszkać w jednym pokoju! - Zagrodził Hiszpance drogę swoim zawalistym ciałem.
- Masz coś do mnie cieniasie? - Carmen tupnęła nogą w karkołomnie wysokiej szpilce i nie cofnęła się ani o krok. - Trzymaj z daleka swoje łapska, nie chcę sobie tipsów uszkodzić. Wydałam na nie majątek. - Podsunęła mu pod nos wcale niemałą pięść.
- To może Lutek, ma największą sypialnie?- Zaproponowała ugodowo mama Basia.
- Mowy nie ma! - Spięło się natychmiast moje kochanie. - Teściowa przestała mnie lubić?
- Co wami?! - Nie wytrzymałem. - Biedaczka pewnie zmęczona po podróży, a wy żałujecie jej miejsca do spania? Gdzie się podziała polska gościnność?! - Tupnąłem nogą.
- Que lindo - zachwyciła się Carmen.
- Ja ci dam lindo! - Zdenerwował sie Nikolas. Co z nimi wszystkimi? Zamienili się w bandę rasistów? Nie wiedziałem, że nie lubią latynosów.
- Nie przepadacie za brunetkami, czy coś?
- Jaka tam ona brunetka, raczej brunet! - burknął Rycho.
- Ee...? - Jak zwykle w takich przypadkach wspiąłem się na wyżyny inteligencji.
- Pokaż dowód! - Prezes jak to prezes wykazał się zdrowym rozsądkiem. Dziewczyna podała mu go bez skrępowania. - Carmelo Spinoza - przeczytał. - Zabiję tego Elmeta!
- Jak to Carmelo? - nadal nie zrozumiałem.
- Braciszku, zaczynasz mnie przerażać! - Przemo bezceremonialnie mną potrząsnął, a potem chwycił za brzeg kwiecistej sukienki i podniósł ją do góry. Pod nią zobaczyłem bokserki, a rysujący się wyraźny kształt pod nimi wskazywał na penisa.
- Ale z ciebie prosiak! - Zarobił krzywe spojrzenie dziewczyny, a raczej chłopaka.
- W takim razie zadzwonię do Wieśka. - Rozsądziła spór mama Basia. - Pod Kogutem od miesiąca szukają barmanki. Nad restauracją jest maleńka kawalerka, w sam raz dla naszego Carmelo. W ten sposób nikt się nie będzie nie będzie rzucać się za bardzo w oczy. Na dyskusje macie czas. Jutro też jest dzień. - Zerknęła na zegar, który właśnie wybił dwudziestą drugą.
- Dla znajomych Carmen - poprawił ją chłopak. - I dziękuję za propozycję pracy, chętnie skorzystam.
********************************************************************
- Que lindo - jaki milutki
- No se preokupe la miel.- nie martw się słodki
- Mi padre- mój ojciec