piątek, 12 czerwca 2015

Rozdział 18

 Mijał już trzeci dzień od sławetnej awantury, a mnie złość nie opuszczała ani na chwilę. Niczym burzowa chmura, grożąca w każdej chwili porażeniem piorunem nieostrożnemu przechodniowi, snułem się po domu i szpitalu. Większość ludzi posiadała instynkt samozachowawczy i schodziła mi z drogi. Nawet Czerwoni coś zajarzyli i przestali się mnie czepiać przy każdej okazji. Niestety, nasz chirurg najwyraźniej go utracił, bo po którymś moim warknięciu, kiedy to w spokoju relaksowałem się, popijając w aneksie kuchennym przydziałową wodę mineralną, wszedł i wcisnął mi do ręki kubek ze świeżo zaparzoną melissą. Powąchałem podejrzliwie piekielną miksturę.
- Lutek, weź się ogarnij. Zachowujesz się jak terier z wrzodem w tyłku. – Usiadł obok mnie na kanapie i poklepał po przyjacielsku po plecach. – Wokoło jest mnóstwo wolnych facetów, o wiele lepszych niż te dwie zakały, które ci się trafiły.
- Znalazł się znawca, co dostał pierścionkiem zaręczynowym w łepetynę – burknąłem nieprzyjaźnie, pijąc do ostatniej kłótni między Kozłowskim a Jasiem.
- Ja do ciebie z sercem, a ty do mnie z armaty. – Najeżył się od razu i zabrał mi garnuszek, jednym haustem wypijając połowę ziółek. Ostatnio miał szlaban na seksowny tyłek narzeczonego, który zastał go w bliskiej komitywie z nową lekarką, Kaśką Głodek. Napalone babsko od razu zagięło na niego parol.
- Trza było nie obmacywać tej lisicy. – Pokazałem mu język. Wszyscy faceci byli jednakowi, zostawić takiego w szemranym towarzystwie i zaraz mu łapy latały.
- Pomagałem jej tylko zapiąć łańcuszek. – Ta łajza obdarzyła mnie wilgotnym spojrzeniem niewinnie skrzywdzonego spaniela. Siedział odpicowany jak nowa dwuzłotówka, ani jeden włosek nie odstawał w złą stronę i szczerzył do mnie zęby. Hrabia, psiamać. Na miejscu internisty zabiłbym dziada od razu albo zamknął w głębokiej i ciemnej piwnicy z wielkim stadem szczurów. Druga opcja podobała mi się o wiele bardziej.
- I dlatego trzymał ją pan za cycka? – zapytałem złośliwie.
- To był przypadek, ręka mi się zsunęła. Śliskie cholerstwo z tego łańcuszka. - Nawet mu powieka nie drgnęła. Nosz kurde, ani cienia skruchy. Nie zasługiwał na Jasia. W głowie zaczął mi się lęgnąć pewien pomysł.
- Ja tam skorzystam z pana życiowego doświadczenia i rozejrzę się za tymi wolnymi facetami. – Uśmiechnąłem się szeroko na widok wchodzącego do socjalnego internisty, który na widok swojego byłego miał zamiar natychmiast się wycofać. Słodko rozczochrany (jak zwykle znowu zgubił gdzieś swoją spinkę do włosów), w przekrzywionych okularach i rozpiętej pod szyją koszulce prezentował się bardzo ponętnie. Ryknęło we mnie wrażliwe na wdzięki serce Stokrotków. Poderwałem się szybko z kanapy i zastąpiłem mu drogę.
- W sobotę wieczorem grają Park Jurajski, pójdzie pan ze mną? – Kątem oka widziałem, jak Kozłowski zalicza opad szczęki. Ażeby ci tak wypadła z zawiasów, zboczona ośmiornico!
- Miałeś podrywać WOLNYCH facetów! – warknął.
- Ale ja jestem wolny i z wielką przyjemnością z tobą pójdę Kwiatuszku. Poprzytulamy się w ciemnościach, skoczymy na drinka – odezwał się flegmatycznie Jasiu. Podszedł do mnie kołyszącym się krokiem i cmoknął miękko w policzek. Owionął mnie rozkoszny zapach drogich perfum z dodatkiem piżma. Zmrużyłem oczy.
- Doktor Czarny powiedział mi, że mam kiepską technikę całowania. Czy to stanowi jakąś przeszkodę? – Podjąłem niebezpieczny temat, widząc szelmowskie błyski w jego oczach.
- Nie martw się, Luciu, ćwiczenie czyni mistrza. – Obwiódł opuszkiem palca moje usta i muszę przyznać, że zrobiło mi się bardzo przyjemnie, choć doskonale wiedziałem, że to żarty.
- Wy chyba nie macie zamiaru…? - Chirurgiem normalnie rzuciło na kanapie.
- Owszem, mamy, a tobie nic do tego, Panie Lepkie Łapy. – Internista zadarł nos, złapał mnie za ramię i wyprowadził z pokoju, zanim Kozłowski zdążył nas rozdzielić. Ze złośliwym chichotem zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
***
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na kontynuowanie tej pouczającej komedii, ponieważ do holu wpadli ratownicy, wlokąc na noszach jakiegoś nieszczęśnika chyba prosto z budowy, bo spodnie miał całe zachlapane wapnem. Od pasa w górę był nagi, nieźle zbudowany i apetycznie opalony. Plotkująca z recepcjonistką Kaśka natychmiast ruszyła z kopyta niby dźgnięta ostrogą rasowa klacz. Babsko było najwyraźniej w wiecznej rui. Natomiast nam obu nogi dosłownie wrosły w ziemię na widok jej fartuszka. Olśniewająco biały, obcisły, że cycki omal nie rozsadziły zamka, ledwo zakrywający tyłek, obramowany sztucznym futerkiem wokół głębokiego dekoltu i spodu. Brakowało jeszcze tylko puszystego ogonka i uszek.
- Masz pojęcie, jak zboczone i wytrwałe są takie zwierzątka? – Przewrócił oczami na jej widok Jasiu.
- Zaczynam się domyślać. – Ruszyłem do sali nadzoru za ratownikami. – Chyba powinniśmy tam iść. Głodek właśnie poczuła GŁÓD.
Przybyliśmy z odsieczą, acz chory wcale nie wyglądał jakby jej potrzebował. Można było powiedzieć, że wręcz przeciwnie, o czym świadczył jego rozanielony, mimo dolegliwości, wzrok.
- Upadł, a potem stracił przytomność. Miał bardzo niskie ciśnienie, tętno oraz ból w klatce. – Jeden z Czerwonych relacjonował lekarce sytuację, a leżący na łóżku pacjent patrzył się na nią z otwartymi z niedowierzania ustami. Bidulek, aż zesztywniał z wrażenia. Pewnie myślał, że trafił do nieba z piersiastymi aniołami.
- Zaraz sprawdzimy. – Ruda lisica podeszła najpierw do chorego, któremu z wielką pieczołowitością zaczęła przyklejać przyssawki od EKG. Bezwstydnie przy tym obmacywała jego klatę, oblizując się co chwilę koniuszkiem języka niczym strudzony wędrowiec nad kawałkiem soczystej pieczeni. Blady i ledwo dychający kandydat do rozrusznika stawał się stopniowo coraz bardziej rumiany i ożywiony.
– Gotowe! – Zakręciła się na paluszkach jak baletnica i odwróciła w stronę kardiomonitora. A że dziewczę było dość niskie, zamiast poprosić mnie o pomoc co było najrozsądniejszym wyjściem, wyciągnęło wysoko rączęta, by nastawić aparaturę. Futrzasty fartuszek podjechał do góry. Dzięki temu całą gromadą mogliśmy podziwiać jej zgrabną dupencję w skąpych stringach.
- Patrzcie, wyzdrowiał! – kwiknął jeden z ratowników na widok zapisu czynności serca na monitorze. Pikawa biła solidnie niczym dzwon, a ciśnienie z każdą sekundą szło w górę.
- Normalnie cud! – Pokiwałem głową, ledwo zachowując powagę.
- Jaki tam cud, młody? – odezwał się Jasiu mentorskim tonem. – Oto przewaga gołej dupy nad medycyną. – Kaśka miała na tyle przyzwoitości, by się odrobinę zaczerwienić. – Pan żonaty? – Zwrócił się do pacjenta.
- Nie… kawaler… - wyszeptał skołowany budowlaniec.
- No to się pan ożeń, czym prędzej, tym lepiej. Dobrze zbudowana baba zastąpi panu tabletki, a może nawet uratuje przed zabiegiem.
Wszyscy zgodnie ryknęli śmiechem. Nawet pacjent zdobył się na cichy chichot, nie spuszczając oczu z cycków, które omal nie wypadły z koronkowego stanika, kiedy Kaśka zaczęła poprawiać mu przewody. Nawet taka Głodek miała swoje miejsce na świecie, jako żywy stymulator i digoxin w jednym, a jaka oszczędność dla państwa.
***
W sumie ten dzień, mimo mojego złego humoru, zakończył się całkiem sympatycznie. Umówiłem się na randkę z Jasiem (no, może niezupełnie, ale miło było tak myśleć) i nauczyłem się kilku nowych rzeczy o medycynie naturalnej. Rozmyślając nad tym wszystkim w szpitalnej szatni, przypomniałem sobie o Przemku i jego tajemnicy, która spędzała mi sen z powiek. Koniecznie chciałem się też czegoś dowiedzieć o Nataszy. Te dwie sprawy w mojej wyobraźni nie wiadomo z jakiego powodu jakoś się łączyły.  Nazwijmy to męską intuicją. W drodze powrotnej Skowronek był tak miły, że odwiózł mnie do domu, omijając slalomem Czarnego i Nikolasa, którzy czaili się przed bramą. Zatrzymaliśmy się na tyłach ogrodu przed starą furtką. Zamiast wysiąść, wbiłem w niego błagalne oczy.
- Mam sprawę... – zacząłem niepewnie, nie wiedząc, jak zareaguje na moje pytanie. – Czy istnieje jakiś środek, po którym człowiek staje się bardziej rozmowny?
- Chodzi ci o serum prawdy? W co ty się znowu wplątałeś? – Mężczyzna popatrzył na mnie zaniepokojony i poprawił rozluźnioną kitkę, z której wymykały się włosy, opadając mu na twarz. Stanowczym gestem poprawiłem mu spinkę, wywołując na jego policzkach rumieniec. Nie był taki twardy, za jakiego chciał uchodzić. W duszy żałowałem, że to nie w nim się zakochałem.
- Muszę się czegoś dowiedzieć, to bardzo ważne, ale nikt nie chce mi udzielić informacji. Nie chcę jednak wyrządzić komuś krzywdy. - Miąłem w rękach rąbek koszuli.
- Jest taka roślina, nazywa się bieluń. Trudno ją jednak dawkować, w większych ilościach jest niebezpieczna i trująca. Powoduje halucynacje, upośledza zdolność myślenia, ale wywołuje chęć mówienia. Nie polecam. Łatwiej zażyć skopolaminę.
- Ile dla faceta ważącego siedemdziesiąt sześć kilogramów? Można dodać do wódki? – Czułem, że to będzie strzał w dziesiątkę. Miałem ten lek w domu, bieluń też, ale nie odważyłbym się go użyć. Matka miała sklep ze zdrową żywnością i doskonale znałem piekielną moc ziółek.
- Tylko nie przesadź, trzymaj się ściśle dawki, Sherlocku. – Poczochrał mnie po głowie przyjacielskim gestem.
***
Dwie godziny później siedziałem w pokoju Przemka na jego łóżku z dwoma butelkami żubrówki i limonkowym soczkiem w kartonie. Grzecznie ściągnąłem kapciuszki. Wokół mnie panował idealny porządek, nigdzie ani pyłka. Brachol był pedantem i biedna baba lub chłop, który go sobie weźmie. Będzie pucować chałupę w pocie czoła. W sumie ciekawe, czy inne rzeczy też lubi z takim zapałem polerować, jak te błyszczące szybki w barku? Zastanawiałem się, jaki kit mu pocisnąć, aby się ze mną napił. Zawsze lubił mnie pouczać i grać wujka dobrą radę, zastępując nieboszczyka ojca. Nie znosiłem, kiedy się wymądrzał i przeważnie uciekałem, gdzie pieprz rośnie. Teraz jednak gotów byłem się poświęcić, by dowiedzieć się czegoś o pięknej Nataszy. Miałem przeczucie, że to ona była kluczem do Nikolasa. Z rozmyślań wyrwało mnie szarpnięcie za drzwi.
- Co ty tutaj robisz, smarku?! – Przemek nie znosił, kiedy przychodziłem bez zaproszenia do jego bezpyłkowego królestwa.
- Nie zajmę ci dużo czasu. – Spojrzałem na niego markotnie wzrokiem odepchniętego szczeniaka.
- Akurat – warknął, ale mnie nie wyrzucił. Może i byłem czarną owcą Stokrotków, ale rodzina to jednak rodzina. Nawet jeśli lekko upośledzona i mocno kłopotliwa. – Z taką amunicją to my tu do północy będziemy kwitnąć. – Spojrzał oskarżycielsko na butelki. – Czego? – zapytał całkiem jak na niego grzecznie .
- Dziadunio mnie zdradził, więc nie mogę oczekiwać, że mi doradzi. Ty masz sporo doświadczenia z facetami, przynajmniej ostatnio, prawie codziennie się z kimś prowadzasz. Na pewno wiesz, jak się pozbyć bezboleśnie tych dwóch durni, czyli potencjalnych narzeczonych. – Umościłem się wygodnie na łóżku i otworzyłem butelki. Jedną oznakowaną dyskretną gwiazdką, tę ze skopolaminą, wręczyłem Przemkowi, z drugiej sam pociągnąłem sporego łyka.
- A po jakie licho, młody, zgodziłeś się na ten cyrk? Mózgu nie masz? – Brachol walnął obok mnie na kołdrze.  Złapał przynętę i oby się z niej nie urwał. Tak przyjaźnie konwersując, popijaliśmy żubrówkę, która posiadała niezłą moc. Po godzinie Przemkowi zaczął plątać się język, spojrzenie miał niezbyt przytomne, a gadał niczym nakręcony. Buzia nie zamykała mu się nawet na chwilę. Postanowiłem zaryzykować.
- A pamiętasz Nataszę? Tę czarnulkę z USA? – zagaiłem podstępnie, prosząc wszystkie stokrotkowe bóstwa o pomoc.
- Nie lubię gadać o tej wywłoce. Skończyłem z podstępną dziwką raz na zawsze! – zawarczał. Najwyraźniej laska zalazła mu porządnie za skórę.
- A Wiesiek mówił, że taka słodka i niewinna dziewuszka. – Zwaliłem wszystko na kuzyna, który przecież i tak się nie dowie.
- Jaka tam niewinna?! Dawała dupy po pijaku komu popadnie, a potem chciała wszystko zwalić na mnie! Była straszna chryja! – wybełkotał z trudem, przecierając oczy i usiłując zachować prostą postawę, jakby próbował doprowadzić się do porządku.
- O czym ty gadasz? Co zwalić? – Potrząsnąłem nim, ale padł jak długi na materac i zaczął chrapać. Nie było szans go dobudzić, chyba przesadziłem z dawką. Niewiele się dowiedziałem, ale dobre i to. Miałem dobre przeczucia. Może w starych gazetach znajdę coś o jakimś skandalu z udziałem Nataszy, w końcu należała do znanej, prominentnej rodziny. Butelka wypadła mi z rąk i zaplątała się w koc. Szkoda było dobrego trunku, odnalazłem ją i wyszedłem do ogrodu. Chciałem nieco posiedzieć na świeżym powietrzu. Przemek miał rację, było już dobrze po północy. Zamiast rozkminiać zagadkę pięknej Nataszy, moje myśli powędrowały oczywiście do dwóch niewydarzonych podrywaczy. Humor natychmiast mi się zważył. Powinienem im odpłacić pięknym za nadobne, jakem Stokrotek! Pociągnąłem dla kurażu dwa małe łyczki. Po chwili zrobiło mi się gorąco, a cały świat zawirował. W świetle lampy udało mi się jeszcze dostrzec na etykiecie małą gwiazdkę. Zdrętwiałem ze strachu.
***
Głowa była ciężka niczym beczka naładowana węglem. Próbowałem ją podnieść, ale nie dałem rady. Chciałem pomóc sobie rękami, ale też nie miały zamiaru mnie słuchać. Trzęsły się jak menelowi z wieloletnim stażem. Leżałem na podobieństwo bezwolnej kukły. Zacząłem nawet cichutko jęczeć. Ostrożnie uchyliłem powieki i to był mój błąd.
- Mamy cię, mały skurczybyku! – wrzasnął mi nad uchem Dziadunio, a ja o mało nie zszedłem na zawał.
- Dajcie mi w spokoju umrzeć! – wychrypiałem z głębi obolałego ciała.
- Na taki luksus trzeba sobie zasłużyć, narkomanie jeden! – ryknął ponownie staruszek i chlusnął mi w twarz wiaderkiem lodowatej wody.
- Litości – zabulgotałem. – Chcesz mnie utopić?
- Czego się naćpaliście? Przemek od świtu rzyga i blokuje kibelek, a ciebie nad ranem przywiozła policja. – Matka była równie wściekła, co senior rodu. Przywaliła mi w klekoczący łeb brudną ścierką.
- Zniszczyłeś reputację rodziny, bachorze! – Oberwałem z drugiej strony od zacietrzewionego Frania. – Pohańbiłeś honor Stokrotków!
- Jaki znowu honor? – Kompletnie zbaraniałem. Wytrzeszczyłem zamglone oczy na Dziadunia, który wpatrywał się we mnie z prawdziwą zgrozą na pomarszczonej twarzy. Kompletnie nie rozumiałem, o co to całe halo. Pamiętałem, że siedziałem w ogrodzie na ławeczce, a potem obudziłem się we własnym łóżku. Żadnych facetów w niebieskich mundurach. Usiadłem z niejakim zamętem w głowie, a niewdzięczny żołądek zaczął tańczyć salsę. Spojrzałem na swoje dłonie uwalone niebieską farbą. Skąd się wzięła, nie miałem bladego pojęcia.
- Masz iść przeprosić za wyrządzone szkody. Będzie nas to pewnie sporo kosztowało - westchnął Franio, patrząc na mnie jak na wyjątkowo paskudnego karalucha.
- Niby kogo i za co? - Nadąłem się niczym purchawka. - Nie wiem, o co wam chodzi.
- Synku, ty rzeczywiście nic nie pamiętasz? - Matka załamała ręce. - Policjanci, którzy cię przywieźli, opowiadali okropne rzeczy. Wprost nie mogłam w nie uwierzyć. Zawsze byłeś takim dobrym dzieckiem. - Pociągnęła nosem.
- Pewnie mieli sporo interwencji i aresztowani im się poplątali - stwierdziłem buńczucznie, nie śmiejąc jednak spojrzeć jej w oczy. Prawdę mówiąc, to było jedyne wyjaśnienie, jakie przyszło mi do nadal kiepsko działającego mózgu. Postanowiłem iść w zaparte, chociaż gdzieś na obrzeżach świadomości migały nieśmiało jakieś bezkształtne wspomnienia. Skoro w głowie miałem prawie zupełną pustkę, to znaczy, że nic się nie wydarzyło. Koniec kropka!
- W takim razie chodź, coś ci pokażę. - Franio popatrzył na mnie z politowaniem i ujął za upapraną dłoń. Ku mojemu niebotycznemu zdumieniu wyszliśmy z domu na tętniącą już życiem ulicę. Była siódma i wszyscy sąsiedzi spieszyli do swoich zajęć. Zaciągnął mnie nieszczęsnego, niczym baranka na rzeź, prosto pod elegancką willę Czarnego, która znajdowała się na sąsiedniej ulicy. Na miedzianej bramie, ozdobionej fikuśnymi esami floresami, zawieszona była tabliczka, przed którą zebrał się niewielki tłumek. Chichocząc, rzucał coraz bardziej fantastyczne i kompletnie bezużyteczne rady, wkurzonemu mężczyźnie ze śrubokrętem w dłoniach, bezskutecznie jak dotąd próbującego odkręcić pomaziane straszydło.
- Co niby ciekawego jest w tej tabliczce z nazwiskiem? - Ponownie się najeżyłem. - Mogłeś przynajmniej dać mi się napić herbaty, w ustach mam piaski pustyni.
- Najpierw obejrzyj, mistrzu, swoje dzieło. - Popchnął mnie do przodu. Na marmurowej, czarnej płytce jakiś chuligan napisał:
,,Pan Gadzi Język, specjalizacja z macania tyłków i profesura z plotkarstwa, wybitny znawca wpychania jęzora w cudze usta!!!''
A wszystko to ku mojemu przerażeniu w dziwnie znajomym, niebieskim kolorze, zakończone kilkoma ozdobnymi wykrzyknikami. Zerknąłem zażenowany na swoje dłonie, widniejące na nich plamy miały identyczny odcień, co koślawe litery na tabliczce. Nogi zaczęły się pode mną uginać i chwiać.
- Jakoś mi słabo - wystękałem drżącym głosem. Czyżbym pod wpływem skopolaminy pomieszanej z żubrówką zamienił się w łajzę, smarującego obsceniczne napisy na murach? A może to jakiś dziwny sen? Uszczypnąłem się w ramię i zasyczałem.
- Nic ci to nie pomoże! - Franio nie znał litości. - Rzeczywistość paskudnie skrzeczy, prawda?
- Miej serce i daj choć łyka kawy - zajęczałem głosem konającego łabędzia. Nic jednak nie wskórałem. - Jestem tylko maleńkim okruszkiem miotanym przez okrutny los.
- Wyraźnie siebie nie doceniasz, mój ty okruszkowy artysto! - Złośliwie wykrzywiony Dziadunio pociągnął mnie dalej. Wlokłem się za nim ze smętną miną, zastanawiając się, co jeszcze mogłem zmalować i ile potrwa ta udręka. Największym moim marzeniem na tę chwilę było wzięcie długiego, gorącego prysznica, wypicie wiaderka jakiegoś zimnego płynu i zaśnięcie na wieki wieków w moim łóżeczku, jak najdalej od prawdopodobnie pieniącego się z wściekłości kardiologa.
- Jesteśmy na miejscu.
Rozejrzałem się dookoła, teraz z kolei staliśmy przed domem Horodyńskiego. Spojrzałem wystraszony na wiszącą na bramie tabliczkę, ale ku mojej ogromnej uldze nie znalazłem na niej niczego niepokojącego.
- Jesteś oryginalnym twórcą, nie lubisz się powtarzać. A szkoda, ponieważ twój drugi wyczyn będzie nas kosztować majątek, mały dewastatorze! - Wskazał na zaparkowane przy ulicy sportowe Maserati Nikolasa. Na połyskującym srebrnym lakierze jakiś żałosny palant wydrapał gwoździem:
,,Pan Narwana Łapa, specjalizacja z prania po pysku oraz profesura z bezmyślności, wybitny znawca ludzkich zachowań - jedno spojrzenie i wie o tobie wszystko''
- Co ta wódka robi z ludźmi? - Osunąłem się na chodnik z miną zbitego psa. Schowałem kawałek pieprzniętego arbuza, będącego moją głową (tam z pewnością była tylko czerwona miazga i pesteczki), w drżących dłoniach. - Z moimi zarobkami będę musiał chyba sprzedać się na części, żeby go spłacić.
- Zanim zaczniesz szukać kupców na swoje organy, idź ich przeprosić. - Franio walnął mnie w plecy, aż zadudniło.
- Chyba żartujesz? Miałbym się czołgać przed tymi draniami?!
- Postąpiłeś jak element spod budki z piwem, więc teraz miej odwagę zachować się jak przystało na Stokrotka .
- Nigdy w życiu! - Wysunąłem buntowniczo brodę, co u mnie oznaczało napad oślego uporu. Zerwałem się z miejsca i oczywiście zachwiałem niczym trzcina na wietrze.
- A ty dokąd? – Zostałem od razu złapany kościstymi palcami za rękaw.
- Idę pisać ogłoszenie. Oddam szlachetną krew, bujne włosy, tyłek w nienaruszonym stanie oraz wszystkie inne organy w zamian za szmal! Prędzej zdechnę, niż pochylę przed nimi głowę! – Stanąłem naprzeciwko Dziadunia z roziskrzonym wzrokiem.
- A założysz się, że jeszcze dzisiaj będziesz się kajał? – Staruszek też wysunął do przodu dolną szczękę.
.................................................................................................
betowała Kiyami

   

środa, 27 maja 2015

Rozdział 17

Miałem w głowie zupełny chaos i jakoś nie mogłem się pozbierać z wilgotnego od nocnej rosy trawnika. Kompletnie oszołomiony, niezdolny do jakiejkolwiek konkretnej reakcji, biernie obserwowałem rozgrywającą się na moich oczach awanturę. Rozejrzałem się, ulica była ciemna i pusta. Nigdzie żywego ducha. Nikogo, kto pomógłby mi rozdzielić te dwa rozjuszone koguty.
   Diabeł Ho po ataku na mnie zwrócił się do Czarnego. Jego mina wyraźnie sugerowała, że ma ogromną ochotę rozsmarować mężczyznę po ścianie pobliskiej kamienicy i tylko tkwiące w nim głęboko jakieś cywilizowane resztki powstrzymują go od krwawej masakry. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli uderzy, to już żadna siła nie powstrzyma go przed zatłuczeniem przeciwnika. Nawet z daleka widziałem płonącą w jego oczach wściekłość. Znając złą sławę prezesa, obawiałem się najgorszego. Kardiolog był smukły, wysportowany, ale nie wyglądał na osiłka zaprawionego w ulicznych walkach. O dziwo, nie cofnął się nawet o krok, tylko posłał swojemu rywalowi słodziuteńki uśmieszek, choć na pewno znał z gazet jego paskudną reputację.
- Lutek ma słabą technikę całowania. - Czarny coraz bardziej sobie grabił. Dosłownie aż mnie podniosło na równe nogi. Ale z niego łajza! Prosił się o śmierć! - Marny z ciebie nauczyciel. Gdybym to ja był z nim bliżej, już dawno przećwiczylibyśmy z połowę Kamasutry - zwrócił się do warczącego coś do siebie Nikolasa, który wyglądał dokładnie jak tygrys przed atakiem - spięte, naprężone mięśnie, wygięty grzbiet, zmrużone, oceniające odległość oczy. No normalnie zdesperowany samobójca.
- Zakroj jebało! - Wyprowadzony z równowagi prezes sypał paskudną rosyjską łaciną. - Nie mam zamiaru z tobą dyskutować. Zwycięzca bierze wszystko. - W okamgnieniu bez ostrzeżenia skoczył do przodu i wyprowadził cios pięścią. Coś jakby chrupnęło, prawdopodobnie żebro. Doktor nie zdążył się odsunąć, ale refleks miał jednak niezły.
- A to dla ciebie! - Zaatakował z szybkością kobry i zrobił prezesowi pod okiem okazałe limo, które od razu zaczęło puchnąć. Nie był taki zły w te klocki, jak myślałem.
- Szljucha! Nie w twarz! - Wyraźnie rozjuszył tym mężczyznę, który bardzo dbał o swój imidż. Tą przystoją gębą musiał uwieść niejednego podobnego do mnie naiwniaka.
- Następnym razem dobiorę się do tyłka Kwiatuszka. Ma naprawdę fajny, sam sprawdziłem. - Próbował zrobić z Nikolasa eunucha kolanem, ale mu się nie udało.  Zacząłem się zastanawiać, czy nie przyłączyć się do Horodyńskiego i przypieprzyć mu w ten niewyparzony ryj.
- Kakaszka! Śmiałeś go obmacywać?! - ryknął wściekle. - Giń! - Przerzucił mężczyznę zapaśniczym chwytem przez ramię. Czarny jednak nie dał się tak całkiem zwieść, podciął mu nieco nogi i obaj ciężko wylądowali na chodniku. Z rozbitych nosów płynęła krew. Zaczęła się bezpardonowa walka.
- A masz! - Zrobił kolejny siniak po drugiej stronie. - Teraz już nie jesteś taki piękny. A gdybym jeszcze złamał ci nos…
- Dwużopnyj karakan! Połamię ci te zboczone łapska! - Wycie doktorka, któremu właśnie wybił bark, musiało brzmieć dla niego niczym muzyka. Na kształtnych wargach pojawił się okrutny, wilczy uśmiech.
- Puszczaj, idioto, zapłacisz mi za to! Aaa….! - skowyczał z bólu Czarny, usiłując się wyswobodzić. - Kwiatuszki nie lubią brutali! - dodał mściwie.
- Starpjer!
   Obecnie miałem przed sobą nie dwóch mężczyzn, ale rozwścieczone bestie, które zupełnie straciły nad sobą panowanie. Warczeli, gryźli, kopali niczym zwierzęta. Nigdy bym wcześniej nie przypuszczał, że wyjdzie z nich takie bydło. Tymczasem już i jeden, i drugi bez reszty się zapomnieli. Inteligenci, psiamać! Zaczęło robić się całkiem niebezpiecznie, to już nie była bójka, tylko mordobicie.
   Zimny dreszcz popełznął mi po karku, coś podeszło do gardła. To mogło się naprawdę źle skończyć. Z jednej strony miałem ochotę ich tam zostawić, niech się pozabijają. Z drugiej znałem siebie, nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby któryś z nich mocno ucierpiał. W końcu ja robiłem tu za puszczalską księżniczkę albo, jak wolicie, kość niezgody.
- Przestańcie, do jasnej cholery! - wrzasnąłem, ale żaden nie zareagował. Byli już w takim amoku, że nie widzieli i nie słyszeli niczego wokoło. W tym momencie autentycznie się bałem. Nawet gdybym zadzwonił na policję, to zanim przyjedzie, zdążą już połamać sobie wszystkie gnaty. Pieprzony pech. Nie miałem pojęcia, co robić. Przewalali się po chodniku, w międzyczasie Horodyńskiemu udało się unieruchomić potężnym ciałem Czarnego. Ten był chyba już w kiepskim stanie, bo nawet się specjalnie nie szarpał. Nikolas ujął jego głowę oburącz, mając chyba zamiar uderzyć nią o betonowe płyty. Jeśli by to zrobił, z pewnością zabiłby go. Przerażony, uklęknąłem obok nich, trzęsąc się na całym ciele.
- Nikolas, nie. - Położyłem delikatnie rękę na jego zaciśniętej pięści. Była taka zimna i twarda, niczym wykuta z marmuru. Głaskałem ją powoli, sunąc palcami wzdłuż nabrzmiałych żył, wkładałem w to całe obolałe serce. Starałem się przechwycić rozjarzone gniewem spojrzenie, które z uporem mi umykało. - Nie rób tego, proszę… - odezwałem się najłagodniej, jak umiałem. Ani trochę nie byłem pewien, czy mnie posłucha. Wcześniej uznał mnie za winnego i z taką łatwością uderzył, że równie dobrze mógł to zrobić ponownie. Bałem się, ale nie miałem najmniejszego zamiaru ustąpić. Gdzieś w głębi duszy czułem, że jeśli się postaram, dotrę do jego dumnego, opancerzonego serca. - Nie jesteś taki, nie jesteś… To niemożliwe… - Zebrało mi się na płacz. Gorące łzy zaczęły kapać na nasze złączone dłonie. Moja jasna i drobna wyglądała przy jego tak krucho, jakby należała do dziecka. Poczułem, jak jego naprężone, przepełnione adrenaliną i opętane morderczym szałem ciało zaczyna się rozluźniać.
- Lutek…? - padło niespodziewanie miękko z jego wciąż wykrzywionych ust. Czarne oczy patrzyły na mnie znowu przytomnie, a dłonie puściły głowę doktora. - Ja…
Nie czekałem, co dalej powie, wystarczyło mi, że tym razem wygrałem. Musiałem natychmiast uciekać. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli patrząc na mnie tymi wilgotnymi, czarnymi ślepiami, w których dostrzegłem coś niepewnego, ciepłego i drżącego, poprosi o przebaczenie, to je dostanie. Nie rozumiałem, dlaczego mnie posłuchał, nie chciałem rozumieć. Myślenie o tym wzbudzało fale niechcianych emocji w mojej piersi. Nie pozwolę się ponownie opętać! Lutek, bądź mężczyzną, a nie pindzią! Poderwałem się na nogi.
- Nie chcę was więcej widzieć! Obu! -  rzuciłem i szybkim krokiem pomaszerowałem do domu. Zatrzymałem się za rogiem kamienicy, chcąc sprawdzić, czy nie zaczną od nowa się naparzać. Było mi bezgranicznie smutno i źle. Czułem ogromny ciężar w klatce piersiowej. Jak najbardziej miałem na myśli to, co powiedziałem. Żaden z nich nie był wart moich uczuć. Rozsądek od razu to zaakceptował, serce jednak było odmiennego zdania. Z wcześniejszych doświadczeń wiedziałem , jak trudno je nakłonić do kapitulacji.
- Wiesz, co jest fajne? - Dobiegł mnie jeszcze ochrypły głos Czarnego. Może bijesz się lepiej i jesteś genialnym biznesmenem. Jednak w sprawach uczuć bywasz strasznym głupkiem. Normalnie poziom przedszkola.
- Ja jebał twój dzien rażdzienia, łapiduchu! - odwarknął Diabeł Ho. Z jego głosu zniknęło jednak zdenerwowanie. Brzmiał raczej jak deklaracja o rozejmie.
- To nie koniec. Wygram, jestem tego pewny.
- Wałi odsjuda, bo zmienię zdanie i cię uduszę! A twój obrońca zwiał!
- Myślisz, że Lutek bronił mnie? - W głosie Czarnego brzmiało niebotyczne zdumienie. - Zmieniłem zdanie, nie przyjmą cię nawet do uczuciowego żłobka!
                                                     ***
   Wróciłem do pogrążonego w ciemnościach domu, na palcach przekradłem się przez piętro i tak jak stałem w ubraniu, wszedłem pod prysznic. Nie bacząc na nowe adidasy i markowe spodnie, puściłem ciepłą wodę, po czym zacząłem ryczeć w głos bez opamiętania. Czułem się najbardziej żałosnym Stokrotkiem w rodzinie, na ratunek było już za późno. Nie byłem urokliwym, złotookim kwiatkiem o białych płatkach, tylko małym, nikomu nie potrzebnym chwastem. Dotarło do mnie, że znowu beznadziejnie się zakochałem w wyjątkowo paskudnym draniu, niewiele lepszym od Andy’ego. Miał głęboko w rosyjskiej dupie mnie i moje uczucia. Najważniejsza była urażona duma Jego Wysokości Prezesa.
   Kiedy już przemokłem do suchej nitki i zacząłem cały dygotać, rozebrałem się i wyszedłem z kabiny. Otulony puchatym szlafrokiem Wiśki (to też wina jej molędzenia, ciągle namawiała mnie na randki i wyśmiewała brak faceta), poczłapałem do swojego pokoju. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie usłyszał. Nie chciałem tłumaczyć się rano rodzinie ze swojego humoru. Znowu zaczęliby na mnie chuchać, skoro byłem taką naiwną ciotą i ponownie dałem się wydymać. Akurat miałem wejść pod kołderkę, kiedy mój wzrok padł na bilecik przypięty do róż, przysłanych ostatnio przez tego chama Nikolasa. Zasuszone kremowe płatki, zatknięte za lustro, nadal wydzielały subtelną woń.

Choć się mało znamy, mało wiemy o sobie
To jednak zdążyłem zauroczyć się w Tobie.
I chociaż nie mogę ciągle patrzyć w Twoje oczy
Śnić będę na pewno o Tobie każdej nocy.
I wspominać bez końca chwile razem spędzone,
Bo w moim sercu królują teraz tylko one...

Te romantyczne wersy, zamiast wzbudzić we mnie po raz kolejny wzniosłe emocje, czarowne miłosne uniesienia, zapaliły w duszy płomień całkowicie innego rodzaju. Nie miałem najmniejszego zamiaru znowu dawać się komuś poniewierać, najwyższy czas zmądrzeć! Koniec z tym! Lutek Słodki Naiwny Kwiatuszek umarł! Znokautowała go jednym ciosem zazdrosna łapa Diabła Ho.
- Ty egoistyczna, ruska gnido!!! - wrzasnąłem i zamaszystym ruchem strąciłem na podłogę kwiaty i karteczkę. Zacząłem mściwie deptać po nich bosymi stopami. A masz! Zostanie z ciebie miazga! Z zapamiętaniem wcierałem w dywan hołubione wcześniej pamiątki. Co by ci się stało, porywcza świnio, jakbyś mnie zapytał, o co chodzi? Jak śmiałeś o mnie tak źle pomyśleć! Zwalałem na podłogę kolejne rzeczy, przy okazji targając na strzępy wszystko, co przypominało mi o Nikolasie. Po kwadransie takiej rewolucji stałem zdyszany i czerwony na środku pokoju, który teraz przypominał pobojowisko. Paradoksalnie poczułem się lepiej, o niebo lepiej. Rozległo się ciche skrobanie do drzwi i w szparze ukazała się rozeźlona twarz Wiśki.
- Odpieprzyło ci na amen?! Jest druga w nocy, niektórzy od rana pracują! -zawarczała, mrużąc oczy na widok swojego szlafroka na mojej dygocącej ze złości osobie. Oceniła krótkim, współczującym spojrzeniem chlew w mojej sypialni i natychmiast złagodniała. Chociaż się z tym dobrze kryła, też miała miękkie serce.
- Milcz! Ani słowa! - Zamierzyłem się na nią kapciem. Uciekła, nic nie mówiąc. Moja sister bywała całkiem bystra, chyba doszła do słusznego wniosku, że z pieklącym się świrusem nie ma sensu się użerać. Z mściwym rechotem skopałem całe śmietnisko pod ścianę i migiem rzuciłem się na łóżko. I wierzcie lub nie, spałem jak zabity.
***
  
Rankiem obdarzyłem lustro wrogim spojrzeniem. Powinno mieć dla swojego właściciela więcej względów. Wyglądałem jak typowa ofiara losu: czerwone oczy, niemożliwie skołtunione włosy i dokładnie odbita na policzku łapa Nikolasa. Wszystkie pięć palców tego przedstawiciela piekła było w całości widocznych. Niech go jasny szlag! Oby doktorek złamał mu ten arystokratyczny nos! Poprzedniej nocy nie zdążyłem zrobić dokładnej obdukcji.
   Na szczęście w domu wszyscy oprócz Wiśki nadal spali. Mogłem się niepostrzeżenie wymknąć, oszczędzając sobie wysłuchiwania komentarzy. Z ponurą miną udałem się do pracy. Przed drzwiami szpitala zobaczyłem… No, zgadnijcie kogo? Oczywiście, że tego boksera z bożej łaski, samego Diabła Ho we własnej osobie. Duże, ciemne okulary nie były w stanie ukryć malowniczych sińców pod oczami i brzydkiej opuchlizny (szkoda, że Czarny nie przypieprzył mu mocniej, bojowy nastrój bynajmniej mnie nie opuścił), deformującej niestety nadal pociągającą gębę.
- Lutek. - Ruszył w moją stronę, a ja zacząłem się cofać z odrazą wypisaną na twarzy. - Porozmawiajmy wieczorem.
- Jeśli podejdziesz bliżej, zacznę krzyczeć! - Chciałem odwrócić się i zwiać, ale złapał mnie za ramię.
- Nie wygłupiaj się, przecież nic ci nie zrobię. - Ujął mój podbródek palcami. TYMI palcami.
- Też tak myślałem. Wydawało mi się nawet, że coś nas łączy - rzuciłem złośliwie, wyzywająco patrząc mu w oczy. - Ale sam widzisz efekty. -Podniosłem głowę, by mógł się lepiej przyjrzeć skutkom swojej porywczości. Zmieszany spuścił wzrok.
- Proszę, wybacz… - zaczął niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Zawstydzony, żałujący tego, co zrobił Diabeł Ho? Nigdy w to nie uwierzę. Życie to nie bajka. - Ale sam przyznaj, że wyglądaliście wyjątkowo podejrzanie. To się nigdy więcej nie powtórzy.
- Naturalnie, że nie, bo to nasza ostatnia rozmowa. - Zacząłem się zawzięcie szarpać. Posykiwał z bólu, ale uparcie mnie trzymał. - Puszczaj albo wezwę ochronę!
- Ale…
- Ratunku, zboczeniec! - zacząłem krzyczeć na całe gardło. Wnet nadbiegli uzbrojeni w pałki i paralizatory strażnicy w czarnych mundurach. Mnie dobrze znali, więc zażądali dokumentów od prezesa. Na szczęście nie wszyscy w naszym miasteczku czytali plotkarskie portale i znali Jego Kasiastą Wysokość.
- Dowodzik! - Wyższy z mężczyzn uwolnił mnie z łap Nikolasa i zasłonił swoją rosłą sylwetką. - Pan może już iść do pracy. Zajmiemy się tym natrętem. -Zadarłem nos, obdarzyłem prezesa pogardliwym spojrzeniem i poszedłem do szatni. Może w końcu dostanie solidny mandat za zakłócanie porządku? Albo go zapuszkują? Z tą miłą wizją w głowie wszedłem na SOR.
  To jednak nie był mój szczęśliwy dzień, zła passa trwała nadal. Moi byli konkurenci wytrwale mnie prześladowali. Zamyślony, omal nie staranowałem Czarnego, siedzącego na sali chirurgicznej z ponurą miną. Wyglądał znacznie gorzej niż Nikolas, a już na pewno jęczał o wiele głośniej i bardziej widowiskowo. Uwijały się wokół niego Renia i Gosia, a Kozłowski poprawiał mu na barku usztywniający opatrunek. Obdarzył mnie badawczym spojrzeniem, malowniczy siniec nie umknął jego uwadze.
- Tobie też udzielić pomocy? - Wskazał na sąsiednie krzesło obok stolika zabiegowego.
- Obejdzie się - fuknąłem niezbyt grzecznie. Na pewno nie będę obsługiwał Pana Gadziego Języka. Niech mu ta łapa odpadnie.
- Więc potrzymaj… - Chciał, abym przytrzymał rękę kardiologa, który był zielony z bólu i cały czas pojękiwał.
- Niby co? - Zrobiłem wielce zdziwioną minę. - Nikogo tu nie widzę. A przynajmniej nikogo, kto choć trochę przypominałby człowieka. Jestem pielęgniarkiem, a nie pomocnikiem weterynarza! - Ku zdumieniu wszystkich odwróciłem się na pięcie i poszedłem do pokoju socjalnego, gdzie spokojnie odpakowałem kanapkę. Zamiast jednak jeść, zgrzytałem tylko zębami. Oby zgnił, parszywy szyderca, nie będzie już mógł nikogo obmacywać!
…………………………………………………………………………
Betowała Kiyami
Słownik rosyjskich przekleństw:
Dwużopnyj karakan – dwudupny karaluch
Zakroj jebało! – zamknij pysk
Szljucha! – szmata, dziwka
Wałi odsjuda – spadaj, spieprzaj
Kakaszka – gówniany człowiek
Starpjer – stary zbok
Ja jebał twoj dzien rażdzienia – pierdolę dzień twoich narodzin



wtorek, 19 maja 2015

Rozdział 16


   Kiedy emocje opadły, nie było mi już do śmiechu. Czarny potrafił być niebezpieczny i z pewnością zaplanuje odwet. Na szczęście wybiła już godzina dziewiętnasta, co oznaczało, że mogę wrócić do domu. Zadzwoniłem jeszcze z komórki do dziewczyn, wykręciłem od zdawania raportu jakąś głupotą i rzuciłem się do ucieczki. Jak każdy sprytny zbieg zapewniłem sobie w międzyczasie wsparcie w osobie Nikolasa. Przebrałem się błyskawicznie, po czym w dzikim pędzie wpadłem na parking. Jeśli teraz udałoby mi się umknąć, to w perspektywie miałem trzy dni grafikowego wolnego. Cała nadzieja w tym, że Czarny nie był pamiętliwy. Po tym czasie może trochę ochłonie i nabierze dystansu do całej sprawy.
   Odetchnąłem z ulgą na widok znajomej limuzyny. Mój ulubiony prezes siedział na masce i ćmił paskudne, kubańskie cygaro, którego zapachu wprost nie znosiłem. Zupełnie nie pojmowałem, czym ci koneserzy tak się zachwycali. Podszedłem po cichu od tyłu, chcąc go zaskoczyć. Ledwie jednak wyciągnąłem łapkę po śmierdziela w jego ustach, znalazłem się w niewoli silnych ramion.
- Bawisz się w ninja? – zamruczał w moją szyję i znienacka wpił się ustami w najwrażliwsze miejsce tuż za uchem. Przeszedł mnie prąd, zupełnie jakbym nagle został podłączony do gniazdka o wysokiej mocy. Oszołomione ciało wtuliło się w tego cwaniaka bez udziału mojej woli.
- Phy… - prychnąłem, odsuwając się od niego z niejakim trudem. – Śmierdzisz…
Z każdą spędzoną razem godziną, z każdym dniem  przywiązywałem się do niego coraz bardziej, choć ostrzegawcze dzwonki biły mi w otumanionym mózgu na alarm. Podniosłem głowę, by napotkać jego rozjarzone, głodne spojrzenie.
- Przestanę je palić, ale nie za darmo. – Ani na moment nie oderwał ode mnie wzroku. Uwięził tymi czarnymi ślepiami o wiele skuteczniej, niżby spętał żelaznymi łańcuchami - pełna hipnoza i podatność na wszelkie, zwłaszcza całuśne sugestie. Oj Lutek, Lutek… Jesteś naprawdę słabym facetem.
- Akurat ci uwierzę... – Usiłowałem zachować resztki godności i nie zacząć się o niego ocierać. Andy zniknął gdzieś we mgle, zastąpiony przez tego przystojnego, bałamutnego drania. – Jesteś okropnie interesowny. – Kątem oka zobaczyłem zbliżającego się kardiologa ze słuchawkami na szyi i mokrymi włosami, którego mina nie wróżyła niczego dobrego. Przeraziłem się nie na żarty, w desperacji wgryzłem się niczym wampir w usta Nikolasa, według przysłowia ,,atak jest najlepszą obroną”. Korzystając z zaskoczenia mężczyzny (Luciu… nabierasz wprawy, jeszcze z pięćdziesiąt lat i będzie z ciebie nowy Dziadunio Stokrotka), wciągnąłem go do samochodu i zatrzasnąłem drzwi tuż przed nosem pieniącego się doktorka. Limuzyna ruszyła z piskiem opon, a ja odetchnąłem z ulgą. Niestety, nie na długo. Uwolniłem się od jednego adoratora, by wpaść w ramiona drugiego, o wiele niebezpieczniejszego, zważywszy na moją słabość do niego.
- A więc stąd ten nagły przypływ czułości? – Prezes wyjrzał przez okno. Mój manewr nie pozostał bynajmniej niezauważony (eh… daleko mi do dziadunia…). Na nieszczęście ciężko było go zwieść, był strasznie spostrzegawczym skurczybykiem. – Co zrobiłeś temu bałwanowi w kitlu?
- Niby ja? – Zatrzepotałem niewinnie rzęsami. – Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto śmiałby się przeciwstawić szpitalnemu bóstwu?
- Więc dlaczego gonił cię z mokrymi kłakami, szczękając z zimna zębami? – Drań podniósł do góry eleganckie łuki brwi i znowu się do mnie przysunął. Stykaliśmy się bokami na całej długości, a ja już nie miałem dokąd zwiać - nie żebym bardzo chciał. Diabeł Ho jak zwykle wyglądał niczym z żurnala, pachniał niczym pokusa (cholerne cygaro wywietrzało akurat, jak było potrzebne) i robił mi z mózgu sieczkę.
- Ech… - westchnąłem markotnie na widok mojego odbicia w lusterku. Gdzie mi tam do jego wysokości prezesa. Wyglądałem, jakby mnie coś przejechało, nawet koszulkę miałem krzywo zapiętą. – Trochę go ostudziłem i tyle… Bywa nachalny. – Nie chciałem niczego więcej tłumaczyć, Nikolas aż nazbyt chętnie wprawiał pięści w ruch.  Na szczęście nie wyglądał na zbytnio wkurzonego, jego oczy migotały. Wolałem uniknąć karczemnej awantury między nimi dwoma. Sucha by mnie powiesiła na najbliższym słupie, gdyby przeze mnie uszkodzono jej cennego kardiologa.
- Śmiał cię dotknąć? – Brwi prezesa natychmiast groźnie się zmarszczyły. – Myślę, że stać tego obmacywacza na nowe zęby. – Otworzył okienko oddzielające nas od szofera.
- Och… - zdołałem jedynie wydusić. Nie spodziewałem się takiej nagłej zmiany frontu. W jednej chwili ze mnie żartował, a w drugiej chciał urządził masakrę.
- Pojedziesz ze mną na ten weekend do spa? – zapytał, kompletnie zbijając mnie z tropu. Wytrzeszczyłem oczy i otwarłem niemądrze usta. Spodziewałem się raczej ryku wściekłości i rozkazu zatrzymania samochodu.
- E…? – mój głos nieco drżał. Nie było sensu drażnić go jeszcze bardziej.  – Yy… Jasne… - zgodziłem się bez zastanowienia, zadowolony z nowego, bezpieczniejszego tematu.
- No to jesteśmy umówieni, mój ty kwiatuszku. - Wyszczerzył do mnie białe zęby, a ja dopiero teraz się zorientowałem, że zostałem wykiwany. – Mam nadzieję, że dasz mi uszczknąć kilka tych aksamitnych płatków. – Zmierzył mnie gorącym spojrzeniem, zatrzymując się znacząco na co bardziej obiecujących punktach.
-  Że co proszę? – wyjąkałem, szczypiąc się w udo. Lutek, ty idioto - byłeś kretynem, jesteś kretynem i zapowiada się, że nim pozostaniesz do końca życia. Ten facet pożre cię żywcem, stracisz nie tylko płatki, ale również listki i korzonki. Zacisnąłem nogi i obciągnąłem bluzę, oblewając się rumieńcem.
- Nie bój się, zaczniemy powoli… - szeptał mi do ucha, a ja drżałem coraz mocniej, niczym wilgotna od rosy trawa, gładzona podmuchami południowego wiatru. – Najpierw zajmę się miękkim środkiem. – Dotknął czubkiem palca moich ust, które w magiczny sposób się otworzyły. – Potem będę pieścił każdy ciepły kawałek twojej skóry. – Smukłe dłonie zsunęły  się wzdłuż moich ramion aż do linii bioder. – By w końcu… - Znalazł się stanowczo za blisko strategicznego miejsca. Ukłucie znajomego lęku nieco mnie otrzeźwiło. Zorientowałem się, mimo pokrywających grubą warstwą mój rozsądek rozkosznych oparów, że samochód stoi już od dłuższej chwili.
- Aaa…! – wrzasnąłem niczym opętany, zamachałem rękami, jakbym odganiał demona i jak poparzony wyskoczyłem z samochodu. Pognałem do bramki ścigany chichotem wrednego Nikolasa, który tak podstępnie zwabił mnie w zasadzkę. Wyglądało na to, że czeka mnie niezapomniany weekend. Jedyna nadzieja w dziaduniu. Poskarżę się na prezesa, a nuż uniknę konsumpcji, której z jednej strony się obawiałem, a z drugiej tak bardzo pragnąłem. Sam siebie przestałem rozumieć.
                                                           ***

   W domu wypiłem butelkę mocno schłodzonej wody mineralnej, ponieważ byłem dziwnie rozpalony i czułem niesamowitą suchość w ustach, które gwałtownie domagały się nawilżenia, najlepiej drugimi ustami. A kysz, szatanie, a raczej Diable Ho! Naprawdę byłem opętany.
   Po kwadransie hiperwentylacji nieco ochłonąłem, pacnąłem się kilka razy w łepetynę (podobno wstrząsy są w takich wypadkach wskazane) i przypomniałem sobie o swojej roli detektywa. Założyłem skórzaną kurtkę i ciemne okulary, aby dopasować się wizualnie do sytuacji. Postanowiłem odwiedzić moich kuzynów w barze Pod Kogutem, ponieważ to właśnie z nimi mój brat wyjechał do USA. Miałem zamiar wyciągnąć ich na zwierzenia. Po pijaku byli całkiem rozmowni, a dzisiaj był akurat dzień zamknięty, kiedy uzupełniali zapasy i sprzątali. Zrobiłem smutną minkę i wkroczyłem do miejscowej mordowni.
- Co jest grane, maluchu? – U Wieśka, który akurat taszczył skrzynki z piwem, włączył się instynkt opiekuńczy. Ubrany w kusą koszulkę prezentował się nader zachęcająco. Na napiętych, pod sporym ciężarem  plecach, zaznaczyły się smakowite mięśnie. Gdyby nie był Stokrotkiem, to… Boż… Bożenko… Stałem się napalonym zboczeńcem, a wszystko to wina cholernego prezesa!
- Dziadek się nade mną znęca, praca jest do bani, nikt mnie rozumie… - zacząłem płaczliwie, siadając przy ladzie. Położyłem na niej głowę, zupełnie jakbym czekał na ścięcie i zakończenie mojej marnej egzystencji.
- Czego on tak miauczy? – Barman Władek był nieco mniej empatyczny, za to postawił mi przed nosem solidny kufel piwa z sokiem malinowym. Dobrze wiedział, że za nim przepadałem, ale wstydzę się pić przy obcych, żeby nie wzięli mnie za mięczaka.
- Nikt mnie nie kocha… Nawet kuzyni nie chcą się ze mną napić… - zaszlochałem widowiskowo. Natychmiast usiedli po moich obu stronach z zaniepokojonymi minami. Powinienem dostać Oskara, stanowczo marnuję się jako pielęgniarek.
- No dobra, właściwie skończyliśmy robotę, więc matka nie będzie się czepiać. – Wiesiek nalał sobie solidną porcję whiskey, to samo zrobił jego brat. - Co cię gryzie? Ta sprawa ze swatami jest naprawdę paskudna.
- Nie, z tym sobie jakoś radzę. Martwię się czymś innym… - Pociągnąłem maleńki łyczek przez słomkę. To oni mieli się upić, nie ja.
- Wiesz, że my zawsze ci pomożemy… - Klepnął się w imponującą klatę Władek. Dlaczego ja nie odziedziczyłem ani odrobiny ich seksapilu? Eh, życie… Pomacałem swoją mizerną pierś.
- Przemek dziwnie się zachowuje, od powrotu z USA jest jakiś nieswój. Zalicza facetów niczym filmowy lowelas, a kiedy nikt nie widzi, patrzy smętnym wzrokiem w przestrzeń. – Trochę podkoloryzowałem, ale co mi tam. Muszę na coś złapać te dwie rybki, a może raczej rybali. Nie wiem, jak brzmi rodzaj żeński… No co, z polskiego miałem tróję! Czas mijał bardzo szybko, a kuzynowie pili już po czwartej szklaneczce. – Miał tam jakieś problemy? Coś z dziewczynami, bo teraz omija je niczym trędowate.
- Wiesz… hm… - zaczął plątać się w zeznaniach Wiesiek. – Była taka jedna czarnulka…
- Zamknij ryja! – warknął na niego barman i walnął mocno w solidny kark. – Powinieneś zapytać Przemka, przysięgliśmy milczeć.
Niestety nawet na bani byli Stokrotkami z krwi i kości. Honor nie pozwalał im zdradzić tajemnicy przyjaciela, nawet jeśli było to dla jego, no nie czarujmy się, mojego też, dobra. Pozostało mi wybadać braciszka niecnotę. Nie miałem jednak zbytniej nadziei, że czegoś się od niego dowiem. Ten ruchający wszystko zboczeniec był o wiele sprytniejszy od właścicieli mordowni. Jedno było pewne, coś ważnego wydarzyło się w USA i dla spokoju mojego rozkojarzonego ostatnio bardziej niż zwykle ducha oraz jeszcze bardziej ogłupiałego ciała, musiałem się dowiedzieć co. Ogarnęły mnie jakieś nieprzyjemne przeczucia. Zapiąłem pod szyją kurtkę, bo nagle zrobiło się jakoś chłodniej. Nieco chwiejnym krokiem wróciłem do domu.

                                                                  ***
   Miałem pecha, bo rodzinka jadła właśnie mocno spóźnioną, zapewne z winy wiecznie zabieganej matki, kolację. Kiedy gestem posiadacza świata z przyległościami rzuciłem na wieszak kurtkę i spłynąłem na krzesło, popatrzyli na mnie podejrzliwie i zaczęli węszyć. Cztery Stokrotkowe nosy ustawiły się w pozycji bojowej, nie miałem więc żadnych szans na uniknięcie konfrontacji. Skoro wszyscy zebrali się w komplecie, postanowiłem wykorzystać swój stan, udając bardziej pijanego, niż byłem w istocie.
- Gdzieś ty się tak załatwił? – Przemek pokręcił głową nad moją słabością, sam mógł wypić flachę żytniej bez uszczerbku na zdrowiu.
- Tobie wolno się szlajać, a mnie nie? Jestem dorosły! – mamrotałem pod nosem, błądząc ręką po stole w poszukiwaniu kompociku. – Zrobiliśmy sobie z kuzynami wieczór wspomnień. Podobno w Stanach nie takie rzeczy wyprawialiście. – Zdradzi coś, nie zdradzi, ale spróbować warto.
- Ty, dziecko, idź lepiej do łóżka. – Mama stanowczo zabrała mi dzbanek z sokiem truskawkowym. – Porzygasz się, jak to wypijesz. – Tymczasem dziadunio z uśmieszkiem czytał gazetę, jakby rodzinna awantura go nie dotyczyła.
- Wcale nie. – Zachybotałem się na krześle. – Nie pozwoliłaś mi tam jechać, że niby byłem za młody, a oni zamiast się uczyć, podrywali panienki. Zwłaszcza brunetki. – Mrugnąłem do brata, który nagle pobladł i wstał od stołu.
- Co te dwa głupki ci tam nazmyślały?! – zawarczał. Oj, brachol wyraźnie miał coś na sumieniu. Muszę go sprowokować, tylko jak to zrobić…
- E… t-takie tt-tam… - zacząłem się jąkać, jakby mi język skołowaciał. – Ponoć rwaliście wszystko, ale to tobie trafiła się najlepsza zdobycz. Nieziemsko piękna i nieźle nadziana… - urwałem nagle i teatralnie zatkałem sobie usta ręką. – Ale cii… to podobno jakaś tajemnica.
- Ja ich oskalpuję! – Przemek założył w pośpiechu bluzę i poleciał do drzwi niczym gradowa chmura gnana huraganem. Odczekałem kilka minut i potoczyłem się za nim. Podsłuchiwanie było niehonorowe, ale tylko tak mogłem się czegoś dowiedzieć.
- A ty gdzie leziesz taki zawiany?! – usłyszałem jeszcze za sobą głos wkurzonej matki. Na szczęście została zatrzymana i zagadana przez dziadunia, który chyba zorientował się w całej farsie. Normalnie kocham tego staruszka, przynajmniej czasami.
                                                             ***
   Moje szczęście na tym się jednak skończyło. Na dworze było już zupełnie ciemno, nieliczne latarnie słabo oświetlały drogę. Wiał halny, gnając przed sobą zebrane z całej okolicy śmieci. Pojedynczy, zziębnięci przechodnie śpieszyli się do swoich domów. Ja zaś biegłem do baru  Pod Kogutem, otulony puchatą kurtką, nie bardzo zważając na otoczenie. Przez swoje gapiostwo oraz szumiące mi nieco w głowie procenty, wyrżnąłem nosem w czyjąś klatę. Podniosłem oczy i z przerażeniem zobaczyłem uśmiechniętą cynicznie gębę Czarnego.
- Nosz kurwa, jestem chyba przeklęty! – wymamrotałem, rozcierając stłuczoną facjatę. Wytwornie zemdleć z bólu, udać zalanego w trupa czy ratować się ucieczką? Żadna z tych opcji nie wyglądała zbyt zachęcająco.
- O proszę! Nawet sideł nie musiałem zastawiać. – Doktor był wyraźnie uradowany, ale w jego oczach widziałem niepokojące iskierki. Widać podjął jakąś decyzję i miał zamiar się jej trzymać.
- Może pogadamy innym razem, już późno. – Próbowałem się wycofać, ale natychmiast zostałem stanowczo złapany za ramiona. Na domiar złego się potknąłem i wylądowałem twarzą na jego kościstym obojczyku. Będę mieć jutro paskudne sińce. Złapałem go za szyję dla równowagi. Wykorzystał sytuację, chwytając mnie mocno jedną ręką za tyłek, a drugą za tył głowy. Nie mogłem się zbytnio ruszyć. Był silniejszy, niż na to wyglądał.
- To się nazywa mieć farta. Powetuję sobie wszystkie straty, mały uparciuchu! – Żarty się skończyły. Naparł na mnie pożądliwymi ustami, jednak w ostatniej chwili udało mi się odwrócić głowę i trafił jedynie w kącik.  - Puszczaj, chamie! – chciałem krzyknąć, ale mój głos został stłumiony. Kiedy niebacznie otworzyłem buzię, ten wdarł się bezczelnie do środka swoim jęzorem. Miałem ochotę go obrzygać. Przygotowałem kolano do ciosu, mając złośliwy zamiar zrobić mu między nogami paskudną jajecznicę. Starałem się zachować zimną krew i nie ulec ogarniającej mnie powoli panice. Za naszymi plecami zatrzymał się z piskiem opon samochód. Błagałem wszystkie bóstwa mojej matki, by był to jakiś znajomy. Ktoś szarpnął mnie za ramię, wyrywając z rąk rozochoconego doktorka, który jakoś nie zauważył, że nie odpowiadam na jego końskie zaloty.
- Kogo ja tutaj widzę! – zabrzmiało wyjątkowo chłodno i szyderczo. Miałem przed sobą ostatnią osobę, którą chciałbym ujrzeć w tej sytuacji. Twarz Nikolasa przypominała zastygłą przed wiekami lodową rzeźbę, ani odrobina emocji nie pojawiła się w czarnych oczach.
- Ja… m-my… - wyjąkałem nieporadnie. Zacząłem się bać. Ulica była zupełnie pusta, bo było już koło północy. Czarny nie miał z prezesem szans w bezpośrednim starciu, zasłużył z pewnością na lanie, ale nie na egzekucję. Widziałem, jak smukłe dłonie, które tak podziwiałem, zaciskają się w pięści.
- Widzę, że jak najbardziej wy… Lubisz grę na dwa fronty? Im więcej sponsorów, tym lepiej? – Zamiast, jak się spodziewałem, do doktora, zwrócił się do mnie. Wyglądał przerażająco. Zamienił się w kogoś, kogo nie znałem i nie chciałem poznać - w Diabła Ho ze znanych mi kronik policyjnych, rozdającego bezlitosne ciosy swoim przeciwnikom, łamiącym im kości i czyniącym kalekami na całe życie. Nikt tak dobrze nie zna ceny zdrowia jak pracownik służby zdrowia. Dla mnie osoba świadomie stosująca przemoc i w ten sposób rozwiązująca swoje problemy była kimś godnym najwyższej pogardy. Dlaczego dopiero teraz dostrzegłem, z kim mam do czynienia? Dlaczego nie docierało do mnie, jak bardzo zepsuty i zły jest Nikolas? Czyżby wystarczyła przystojna gęba, żeby uciszyć moje serce i rozum? Przysłowia chyba nie kłamały, twierdząc, że najczęściej używana głowa mężczyzny jest w spodniach. Jak łatwo wydał na mnie wyrok, nawet nie próbując dociec, co rzeczywiście się wydarzyło. A podobno tak mnie lubił. W takim razie co robił osobom, których nie lubił, a które stanęły mu na drodze? Zadygotałem. Cała krew odpłynęła mi z twarzy, musiałem być blady niczym chusta. Poruszyłem ustami, ale nie padło z nich ani jedno słowo. Nie miałem mu już nic do powiedzenia. Zrobiłem krok do tyłu i w tym momencie zaatakował z szybkością błyskawicy. Otrzymałem z otwartej dłoni solidny policzek, aż zatoczyłem się na płot za moimi plecami. Zamknąłem oczy, bo zakręciło mi się w głowie. Kolejny raz się zawiodłem, na sobie oraz na mężczyźnie, który mógłby zostać dla mnie kimś naprawdę ważnym. To, że podniósł na mnie rękę, przesądziło o moich uczuciach.

 .........................................................................................................................
betowała Kiyami