wtorek, 7 lipca 2015

Rozdział 20

Rano wstałem w zadziwiająco dobrym humorze i z bojowym nastawieniem do życia. Już ja im wszystkim pokażę, co to znaczy zadrzeć z prawdziwym Stokrotkiem. Podśpiewując, zacząłem sobie robić śniadanie. Już wkrótce na talerzu leżała moja ulubiona jajecznica z boczkiem, papryką i pomidorami.
- Ale z ciebie ranny ptaszek. – Przemek wszedł do kuchni w samym szlafroku, ziewnął szeroko i zaczął węszyć. – Nie poratowałbyś rodziny w potrzebie? – Paskudnie zaburczało mu w brzuchu.
- Znaj moje dobre serce, masz. – Podzieliłem sprawiedliwie moją porcję na pół. Jeśli chciałem zarzucić sieci, musiałem stworzyć przyjacielską atmosferę.
- A coś ty dzisiaj taki wesoły? – Bestia była strasznie podejrzliwa od ostatniego wypadku z żubrówką. Zemścił się zabierając mi wszystkie, pożyczone od niego na wieczne nieoddanie, rzeczy. Nawet te śliczne trampki ze sznurówkami zakończonymi srebrnymi serduszkami. Sam w nich nie chodził twierdząc, że są zbyt babskie. Złośliwiec jeden schował moje śliczności tak, że od kilku dni nie mogłem ich znaleźć. Postanowiłem wykorzystać tę sytuację by odwrócić jego uwagę od moich prawdziwych zamiarów.
- Jak ci powiem newsa oddasz mi buty? – Zapytałem z błagalną miną. Aby zmiękczyć jego twarde serce postawiłem przed nim michę, dokładając jeszcze kanapeczki ze szczypiorkiem.
- Zależy… od newsa. Hm… Dobre…- wymamrotał z pełnymi ustami. Zajęty pałaszowaniem przestał analizować każde moje słowo.
- Mama jest na ciebie zła, chyba nazbierałeś sporo minusów. Ostatnio migasz się od prac domowych, w szopie leży cała sterta drzewa do porąbania. – Zacząłem ostrożnie od mniej interesującej wiadomości.
- E tam.. Zrobi się… Juto na przykład…- Machnął lekceważąco ręką. Od lat robił za naszego domowego drwala. Kiedy rąbał szczapy do kominka, w samych jedynie dżinsach, cały błyszczący od potu i umazany, na chodniku obok płotu zwiększał się kilkakrotnie ruch pieszych. Co chwilę rozlegały się przeciągłe piski, a nawet gwizdy. Ja na swoją chudą klatę nie złapałbym nawet komara. Próbowałem.
- Klopsikowa ze swoja córcią przychodzi dzisiaj na świecowanie uszu i okadzanie. Ta trzydziestoletnia panienka jest już bardzo zdeterminowana założyć rodzinę. Pytała mnie o ciebie kilka razy. – Uśmiechnąłem się do niego niewinnie.
- Kiedy matka skończy wreszcie z tym szamaństwem? – zajęczał i uderzył głową w blat stołu. W jego oczach zobaczyłem początki paniki. – Jakiś dowcipniś dał tej młodej mój numer telefonu, od szóstej rano napisała do mnie z kilkanaście sms’ów. Musiałem wyłączyć dźwięk.
- To na pewno któryś z kuzynów, ostatnio jak się opiłeś ,,Pod Kogutem” próbowałeś pocałować barmana w pępek. – Zrzuciłem winę na dalszą rodzinę. Chyba się to dziewczę nie wygada od kogo dostało namiary?
- Jak jej to wybić z głowy? Jest strasznie zawzięta. – Braciszek może i był inteligentny, ale mało pomysłowy. Podniósł głowę i popatrzył na mnie z nadzieją na twarzy. – Oddam wszystko i dołożę karnet do SPA na cały miesiąc.
- Stoi. – Podaliśmy sobie ręce, by przypieczętować umowę. – Zrobimy tak… Wyłuszczyłem mu szczegółowy plan. Wrócisz jak się Klopsikowe rozgoszczą. Dam cynk. Udasz ochlaptusa spod ciemnej gwiazdy, wtoczysz się do domu śmierdząc wódą i poprosisz matkę o kasę, bo swoją znowu przegrałeś w ruletkę. Potem zwal się na łóżko tak jak stoisz, nie zaszkodziłoby się obsikać.
- Nie fuj… To obrzydliwe!
- Nie musisz tego robić naprawdę głębie. Wystarczy, że będzie tak wyglądało. To jedna z dolegliwości przewlekłych alkoholików, nie zawsze panują nad zwieraczami jak są na bani. Po takim teatrzyku wszystkie mamusie w okolicy będą trzymać swoje córcie z dala od ciebie. – Łyknąłem herbatki w oczekiwaniu aż przetrawi te rewelacje.
- Lutek, jesteś pewny, że nie chciałbyś wystartować w wyborach? Miałbyś szansę nawet na tekę ministra! – Przemek pokręcił z rozbawieniem głową.
- A nie mógłbyś mi teraz zwrócić tych rzeczy? – Doskonale wiedziałem, że po całej hecy, nie miałem najmniejszych szans niczego odzyskać.
- Teraz nie mam czasu, spieszę się do pracy. Na razie weź to…–  Podał mi karnet po czym  zerknął na wiszący na ścianie zabytkowy zegar z kukułką. Poderwał się od stołu i tyle go widziałem. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Żegnajcie ukochane trampki z serduszkami.
   Pozostało mi tylko napisać do Czarnego uroczy liścik, który uczyni moją sieć atrakcyjniejszą. Musiałem go jakoś zaintrygować oraz sprawić, by za wcześnie nie odkrył podstępu. Postawiłem na nieśmiałość. Idealnie byłoby, gdyby stało się to dopiero rano. Wyciągnąłem komórkę i zacząłem wystukiwać tekst.

,, Doktorku! Niestety cała rodzina będzie w domu, więc musimy być naprawdę cicho. O dwudziestej trzeciej przemknij się tylną furtką od strony sadu. Drzwi będą otwarte, sypialnia jest na piętrze, druga po lewej stronie. Nie świeć światła, wejdź po ciemku, rozbierz się i do dzieła. Ani słowa. Udowodnij, że język służy ci do czegoś więcej niż wygadywania sprośnych bzdur. Napisz jak ci się podobało i zniknij nim nastanie świt.”

Tyle powinno wystarczyć, by trzymać mnie z dala od kłopotów. Mieliśmy z bratem bardzo podobne głosy, więc szansa na sukces była całkiem spora. Przynajmniej tak mi się wydawało. Znajomi często się mylili, kiedy odbieraliśmy domowy telefon. Życie bywa jednak przewrotne, a ruchów koła fortuny nie sposób do końca przewidzieć.
***
   Wszystko potoczyło się całkiem gładko, Przemek powinien dostać Oskara za swoje zdolności aktorskie. Klopsikowe  były tak zaskoczone oraz zniesmaczone zachowaniem brata, a przede wszystkim ogromną plama w okolicach rozporka, że szybko się pożegnały by pewnie omówić sprawę jego licznych nałogów w swoim gronie. Najwyraźniej właśnie spadł na sam dół listy kawalerów do wzięcia. Matka siedziała przez całą scenę z szeroko otwartymi oczami, trzeba jednak przyznać, że nas nie wydała. Z pewnością tak tego jednak nie zostawi.         
    Tymczasem brat, ogromnie z siebie zadowolony, poszedł do swojego pokoju i po chwili usłyszałem szum prysznica. Zmęczony pracą, a miał bardzo wymagającego szefa oraz walką z Klopsikowymi szybko zasnął. Dzięki bogu nie uznawał piżam. Sypiał na golasa, co znacznie ułatwiało dalszą część planu. Zostawił też uchylone okno. Nasze pokoje łączył szeroki balkon pełen donic z kwiatami i ziołami. Kiedy nadeszła ,,godzina zero” i zrobiło się całkiem ciemno, ukryłem się za jedną z nich, po czym wysłałem wiadomość do kardiologa. Postąpił dokładnie według instrukcji jakie ode mnie otrzymał. Wszedł do domu cichuteńko, niczym zawodowy włamywacz. Jak tylko przestąpił próg pokoju zrzucił ciuchy i wsunął się do łóżka. Uliczna latarnia oświetlała nieco wnętrze, dzięki czemu mogłem poobserwować przebieg akcji, od której zależały zasoby mojego portfela.
  Czarny położył się na boku, zrzucił kołdrę na podłogę i zaczął obmacywać leżącego na brzuchu Przemka. Najwyraźniej był już ogromnie napalony, a wyobraźnia pracowała mu na najwyższych obrotach. Dotykał go delikatnie, z czułością, powoli zapoznając się z mapą gładkiego ciała, zupełnie jakby czytał Brajla. Z początku delikatne, potem coraz bardziej śmiałe pieszczoty obudziły oczywiście śpiącego, który przeciągnął się leniwie i szeroko ziewając, złapał wędrujące po nim ręce.
- W życiu nie miałem tak realnego snu. – W jego głosie zabrzmiało zdziwienie. Strasznie zaspany, ledwie kontaktował. Chyba miał wrażenie, że nadal przebywa w ramionach Morfeusza. W końcu podobne sytuacje nie zdarzają się codziennie, ale każdy z nas miewa czasami tego rodzaju, erotyczne fantazje.
- Och…- westchnął, bo rozgrzane ciało nieznanego kochanka otarło się o niego lubieżnie. Brat nie był jednak zły, raczej zaskoczony i podekscytowany, to potrafiłem wyczuć. Sięgnął niżej. – Ale masz twardego. Kim jesteś? Nie wiedziałem, że zjawa też może mieć takiego twardego.
- Mhmm…- zaskomlał Czarny i rozsunął szeroko uda. Najwyraźniej zabawa bardzo mu się podobała, a pytanie brata uznał za jej element.
- Sen nie sen, mniejsza z tym. – Na chwilę się zawahał, ale tylko na chwilę. Plotka, że nigdy nie odmawiał dobrego bzykania, widać była prawdziwa. -Mam na ciebie ochotę, a ty wyglądasz mi na kogoś w wielkiej potrzebie. – Zaczął leniwie poruszać ręką.
- Yhm… - Odważył się jedynie wystękać doktor, który dostał się w niewolę wprawnych dłoni. Było mi strasznie głupio tak podglądać, policzki dosłownie mnie paliły, ale musiałem się przekonać czy wszystko pójdzie po mojej myśli. Nie zamierzałem zbyt długo zostać na balkonie. Rosnący za mną rozmaryn kuł mnie niemiłosiernie w plecy.
- Mam zamiar naprawdę ostro się zabawić. – Przemek odwrócił ich ciała stanowczym ruchem i znalazł się na górze. Sięgnął do szuflady i coś z niej wyjął. Chyba wstążkę, nie widziałem dokładnie, było zbyt ciemno. – Nie waż się skończyć przed czasem! – Zaczął ją ostrożnie okręcać wokół penisa Czarnego, który posapywał coraz głośniej. Moje spodnie też zrobiły się jakby ciaśniejsze.
- A… Ale….- Padło drżącym, ochrypłym z emocji głosem. Najwyraźniej finał porządnie go zaskoczył. Pewnie liczył, że to on będzie robił za lidera.
- Żadne ale! Mam zamiar naprawdę mocno przeorać twój chętny tyłek. Będę cię pieprzył tak długo, aż zamienisz się w drżącą galaretę. – Bez zbytnich ceremonii zarzucił sobie jego nogi na ramiona i wyjął spod poduszki jakąś tubkę. Oglądanie brata podczas ,,ten teges” nie było tym, o czym marzyłem po nocach. Najwyższy czas wykonać taktyczny odwrót, dowiedziałem się czego chciałem i wystarczy. Musiałem jeszcze zaczekać na wiadomość. Uśmiechnąłem się z ogromną satysfakcją i na paluszkach poszedłem do swojej sypialni. Położyłem się do łóżka z komórką w dłoni. Przymknąłem tylko na moment oczy, pod moim oknem tak pięknie pachniały jaśminy. I…
 …Obudziłem się, kiedy budzik zaczął dzwonić oznajmiając, że już czas na dyżur, a wieczorem czekało mnie spotkanie z Nikolasem. Tknięty złym przeczuciem zerwałem się na równe nogi. Zerknąłem na ekranik. Jaka ulga. Był tam oczekiwany sms. Moja przepustka do finansowej wolności. Odetchnąłem z ulgą i odtańczyłem z radości polkę.

 ,, Lutek, ty Ogierze! Zrobiłeś sobie z mojego tyłka strzelnicę, spuściłeś się draniu bez żadnego zabezpieczenia chyba z pięć razy! Jak ja będę pracować ty brutalu? Mam  zapisanych dwudziestu pacjentów do echa! Jesteśmy kwita, dług anulowany. Czy nie moglibyśmy tego jeszcze kiedyś powtórzyć?!”

Szybciutko się ubrałem, z butami w dłoni przemknąłem się pod okno Przemka, aby jeszcze raz zerknąć do środka. I…
…Włosy dosłownie stanęły mi na głowie. Ku mojemu przerażeniu zobaczyłem jak Czarny, który powinien być dawno w swojej willi, siada na łóżku i wytrzeszczonymi oczami patrzy na śpiącego Przemka. I…
- Luuuteeeek!!! Ty pieprzony chwaście!!
Nie czekałem dłużej, przeskoczyłem przez barierkę prosto w bujne pokrzywy. Jeszcze w życiu tak szybko nie biegłem, udało mi się złapać najwcześniejszego busa. Zapowiadało się, że być może nie dożyję do spotkania z prezesem. Jak mogłem usnąć niczym kłoda?! Jestem rzeczywiście strasznym debilem.
***
   Na SOR’ze naprawdę nie można było się nudzić. Ledwo udało mi się przebrać w mundurek i nieco uspokoić kołaczące serce, a od razu tryby szpitalnej machiny złapały mnie w swoje szpony. Wszedłem do socjalnego i trafiłem w sam środek kłótni. Renia i Gosia wydzierały się na Kozłowskiego jedna przez drugą, on bronił się spokojnie ze złożonymi na piersiach rękami. Pierwszy raz widziałam, żeby zezłościły się na Hrabiego, który w pracy mógłby być wzorem dla średniowiecznych rycerzy.
- Coś się stało? – Wiedziony ciekawością po prostu musiałem zapytać, a powinienem ugryźć się w język. Przecież każde dziecko wiedziało, że ta wada była przepustką do Piekła.
- A to, że ten tutaj obrońca uciśnionych, przyjął na salę nadzoru Wielkiego De! – Warknęła Renia, która zazwyczaj była łagodną osobą, bardzo opiekuńczą i empatyczną w stosunku do chorych.
- Nie mogłem go odesłać z taką biegunką do domu, to byłoby nieludzkie! – Bronił się chirurg. – Ktoś musi mu podłączyć kroplówkę i założyć pampersa, inaczej zapach nas zabije.
- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zaczął pan robić za niańkę Jego Wysokości – dorzuciła swoje trzy grosze Gosia. – Rzucił do mnie kubkiem z herbatą.
- Co mu właściwie jest? – zapytałem, wiążąc sobie sam pętlę na szyję. Dziwne przezwisko z nikim mi się nie kojarzyło.
- Facet jest gejem z dość dziwnymi nawykami. Chyba nie do końca pogodził się ze swoją orientacją. – Na plus naszego chirurga trzeba przyznać, że w takich konfliktowych sytuacjach wykazywał się naprawdę świętą cierpliwością.
- Ma chłop po prostu gówniany problem, czyli fobię na kupę, przed i po każdym bzykanku robi lewatywę. Tak wyjałowił jelita, że dorobił się przewlekłego nieżytu flaków. – Wyjaśniła Renia. – Nie tknę tego gościa nawet przez serwetkę! – Oświadczyła i zadzierając nosa wyszła z pokoju. Gosia pomaszerowała za nią. Nigdy wcześniej nie widziałem by się tak nieprofesjonalnie zachowywały. Nieznośny pacjent to przecież pacjent.
- Lutek, zrób to, masz tu kartę zleceń. Ja mam jeszcze do założenia gips i USG do zrobienia. – Zrobił proszącą minę. Ten amator wszystkiego co żywe, potrafił być strasznie słodki.
- Dobra, ale jakby coś, to przyleci pan na ratunek z mieczem i tarczą! – Dźgnąłem go paluchem w szeroką klatę.
- Jasne, najpiękniejszy z kwiatuszków! – Zdawałem sobie sprawę, że kadził mi bezwstydnie, abym tylko zajął się kłopotliwym chorym. Nie miałem wyjścia, skoro się już zgodziłem, musiałem stawić czoła Wielkiemu De. W zabiegówce przygotowałem tacę z kroplówką, pampersa i sudocrem. Przywdziałem zawodowy uśmiech i tak uzbrojony wszedłem do Sali nadzoru. Spodziewałem się potężnego faceta o tubalnym głosie, a zamiast niego zastałem szczupłego blondyna siedzącego na łóżku ze skrzywioną miną, zadartą szpiczastą brodą i podpartego trzema poduszkami. Miał przyklejone do głowy jasne, lekko kręte włosy, najwyraźniej gorączkował. Świdrował mnie szarymi oczami, jakby rozbierał na części niczym zepsuty telewizor. Wyraźnie szukał dziury w całym.
- No nareszcie ktoś raczył się zjawić! Wie pan kim ja jestem?! – Zaczął piskliwym głosem, podnosząc go stopniowo coraz wyżej.
- Wielkim De? – Wyrwało się z mojego niewyparzonego pyska. Aby ukryć zmieszanie narzuciłem koc na chude ciało krzykacza.
- Jak śmiesz! Nie jestem jakąś Szarą Masą, tylko najlepszym studentem na roku! Nie życzę sobie tykania! Żądam innej pielęgniarki! – Na bladej, wymizerowanej twarzy pojawiły się rumieńce.
- Przykro mi, chyba jest pan na mnie skazany. Dzisiaj są tutaj tylko trzy pielęgniarki, dwie już pan zdążył obrazić. Jestem, że tak powiem, pana ostatnią nadzieją. – Schowałem dumę do kieszeni, ponieważ smarkacz przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Musiał być już chory od dłuższego czasu, bo chwiał się na wszystkie strony i miał sine cienie pod oczami dosłownie do pół twarzy. Nie chciał jednak ustąpić ani na włos. Walczył do końca, pewnie sam nie wiedział w jakim celu, z jedynymi ludźmi, którzy mogli mu w tej chwili pomóc.
- Ej  ty, pielęgniarek, zawołaj Rzecznika Praw Pacjenta! Macie tu tragiczną opiekę, śmierdzący obskurny pokój i bezczelny, nic nie warty personel, który mi się ciągle odszczekuje. – Rozkaszlał się jak to powiedział, więc podałem mu kubek z wodą i zmierzyłem temperaturę.
- Trzydzieści osiem, nieźle. – Położyłem mu na czole żelowy, okład chłodzący. Chciał go zrzucić, ale powstrzymałem jego kościstą rękę bez trudu. – Niemądry dzieciaku, jeśli chodzi o moje koleżanki, to przysłowie ,, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie” jest nadal aktualne. Myślałeś, że pozwolą się bezkarnie obrażać?
- Powiedziałem tylko, że herbata cuchnie jak siuśki trolla i ta gruba powinna w tym wieku już umieć ją zaparzyć. – Powiedział markotnie, ale już o wiele ciszej. Pomogłem się uparciuchowi obrócić na bok, chyba bardzo cierpiał, ale duma nie pozwalała mu się do tego przyznać.
- Dla ciebie chłopcze Gosia, to pani pielęgniarka, a nie Gruba. I wystarczyło powiedzieć, że cię mdli kiedy pijesz. Masz chyba jakieś problemy z komunikacją. Podłączę ci kroplówkę, jak cię przestanie boleć brzuch będziesz mógł wrócić do domu. Zadzwoń po jakiegoś przyjaciela, nie możesz wracać do domu sam w takim stanie. – Zacisnąłem mu stazę na ramieniu.
- Nie mam nikogo, mieszkam sam. – Rozległo się cichuteńko spod koca. Chyba trochę skruszał, ale tylko trochę. – I jestem już dorosły, więc przestań mówić do mnie per Dzieciaku! - Dzielnie wystawił rękę do nakłucia. Nawet się nie skrzywił, kiedy zakładałem wenflon.
- Jak będziesz grzeczny – puściłem do niego oko – to zrobię ci taką herbatę jaką lubisz. Może uda ci się utrzymać ją w żołądku. I mów do mnie panie Lutku.
- Niedoczekanie twoje, wyglądasz na niecałe osiemnaście. Zapuść brodę czy coś! Lubię perfumowaną El Grey, tylko słabą. – Zamknął oczy, a ja zawiesiłem kroplówkę. Wyglądało na to, że pierwsze zostały lody przełamane. Mały buntownik miał charakterek, że nie ma przebacz. Jaki tam z niego Wielki De, raczej zwyczajny, samotny chłopak zagubiony i łaknący uczuć jak każdy z nas. Niestety jego paskudny język zniechęcał każdego, kto chciał się do niego choć trochę zbliżyć. Czy już mówiłem, że mam słabość do ciemnej strony mocy?
***
  Po dyżurze stroiłem się w szatni dłużej niż dziewczyny. Włożyłem swoje najlepsze, ciemnoniebieskie rurki. Mój chudy, mały tyłek całkiem dobrze się w nich prezentował, do tego kremową koszulę z krótkim rękawem i wypucowane na glanc trampki, niestety bez serduszek. Koleżanki widząc jak po raz trzeci układam włosy, zaczęły się ze mnie zupełnie jawnie nabijać. Chciałem by niewdzięczne kudły,  spływały na plecy bujną, brązową grzywą jak to widziałem w filmie, niestety nie miały zamiaru mnie słuchać wyginając się pod coraz dziwniejszymi kątami.
- Po prostu zwiąż tą miotłę, a jak znajdziecie się w sypialni zgaś szybko główne światło. Będą wtedy wyglądać na seksownie rozkudłane. – Ta paskudna małpa Gośka tak się rozchichotała, że rozmazała sobie szminkę.
- Idę do Horodyńskiego w interesach, a nie na gimnastykę! – burknąłem spod zbyt długiej grzywki i oblałem się niechcianym rumieńcem.
- Akurat! – prychnęła Renia. – I dlatego wdzięczysz się do lusterka od godziny? A ten twój czerwony pyszczek jest strasznie słodki. Niech cię prezes chociaż wycałuje porządnie po szyi, żebyśmy miały na co popatrzyć. – Uszczypnęła mnie w policzek.
- Napalone babiszony! A niby jedynie mężczyźni myślą drugą głową! – Luźno związałem włosy rzemykiem, rzeczywiście wyglądały teraz jakby bardziej wytwornie. Chyba nadawały się na kolację w towarzystwie.
- Mam nadzieję, że pod tymi spodniami dla glisty masz jakieś seksowne majteczki, a nie gacie po Franiu – odezwała się ponownie wkurzająca doradczyni numer jeden.
- Będę prowadził negocjacje handlowe zboczona kobieto! – Z kim ja się zadaję? Czy wszystkie czterdziestki są takie dowciapne i wścibskie? – I tak dla waszej wiadomości! Nie dzielę się bielizną z rodziną, mam własną! –Tupnąłem nogą dla podkreślenia swoich racji. Prawdę mówiąc ich uwagi trochę mnie zaniepokoiły, faktycznie miałem na sobie staromodne bokserki z nogawkami. Ale przecież to nie była żadna randka, więc czego miałem się bać?
***
   Przed szpitalem czekał na mnie znajomy szofer razem ze swoją limuzyną. Otwarł przede mną drzwiczki, a ja poczułem się jak Kopciuszek wieziony na bal. Tyle, że do jaskini zła, zamiast do pałacu, a na miejscu, zamiast pięknego księcia, czekał na mnie Diabeł Ho. Rozwaliłem się na tylnym siedzeniu niczym turecki basza i usiłowałem zrelaksować. Głupie serce biło bardzo mocno, nie miało najmniejszej ochoty mnie posłuchać. Rozsądek podpowiadał, że mam dzisiaj dobrą okazję, by raz na zawsze skończyć z prezesem. Miałem do tego świetny pretekst. Nikolas nie był dla mnie odpowiednim facetem, począwszy od gwałtownego charakteru oraz skłonności do rękoczynów, a skończywszy na bogatej rodzinie, która na pewno by mnie przeklęła i nasłała jakiegoś cichego zabójcę, żeby się pozbyć kłopotu. Mogłem być dla niego tylko jednym z wielu romansów, które miło się wspomina w zimowe noce, ale nie przywiązuje do nich zbytniej wagi. Rola kochanka z doskoku wcale mi nie odpowiadała, chciałem prawdziwego związku i miłości do grobowej deski. No co? Taka już ze mnie romantyczna duszyczka.
   Odetchnąłem kilka razy głęboko, bo łzy zakręciły mi się w oczach. Postanowiłem grzecznie ustalić warunki spłaty i usunąć prezesa raz na zawsze ze swojego życia, zanim zupełnie straciłem dla niego głowę. Niestety lanie jakie od niego dostałem wcale nie przekonało durnego serca, że był narwanym idiotą z wybujałym pod chmury ego. Jak zwykle – rozum sobie, a uczucia sobie. Nawet nie wiem kiedy zajechaliśmy na miejsce. Nie miałem ochoty wychodzić, dopiero gdy szofer kilka razy powtórzył:
- Jesteśmy, proszę pana. – Wysiadłem z ociąganiem, poganiany wzrokiem mężczyzny. Ruszyłem do głównych drzwi, ale zostałem powstrzymany. – Pan Horodyński jest na tarasie za domem. – Wskazał mi kamienną ścieżkę w lewo. Już z daleka poczułem piekące się na grillu co nieco. Przełknąłem ślinę i zaburczało mi w brzuchu. Od śniadania nic nie jadłem, zajęty opieką nad Wielkim De. Zacząłem wchodzić po kamiennych schodkach. Zobaczyłem krzątającego się Nikolasa, ubranego nieformalnie w dżinsy i seksowną, przylegającą do ciała koszulkę.
- Widzę, że kolacja dochodzi - zagaiłem. Ku mojemu zdumieniu nigdzie nie było ani śladu służby. Mężczyzna ubrany w fikuśny fartuszek z diabełkiem na przedzie sam krzątał się koło paleniska. Dalej widać było pięknie nakryty stolik dla dwojga, całą wiąchę róż w moim ulubionym kolorze ułożoną ręką wytrawnego artysty, włożoną do stylowej greckiej wazy, a wszystko to oświetlone dyskretnie porozwieszanymi chińskimi lampionami. W zapadającym zmroku to miejsce przemieniło się w naprawdę uroczy zakątek. Prezes naprawdę się postarał, a mnie zrobiło się ciepło w okolicy serducha – podłego zdrajcy. Na dźwięk mojego głosu gwałtownie się odwrócił i rozpostarł szeroko ramiona zagradzając mi drogę na taras.
- Witaj Kwiatuszku. – Przestąpił z nogi na nogę i poczerwieniał. – M… może lepiej pójdziemy na spacer? – Przyjrzałem mu się uważnie. Zarumieniony Nikolas był wystarczająco dziwnym widokiem, ale zawstydzony, jąkający się  Nikolas był wręcz szokujący. Zobaczyłem, że cztery palce ma pozaklejane plastrami, a na policzku czarną smugę.
- Coś ty sobie zrobił kucharzyno? – Udało mi się złapać go za rękę, choć próbował ją schować za plecami. – Jestem głodny – zerknąłem na zwęglone mięsko na ruszcie – ale nie aż tak, żeby rzucać się na te zmumifikowane szczątki – zachichotałem. Cała złość na tego palanta odeszła jak ręką odjął.
- To miał być… yy… befsztyk z sałatką z rukoli – odezwał się smętnie, omijając wzrokiem moją twarz.
- Nie mogłeś po prostu kazać przygotować kolacji gosposi? – zapytałem zdumiony. Chciałem jeszcze dodać, że jest wyjątkowym łamagą, ale na widok jego zmartwionej twarzy jakoś nie przeszło mi to przez usta.
- Ale to by nie było to samo. Chciałem cię odpowiednio przeprosić za swoje zachowanie. Ugotować własnoręcznie coś dobrego, żebyś troszeczkę zmiękł. Wiem, że przyszedłeś tu z zamiarem posłania mnie do Piekła. – Chciał mnie złapać za ramię, ale syknął. Poparzona dłoń musiała go porządnie piec. - Lutek, mnie na tobie naprawdę zależy – dodał miękko. – Przysięgam, że to był pierwszy i ostatni raz, kiedy podniosłem na ciebie rękę. Zazdrość głupia rzecz, możesz mi nie wierzyć, ale nigdy wcześniej jej nie czułem w związku z żadnym mężczyzną ani kobietą. O mało mnie nie trafiło na widok ciebie, w ramionach tego doktorzyny.
- Dobrze już dobrze. - Uśmiechnąłem się do niego łaskawie. – Masz rację, chciałem skończyć tę znajomość. Teraz jednak sam nie wiem, może jest jakaś nadzieja na zrobienie z ciebie księcia. – Popatrzyłem mu w czarne, przepełnione niewypowiedzianymi emocjami oczy i przepadłem bez nadziei na ratunek. Chciałem czy nie, był moim słońcem, księżycem i gwiazdami. Nie zamierzałem jednak tego draniowi uświadamiać. – Obawiam się jednak reakcji twojej rodziny na naszą znajomość.
- Będziesz miał sposobność sprawdzić, przyjeżdżają w przyszłym tygodniu – odpowiedział beztrosko, nie spuszczając wzroku z moich ust.
- Nawet o tym nie myśl! – Pogroziłem mu palcem. Odwróciłem się i otworzyłem oszklone drzwi do salonu. – Najpierw trzeba opatrzyć te rany, inaczej nie będziesz dzisiaj spał. Gdzie masz apteczkę?
- W kuchni – powiedział wprost w mój kark, a ja zadrżałem. Usadziłem spokorniałego drania za stołem, nasypałem do szklanej miski lodu, ścignąłem się te pożal boże, opatrunki i włożyłem mu do środka rękę aż po łokieć.
- Blać! – zajęczał. – Zabij od razu, ale się nie znęcaj.
- Nie popisuj się ruską łaciną! – Chyba biedak przeżył szok termiczny, bo aż zbladł. – Spokojnie, piętnaście minut chłodzenia, potem Pantenol i będziesz jak nowy. - Taki poturbowany i skruszony wyglądał naprawdę słodko. Zagapiłem się na jego długie rzęsy, których pozazdrościłaby mu niejedna baba. Kiedy ja się nad nim użalałem, ten cwaniak powoli posuwał się do przodu. Diabeł bez wątpienia, na zawsze pozostanie diabłem. Złapał mnie zdrową ręką w talii i usadził na kolanach twarzą do siebie. Zmiąłem w niepewnych, drżących dłoniach jego koszulę. Spuściłem głowę, ogarnięty nagle nieśmiałością. Ujął mnie stanowczo pod brodę, obrysował palcami kontury twarzy. Ciepłe, miękkie usta spadły na moje bez uprzedzenia, gwałtownie i z pasją. Skubnęły zapraszająco górną wargę, potarły czule dolną.

- Jesteś najpiękniejszym ogrodem, który będę pielęgnował z miłością aż po kres moich dni. Jesteś upojną księżycową nocą i radosną melodia dnia, czas całego świata będzie należał tylko do nas. Jesteś niekończącą się, tajemniczą mocą, napędzającą moje serce, które bije już tylko dla ciebie. – Każdy kolejny coraz żarliwszy  pocałunek, okraszony był tego rodzaju wyznaniem. Czy istnieje na świecie człowiek, który nie uległby ich czarowi? Wszystko co złe zniknęło w oddali. Pozostaliśmy tylko my dwaj, wznoszący się na skrzydłach miłości coraz wyżej, prosto do migocących za oknem gwiazd.
  
………………………………………………………………………………

 Blać – rosyjskie przekleństwo, odpowiednik naszego pospolitego „kurwa”
   
betowała Kiyami

piątek, 3 lipca 2015

Rozdział 19

   Przez cały dzień prowadziłem zaciętą walkę na spojrzenia z Dziaduniem, a że posiadaliśmy kilka wspólnych wad, wieczorem nadal mieliśmy remis. Upór rasowego osła, zawziętość teriera i nieugięta duma nie stanowiły cech, którymi należało się zbytnio chwalić w towarzystwie. Zawsze uważałem siebie za pechową fajtłapę, na którą złośliwi bogowie zrzucali różne niezasłużone klęski, a seniora za domowego tyrana i kombinatora. Czyżbym jednak się pomylił? Czy Nikolas, pomagając mi przezwyciężyć lęki, otworzył bramę do Piekła? Gdzie się podział wrażliwy i niepozorny „Kwiatuszek”? Klnąc siarczyście pod nosem, powoli dochodziłem do wniosku, że byliśmy z Franiem bardziej podobni do siebie, niż mi się do tej pory wydawało.
   Reszta rodziny unikała nas niczym zadżumionych, z doświadczenia wiedząc, że nie ma sensu brać udziału w tej bezsensownej wojnie. Przemek i Wiśka stwierdzili zgodnym chórem, że mają mnóstwo pracy i bardzo późno wrócą do domu, po czym zwiali na wyścigi, nawet nie jedząc śniadania. Tymczasem matka milcząco popierała Frania, wodząc za mną pełnym potępienia wzrokiem. Umierała ze wstydu za swojego potomka, niegodnego nazwiska Stokrotków. Niczym prawdziwa, polska matrona leżała na kanapie z wytworną migreną, w eleganckim szlafroku i pełnym makijażu, pojękując i zmieniając okłady z wonnych ziółek. Co chwilę wpadała jakaś uczynna sąsiadka, litując się nad jej nieszczęsną dolą strapionej matki i poklepywała współczująco po ramieniu. Inna sprawa, że ta sama babina ledwo wyszła za próg, rozpuszczała jęzor tak, że do wieczora miasto aż huczało od coraz fantastyczniejszych plotek.
   Po południu Franio nagle zmienił front. Długo o czymś po kryjomu rozmawiał przez telefon, nie udało mi się na nieszczęście niczego podsłuchać, bo dobrze się cwaniak pilnował. Udało mi się jedynie zaobserwować, jak dyskutował przez płot z miejscowym komendantem policji. Godzinę później posterunkowy przyniósł mi wezwanie na komisariat. Poczłapałem od razu z karteczką w ręce i dowodem w kieszeni. Po raz pierwszy miałem okazję zwiedzić ten dobrze znany moim kuzynom przybytek. O dziwo, od razu zostałem doprowadzony przed oblicze szefa. Komendant Maczuga popatrzył na mnie zza biurka z wysokości swojego solidnego metr dziewięćdziesiąt i zacmokał z dezaprobatą, a moja maleńka, tchórzliwa duszyczka jakby się jeszcze mocniej skurczyła.
– Panie Lutosławie Stokrotko, co panu strzeliło do łba, żeby tak narozrabiać? Nie mógł pan, jak większość chuliganów, malować obsceniczne obrazki pod mostem? Dlaczego uwziął się pan akurat na naszych prominentów? – Walnął wielką jak bochen chleba pięścią w blat, na co podskoczyłem na swoim skromnym krzesełku i spuściłem głowę. Zrobiłem buzię w ciup, złożyłem rączki w staromodny małdarzyk i zacząłem wachlować rzęsami z miną niewinnie oskarżonej owieczki Dolly.
– Bo ja… p-proszę pana… - Zacząłem się cichutko jąkać przed groźnym majestatem prawa. Moje ciotki za każdym razem kupowały tę pozę dziewczęcia ze szlacheckiego dworku. Od podstawówki prawie wszystkie kawały uchodziły mi na sucho. Facet mnie nie znał, więc nie zaszkodziło spróbować.
– Spokojnie, dziecko, nie jadam takich maleństw. W każdym razie nie na służbie – zarechotał tubalnie policjant. Wyraźnie zmiękł, dobra nasza. Bezradnie ścisnąłem drżące dłonie między kolanami, potrząsnąłem głową wielokrotnie wypróbowanym gestem, aż włosy wysunęły się spod rzemyka i opadły falą na ramię.
– Zrobili mi krzywdę… – chlipnąłem. Nie należało przesadzać, komendant nie był idiotą. – Chciałem tylko… Chciałem…
– No już dobrze, nie maż się, bo jeszcze ktoś pomyśli, że się tutaj nad tobą znęcamy. –Rycerskim gestem podał mi paczkę chusteczek. – Zmiataj i przeproś drani, niech wycofają pozwy, a będzie po sprawie.
– Ale ja nie śmiem tam iść… Pewnie będą krzyczeć…
– Albo wsadzę cię do paki na parę dni! – Pogroził mi Maczuga, marszcząc gęste, czarne brwi, przypominające kudłate błyskawice. – Przecież nie ośmielą się podnieść na ciebie ręki.
– Jasne… - mruknąłem cicho do siebie, mając w pamięci ciężką łapę Nikolasa.
– Kara jest taka lekka z racji tego, że nie byłeś wcześniej notowany. - Kapitan był bardziej chytry, niż na to wyglądał. Nie miał w sobie nic z tępego osiłka, a szare oczy patrzyły na mnie bystro, migocąc szelmowsko w świetle obskurnej jarzeniówki. Pozbywał się mnie po mistrzowsku.
– W takim razie… - Podniosłem się z krzesła, westchnąłem ciężko niczym stuletnia lokomotywa, zaszurałem nogami, jak mnie uczył pan od PO i powlokłem zrezygnowanym krokiem do drzwi.
– Myślę, drogi Stokrotku, że bez trudu owiniesz sobie tych panów dookoła małego paluszka.. E.. Yhy… – odchrząknął, aby dodać sobie powagi. – Znaczy się, chciałem powiedzieć, na pewno dojdziecie do porozumienia. – Mrugnął do mnie i usiadł, kończąc tym samym rozmowę. Dopiero, gdy wyszedłem przed komisariat, uświadomiłem sobie, że przegrałem wojnę z Franiem. Jak zwykle postawił na swoim. Niewątpliwie maczał w tym całym wezwaniu swoje kościste palce. Swoją drogą, z naszego komendanta był całkiem przystojny kawał draba tyle, że co najmniej dwadzieścia lat starszego ode mnie.
                                                                        ***
    Nie miałem zatem wyjścia, musiałem załatwić sprawę wandalizmu niezależnie od swoich uczuć do poszkodowanych. Nie chciałem robić za seks-zabawkę w łapach miejscowego elementu, a z pewnością taką rolę dostałbym w więzieniu. Zacisnąłem zęby i ruszyłem do domu Czarnego. Otworzyła mi uśmiechnięta, dobrze wyposażona tu i tam gosposia. Najwyraźniej doktor również w domu lubił mieć pod ręką cycate co nieco. Otaksowała mnie od stóp do głów i spojrzała lekceważąco wymalowanymi na lawendowo ślepiami.
– Niczego nie kupujemy! – oświadczyła stanowczo i chciała mi zamknąć drzwi przed nosem. Bezczelnie włożyłem do szpary nogę. – Czego? – warknęła.
– Obudź doktora. – Wszedłem do środka, przepychając się obok oburzonej baby. Zdecydowanym ruchem złapałem za klamkę, prawdopodobnie od sypialni, kiedy ktoś pociągnął za nią z drugiej strony. Stanąłem nos w nos z wkurzającym, tanim podrywaczem, ubranym jedynie czarne bokserki.
– O, Lutek alias Literat. – Wbił we mnie intensywne spojrzenie, złapał za ramiona i przyparł do ściany. Nie tracił łajdak czasu.
– Y...yy...? – Nie miałem pojęcia, o co mu chodziło. - Skąd to idiotyczne przezwisko?
– Taką dostałeś ksywkę od ludu z racji malowniczych i pouczających napisów – wyjaśnił z przekąsem.
– Musiałeś z tym od razu lecieć na policję? – Usiłowałem się wyrwać, bo gorące ciało zaczynało mi robić niejaki zamęt w głowie. Czym bardziej się wierciłem, tym mocniej mnie przyciskał.
– Było odwrotnie, to policja przyszła do mnie. – Zaczął gładzić moją szyję. Miał w tym niezłą wprawę, dokładnie wiedział, co i jak naciskać. Zarumieniłem się i odchyliłem w bok.
– Ile chcesz za tę nieszczęsną tabliczkę? Miała już kilka lat, więc raczej nie była zbyt dużo warta? – Zacząłem ostrożne negocjacje.
– A straty moralne? – zapytał z uśmieszkiem i chuchnął mi do ucha. Miałem ochotę dać mu w ten przystojny pysk, ale w porę się powstrzymałem.
– Będziemy się licytować, kto poniósł większe? – Zmrużyłem oczy i spojrzałem na niego zaczepnie.
– Skarbie, nie będę zdzierał z biednego pielęgniarka na dorobku. – Zrobił dwa kroki do tyłu, a jego wzrok prześlizgnął się z mojej twarzy niżej, o wiele niżej. Prostacki łajdak gapił się wprost na mój rozporek w jednoznaczny sposób. – Mnie tam wystarczy zapłata w naturze, zgadzam się na raty lub raz a dobrze. Byle było namiętnie, twardo i ciasno…
Nosz kurde, ten cham myślał, że pójdę z nim na całość z powodu jednego durnego bohomazu. Niedoczekanie, śmieciu, jakem Stokrotka! Szkoda, że nie mogłem zadzwonić do brata, by się go poradzić. Ej, no właśnie… brata. Doznałem olśnienia, zupełnie jak pomysłowy Dobromir. Ten głupek nie uściślił niczego. Nabrałem wiatru w żagle.
– Wiesz… – zacząłem nieśmiało, udało mi się nawet oblać panieńskim rumieńcem. Marnujesz się, Lutek, jako pielęgniarek, oj marnujesz. Powinieneś występować w serialach. – Ja dawno nie… Czułbym się raźniej na własnym podwórku.
– Więc spotkamy się jutro u ciebie. – Czarny był wręcz rozanielony. Zdaje się, że nie spodziewał się z mojej strony zbyt szybkiej kapitulacji. Jakim cudem facet zrobił specjalizację z taką inteligencją? Żenada. – Może zadatek? – Ruszył w moim kierunku. Teraz już myślał jedynie mniejszą głową.
– Głód zaostrza apetyt. – Odsunąłem się jak najdalej. – Trzymam cię za słowo – rzuciłem, odwróciłem się i pomknąłem niczym rączy jeleń do drzwi. Tego napalonego kocura miałem właściwie z głowy. Po ciemku wszystkie koty są czarne, prawda? Na szczęście, Przemek nie był ostatnio zbyt wybredny i bzykał się, z kim popadło.
   Spojrzałem na zegarek, była już osiemnasta trzydzieści, czyli najwyższy czas, by iść do pracy. Czekał mnie dzisiaj nocny dyżur razem z Kozłowskim i Jasiem. Rozprawa z Nikolasem, której obawiałem się o wiele bardziej niż rozmowy z kardiologiem, musiała poczekać na następny dzień. Nie miałem najmniejszej ochoty się z nim spotykać, w dalszym ciągu byłem zły i rozżalony. Zresztą wcale mnie nie przeprosił. O tym, że nie dałem mu na to najmniejszej szansy, już nie pomyślałem.
                                                                  ***
   Wszedłem na pole minowe zwane SOR-em i ostrożnie rozejrzałem się dookoła. Nasi lekarze niezmiennie byli w stanie działań wojennych. Dwóch dorosłych facetów zachowywało się jak przedszkolaki w myśl zasady: jak ty mi łopatką w łeb, to ja ci piaskiem z wiaderka w oczy. Plac zabaw do lat pięciu. Normalnie brak słów. Awanturował się przede wszystkim Jasiu, bo Kozłowski przezornie schodził mu z drogi, bez dwóch zdań mając nadzieję, że w końcu mu przejdzie i wrócą do dawnego układu. Patrzył na niedostępny tyłek byłego narzeczonego z taką tęsknotą, że aż krajało się serce. Zasłużyć zasłużył, ale jakoś było mi go żal. Prawdopodobnie jestem zbyt miękki dla lepkołapych drani. Coś ze mną wyraźnie nie tak.
   Jak w większość sobót o tej porze, na oddziale panował zadziwiający spokój. Całodobówki otworzyli przed chwilą, więc nie zdążyły jeszcze przysłać nam pacjentów. Czerwoni rżnęli w pokera, Gosia z Renią robiły na drutach jakieś fikuśne, koronkowe cudeńka, a ja poczłapałem do recepcji. Podobno rezydująca tam Basia umiała wróżyć z tarota. Nigdy nikt nie stawiał mi kart, więc byłem ogromnie ciekaw, co mnie czeka w przyszłości. Miałem nadzieję, że nie orka od rana do nocy przez najbliższe dwadzieścia lat, aby pokryć prezesowi koszty nowego lakieru dla jego sportowego cudeńka. Nasza szpitalna wróżka nie miała nic przeciwko, pokazała, jak przełożyć i zaczęła rozkładać talię.
– Wieża, kochanie. Twoje życie się diametralnie zmieni, ale bynajmniej nie w prosty i łatwy sposób. Czeka cię wiele prób, od twojej dojrzałości zależy, jak się potoczą sprawy.
– Rany, gadasz jak Pytia. Nie kapuję nic a nic – westchnąłem.
– Następna karta Kochankowie. Kręci się obok ciebie wielu mężczyzn, ale nie wszystko złoto, co się świeci. Czasem kawałek pokiereszowanego żelaza kryje w sobie prawdziwy klejnot. Łatwo się pomylić. Co dla jednego nic niewarte, dla drugiego może okazać się bezcenne.
– Nie możesz jakoś jaśniej? – Przed oczami zaczęły mi od tego latać świetliste kółeczka. Po co komu wróżba, jeśli stanowi jedną, wielką zagadkę.
– Dziesiątka denarów. Brama zarówno dla ciebie, jak i całej rodziny. Myślę, że szykuje się kilka doniosłych uroczystości. – Uśmiechnęła się na kształt sfinksa, po czym zwinęła talię. I po co mi to było? Jak nic nie będę spać po nocach, a rozkminiać tarotowy szyfr. Dodaj sobie, Luciu, problemów, dodaj. Masz ich widocznie za mało, skoro wymyślasz wciąż nowe.
Wyciągnąłem z kieszeni notes, by zapisać pokręcone rewelacje i omówić je potem z mamą, niezłą znawczynią takich szamańskich sztuczek, kiedy do holu wjechali Czerwoni z zaprzyjaźnionego szpitala. Na wózku wieźli zwyczajnie wyglądającego, nastoletniego chłopaka, który był sztywny niczym deska i zastygnął w dziwnej pozie, z rękami i nogami rozłożonymi na rozgwiazdę. Wyglądał jak robot, któremu wyczerpały się baterie. Z trudem zmieścili się w szerokich drzwiach.
Pośpieszyłem przodem, żeby zawiadomić Jasia, który od dłuższego czasu z błogim uśmiechem siedział na pustej Sali nadzoru i czytał podejrzaną mangę. Kiedy wszedłem, szybko schował ją za koszulkę. Pornos jak mamę kocham, bo inaczej po co zachowywałby się tak podejrzanie? Na skutek gwałtownej reakcji okulary spadły mu pod biurko. Ofiarnie rzucił się na kolana i wczołgał pod mebel. Jeden z naszych ratowników, nieświadomy obecności lekarza, zajął jego fotel.
– Ale mnie piją te głupie gacie! – Rozpiął guzik, rozsunął zamek i zaczął się bez skrępowania poprawiać.
– Rany, nie możesz tego robić w łazience? – opieprzyłem durnotę. Striptizu mu się zachciało w miejscu pracy.
– No co, przygniotłem sobie Delfinka – zarechotał. Długo jednak nie cieszył się dobrym humorem. Do pomieszczenia wszedł znudzony zastojem Kozłowski, eskortując nowego pacjenta. Ten uroczy moment wybrał sobie Jasiu, by wypełznąć na powierzchnię, dokładnie między szeroko rozstawionymi udami Czerwonego, z otwartymi ze zdumienia ustami, patrzącego na rozczochraną głowę internisty tak blisko swojego strategicznego miejsca. Jego policzki natychmiast pokryły się szkarłatem.
– Co wy tutaj wyprawiacie?! – zawarczał rozeźlony chirurg. Z jego punktu widzenia ktoś inny na naszych oczach dostawał to, co należało wyłącznie do niego. Ewidentnie nie mogło zmieścić się w hrabiowskiej głowie, że Skowronek mógłby go wymienić na inny, wdzięczniejszy model.
– My nic…  ja…- zaczął ze strachem zmieszany ratownik, wymachując gorączkowo rękami. Kozłowski na lebiodę nie wyglądał, do jego profesji potrzeba było sporo siły. Poza tym nie warto robić sobie wroga z szefa. Chłopak przytomnie odsunął się szybko z krzesłem do tyłu, by wypuścić klęczącego przed nim mężczyznę, któremu blokował wyjście.
– Ćwiczyliśmy reanimację – odezwał się spokojnie Jasiu, wstając i otrzepując kolana. Poklepał przy tym przyjaźnie zawstydzonego chłopaka po kolanie.
– W tej pozycji? Czyżby wprowadzono jakąś nową metodę, o której nie wiem? – Kozłowski złapał uśmiechającego się krnąbrnie mężczyznę za ramię.
– Rybka wyglądała na bezwładną, więc chciałem ją nieco ożywić. – Przebierał powoli miarę cierpliwości chirurga, o czym świadczyły mocno zaciśnięte szczęki i drgająca nerwowo powieka.
– O czym on…?
– O Delfinku – podpowiedziałem usłużnie, wskazując ruchem głowy na strefę intymną pośpiesznie zapinającego spodnie Czerwonego.
– Zabiję łajdaka! – ryknął za umykającym ratownikiem. – A dla ciebie znajdę jakąś wieżę otoczoną głęboką fosą, najlepiej z krokodylami! Już zacznij pleść warkocz!
– Powiedz to Głodek, bałwanie, na pewno chętnie porobi za Złotowłosą, tyle że będziesz jej musiał kupić perukę. – Jasiu nawiązał złośliwie do dość mizernej czupryny Kaśki.
– ŁUUUP! – rozległo się niespodziewanie za naszymi plecami. Jak na komendę wszyscy odwróciliśmy głowy. Wyglądający na nieprzytomnego pacjent w tym czasie spadł z wózka i z przepraszającą miną zbierał się z podłogi. Udało mu się też stojakiem do kroplówki rozwalić szybę w szafce z lekami.
– Włączyli mi prąd. – Obdarzył nas niewinnym, chłopięcym uśmiechem i zrobił przysiad, demonstrując idealną sprawność chudych rąk i nóg. – Niezły tu macie cyrk. – Popatrzył wymownie na obu lekarzy.
– Czy on aby nie przybył tutaj jako utrata świadomości nieznanego pochodzenia? – zapytałem, widząc kolejny cud nad cudami.
– Kochany Luciu, poznaj jednego z moich ulubionych pacjentów – Pana Pstryczka. No wiesz… - podjął Skowronek, widząc moją ogłupiałą minę. Zaczął recytować:
 ,,Sterczy w ścianie taki pstryczek,
Mały pstryczek – elektryczek,
Jak tym pstryczkiem zrobić pstryk,
To się widno robi w mig…

…Robisz pstryk i włączasz PRĄD!
Elektryczny, bystry PRRRĄD!…”

– Dlaczego on jest kochaniem, a ja bałwanem?! – zaprotestował Kozłowski, który zdążył się już odrobinę uspokoić.
– Bo jest słodki, przytulny i ślina nie kapie mu z pyska na widok mojego tyłka! A jak jesteśmy razem, patrzy wyłącznie na mnie, a nie taksuje wzrokiem wszystkie przekąski dookoła! – Faceta aż zapowietrzyło. Jasiu skorzystał z jego bezgłosu, złapał mnie za rękę i wybiegliśmy z Sali nadzoru, by potem w pokoju socjalnym rechotać jak szaleni przez dobry kwadrans.
                                                              ***
   Dyżur okazał się szalenie wyczerpujący. Przed północą żarty się skończyły, a zaczęła harówka. Chorych przybywało i przybywało. Nie mogliśmy się nadziwić, skąd się biorą. Dopiero Basia nas oświeciła oznajmiając, że zaczęły się właśnie dni miasta, a ponieważ było ciepło, w plenerze odbywał się szereg imprez. Jedni najedli się nieświeżej kiełbasy, inni poparzyli Barszczem Sosnowskiego, kilku zaprawionych piwem urządziło sobie zawody pływackie w błotnistym bajorze z pijawkami. Ot, życie.
   Rano wszyscy byliśmy wykończeni. Na Sali nadzoru pozostały nieliczne niedobitki. Z ulgą przywitaliśmy dzienną zmianę. Grzebałem się niczym mucha w rosole, więc do szatni wszedłem ostatni. Po długim prysznicu, kiedy to omal nie zasnąłem w kabinie, przebrałem się w codzienne ciuchy, po czym powlokłem na busa. Niestety, nie zbadałem wcześniej drogi i tuż za bramą trafiłem prosto w rozpostarte ramiona Nikolasa.
– Co tu robisz? To podpada pod nękanie! Chcesz dokończyć dzieła? –  Wściekłość ogarnęła mnie od nowa na widok jego odzianej w najmodniejsze ciuchy sylwetki, opartej o podrapany przeze mnie sportowy samochód. Nadal nie był mi bynajmniej obojętny. Nie potrafiłem odpuścić.
 – Chyba nie liczyłeś, że taka tania dziwka jak ja tak od ręki zapłaci ci za szkody? – Wszystkie informacje, jakie przeczytałem na temat rodziny Horodyńskich w gazetach i internecie, zaczęły pojawiać się przed moimi oczami. Znalazłem tam plotki o międzynarodowych szwindlach, znikających bez śladu ludziach, kontaktach z mafią. Trochę spanikowałem, nigdzie nie widziałem żywego ducha. Zdałem sobie sprawę, że ten mężczyzna był naprawdę niebezpieczny, a ja stałem na pustym parkingu zdany na jego łaskę. Moje niespokojne myśli bez wątpienia odbiły się na twarzy.
– Lutek, o czym ty mówisz? Myślisz, że cię znowu uderzę z powodu głupiego auta? – W głosie Diabła Ho zabrzmiał ogromny żal. Czarne oczy popatrzyły na mnie z takim smutkiem, że zrobiło mi się głupio. – Potrafię nad sobą panować. To nie jest odpowiednie miejsce na omawianie naszych spraw.
– Udowodnij, że potrafisz nad sobą panować! Ja mam nieco inne wspomnienia i do tej pory boli mnie szczęka – odezwałem się już o wiele spokojniej. Ach, te czarne ślepia z taaakimi rzęsami. Nosz kurczę, miękniesz, Lutek, miękniesz. Miałeś być męskim Stokrotką, nie chwastem!
– To mi na to pozwól – wyszeptał aksamitnym, głębokim głosem, a we mnie zadrżało głupie serce. – Zapraszam cię jutro wieczorem na kolację w moim domu.
– Żartujesz, tak? – Oj chłopie, jesteś cykorem. Masz okazję odwiedzić ponownie jaskinię zła, może dowiedzieć się kilku, niedających ci spokoju rzeczy. Podstawowe pytanie brzmiało, czy na pewno chcę kontynuować tę znajomość, czy Nikolas jest tego wart?
– Chcesz mnie pożreć żywcem i kosteczki zakopać w piwnicy? – zapytałem z niejaką obawą w głosie. Tak szczerze, niczego nie byłem już pewny, w głowie i sercu miałem zamęt. Nie chciałem, żeby powtórzyła się historia sprzed lat. Czułem jednak jakimś siódmym zmysłem, że prezesa nie powinienem porównywać do Andego.
– Najpierw chcę sprawić, byś mi wybaczył – powiedział cicho, oczami dosięgając niemal dna mojej duszy. Staliśmy tak przez chwilę w milczeniu. Widząc, że dalej się waham, dodał:
– Chyba nie stchórzysz, w końcu jesteś Stokrotkiem? Franio wyjawił mi, że nigdy nie uciekacie, nawet wobec przeważających sił wroga.


...............................................................................................................
Podziękowania dla Ewy, która dzielnie mi towarzyszyła podczas pisania i robiła za wena.


Betowała Kiyami

piątek, 12 czerwca 2015

Rozdział 18

 Mijał już trzeci dzień od sławetnej awantury, a mnie złość nie opuszczała ani na chwilę. Niczym burzowa chmura, grożąca w każdej chwili porażeniem piorunem nieostrożnemu przechodniowi, snułem się po domu i szpitalu. Większość ludzi posiadała instynkt samozachowawczy i schodziła mi z drogi. Nawet Czerwoni coś zajarzyli i przestali się mnie czepiać przy każdej okazji. Niestety, nasz chirurg najwyraźniej go utracił, bo po którymś moim warknięciu, kiedy to w spokoju relaksowałem się, popijając w aneksie kuchennym przydziałową wodę mineralną, wszedł i wcisnął mi do ręki kubek ze świeżo zaparzoną melissą. Powąchałem podejrzliwie piekielną miksturę.
- Lutek, weź się ogarnij. Zachowujesz się jak terier z wrzodem w tyłku. – Usiadł obok mnie na kanapie i poklepał po przyjacielsku po plecach. – Wokoło jest mnóstwo wolnych facetów, o wiele lepszych niż te dwie zakały, które ci się trafiły.
- Znalazł się znawca, co dostał pierścionkiem zaręczynowym w łepetynę – burknąłem nieprzyjaźnie, pijąc do ostatniej kłótni między Kozłowskim a Jasiem.
- Ja do ciebie z sercem, a ty do mnie z armaty. – Najeżył się od razu i zabrał mi garnuszek, jednym haustem wypijając połowę ziółek. Ostatnio miał szlaban na seksowny tyłek narzeczonego, który zastał go w bliskiej komitywie z nową lekarką, Kaśką Głodek. Napalone babsko od razu zagięło na niego parol.
- Trza było nie obmacywać tej lisicy. – Pokazałem mu język. Wszyscy faceci byli jednakowi, zostawić takiego w szemranym towarzystwie i zaraz mu łapy latały.
- Pomagałem jej tylko zapiąć łańcuszek. – Ta łajza obdarzyła mnie wilgotnym spojrzeniem niewinnie skrzywdzonego spaniela. Siedział odpicowany jak nowa dwuzłotówka, ani jeden włosek nie odstawał w złą stronę i szczerzył do mnie zęby. Hrabia, psiamać. Na miejscu internisty zabiłbym dziada od razu albo zamknął w głębokiej i ciemnej piwnicy z wielkim stadem szczurów. Druga opcja podobała mi się o wiele bardziej.
- I dlatego trzymał ją pan za cycka? – zapytałem złośliwie.
- To był przypadek, ręka mi się zsunęła. Śliskie cholerstwo z tego łańcuszka. - Nawet mu powieka nie drgnęła. Nosz kurde, ani cienia skruchy. Nie zasługiwał na Jasia. W głowie zaczął mi się lęgnąć pewien pomysł.
- Ja tam skorzystam z pana życiowego doświadczenia i rozejrzę się za tymi wolnymi facetami. – Uśmiechnąłem się szeroko na widok wchodzącego do socjalnego internisty, który na widok swojego byłego miał zamiar natychmiast się wycofać. Słodko rozczochrany (jak zwykle znowu zgubił gdzieś swoją spinkę do włosów), w przekrzywionych okularach i rozpiętej pod szyją koszulce prezentował się bardzo ponętnie. Ryknęło we mnie wrażliwe na wdzięki serce Stokrotków. Poderwałem się szybko z kanapy i zastąpiłem mu drogę.
- W sobotę wieczorem grają Park Jurajski, pójdzie pan ze mną? – Kątem oka widziałem, jak Kozłowski zalicza opad szczęki. Ażeby ci tak wypadła z zawiasów, zboczona ośmiornico!
- Miałeś podrywać WOLNYCH facetów! – warknął.
- Ale ja jestem wolny i z wielką przyjemnością z tobą pójdę Kwiatuszku. Poprzytulamy się w ciemnościach, skoczymy na drinka – odezwał się flegmatycznie Jasiu. Podszedł do mnie kołyszącym się krokiem i cmoknął miękko w policzek. Owionął mnie rozkoszny zapach drogich perfum z dodatkiem piżma. Zmrużyłem oczy.
- Doktor Czarny powiedział mi, że mam kiepską technikę całowania. Czy to stanowi jakąś przeszkodę? – Podjąłem niebezpieczny temat, widząc szelmowskie błyski w jego oczach.
- Nie martw się, Luciu, ćwiczenie czyni mistrza. – Obwiódł opuszkiem palca moje usta i muszę przyznać, że zrobiło mi się bardzo przyjemnie, choć doskonale wiedziałem, że to żarty.
- Wy chyba nie macie zamiaru…? - Chirurgiem normalnie rzuciło na kanapie.
- Owszem, mamy, a tobie nic do tego, Panie Lepkie Łapy. – Internista zadarł nos, złapał mnie za ramię i wyprowadził z pokoju, zanim Kozłowski zdążył nas rozdzielić. Ze złośliwym chichotem zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
***
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na kontynuowanie tej pouczającej komedii, ponieważ do holu wpadli ratownicy, wlokąc na noszach jakiegoś nieszczęśnika chyba prosto z budowy, bo spodnie miał całe zachlapane wapnem. Od pasa w górę był nagi, nieźle zbudowany i apetycznie opalony. Plotkująca z recepcjonistką Kaśka natychmiast ruszyła z kopyta niby dźgnięta ostrogą rasowa klacz. Babsko było najwyraźniej w wiecznej rui. Natomiast nam obu nogi dosłownie wrosły w ziemię na widok jej fartuszka. Olśniewająco biały, obcisły, że cycki omal nie rozsadziły zamka, ledwo zakrywający tyłek, obramowany sztucznym futerkiem wokół głębokiego dekoltu i spodu. Brakowało jeszcze tylko puszystego ogonka i uszek.
- Masz pojęcie, jak zboczone i wytrwałe są takie zwierzątka? – Przewrócił oczami na jej widok Jasiu.
- Zaczynam się domyślać. – Ruszyłem do sali nadzoru za ratownikami. – Chyba powinniśmy tam iść. Głodek właśnie poczuła GŁÓD.
Przybyliśmy z odsieczą, acz chory wcale nie wyglądał jakby jej potrzebował. Można było powiedzieć, że wręcz przeciwnie, o czym świadczył jego rozanielony, mimo dolegliwości, wzrok.
- Upadł, a potem stracił przytomność. Miał bardzo niskie ciśnienie, tętno oraz ból w klatce. – Jeden z Czerwonych relacjonował lekarce sytuację, a leżący na łóżku pacjent patrzył się na nią z otwartymi z niedowierzania ustami. Bidulek, aż zesztywniał z wrażenia. Pewnie myślał, że trafił do nieba z piersiastymi aniołami.
- Zaraz sprawdzimy. – Ruda lisica podeszła najpierw do chorego, któremu z wielką pieczołowitością zaczęła przyklejać przyssawki od EKG. Bezwstydnie przy tym obmacywała jego klatę, oblizując się co chwilę koniuszkiem języka niczym strudzony wędrowiec nad kawałkiem soczystej pieczeni. Blady i ledwo dychający kandydat do rozrusznika stawał się stopniowo coraz bardziej rumiany i ożywiony.
– Gotowe! – Zakręciła się na paluszkach jak baletnica i odwróciła w stronę kardiomonitora. A że dziewczę było dość niskie, zamiast poprosić mnie o pomoc co było najrozsądniejszym wyjściem, wyciągnęło wysoko rączęta, by nastawić aparaturę. Futrzasty fartuszek podjechał do góry. Dzięki temu całą gromadą mogliśmy podziwiać jej zgrabną dupencję w skąpych stringach.
- Patrzcie, wyzdrowiał! – kwiknął jeden z ratowników na widok zapisu czynności serca na monitorze. Pikawa biła solidnie niczym dzwon, a ciśnienie z każdą sekundą szło w górę.
- Normalnie cud! – Pokiwałem głową, ledwo zachowując powagę.
- Jaki tam cud, młody? – odezwał się Jasiu mentorskim tonem. – Oto przewaga gołej dupy nad medycyną. – Kaśka miała na tyle przyzwoitości, by się odrobinę zaczerwienić. – Pan żonaty? – Zwrócił się do pacjenta.
- Nie… kawaler… - wyszeptał skołowany budowlaniec.
- No to się pan ożeń, czym prędzej, tym lepiej. Dobrze zbudowana baba zastąpi panu tabletki, a może nawet uratuje przed zabiegiem.
Wszyscy zgodnie ryknęli śmiechem. Nawet pacjent zdobył się na cichy chichot, nie spuszczając oczu z cycków, które omal nie wypadły z koronkowego stanika, kiedy Kaśka zaczęła poprawiać mu przewody. Nawet taka Głodek miała swoje miejsce na świecie, jako żywy stymulator i digoxin w jednym, a jaka oszczędność dla państwa.
***
W sumie ten dzień, mimo mojego złego humoru, zakończył się całkiem sympatycznie. Umówiłem się na randkę z Jasiem (no, może niezupełnie, ale miło było tak myśleć) i nauczyłem się kilku nowych rzeczy o medycynie naturalnej. Rozmyślając nad tym wszystkim w szpitalnej szatni, przypomniałem sobie o Przemku i jego tajemnicy, która spędzała mi sen z powiek. Koniecznie chciałem się też czegoś dowiedzieć o Nataszy. Te dwie sprawy w mojej wyobraźni nie wiadomo z jakiego powodu jakoś się łączyły.  Nazwijmy to męską intuicją. W drodze powrotnej Skowronek był tak miły, że odwiózł mnie do domu, omijając slalomem Czarnego i Nikolasa, którzy czaili się przed bramą. Zatrzymaliśmy się na tyłach ogrodu przed starą furtką. Zamiast wysiąść, wbiłem w niego błagalne oczy.
- Mam sprawę... – zacząłem niepewnie, nie wiedząc, jak zareaguje na moje pytanie. – Czy istnieje jakiś środek, po którym człowiek staje się bardziej rozmowny?
- Chodzi ci o serum prawdy? W co ty się znowu wplątałeś? – Mężczyzna popatrzył na mnie zaniepokojony i poprawił rozluźnioną kitkę, z której wymykały się włosy, opadając mu na twarz. Stanowczym gestem poprawiłem mu spinkę, wywołując na jego policzkach rumieniec. Nie był taki twardy, za jakiego chciał uchodzić. W duszy żałowałem, że to nie w nim się zakochałem.
- Muszę się czegoś dowiedzieć, to bardzo ważne, ale nikt nie chce mi udzielić informacji. Nie chcę jednak wyrządzić komuś krzywdy. - Miąłem w rękach rąbek koszuli.
- Jest taka roślina, nazywa się bieluń. Trudno ją jednak dawkować, w większych ilościach jest niebezpieczna i trująca. Powoduje halucynacje, upośledza zdolność myślenia, ale wywołuje chęć mówienia. Nie polecam. Łatwiej zażyć skopolaminę.
- Ile dla faceta ważącego siedemdziesiąt sześć kilogramów? Można dodać do wódki? – Czułem, że to będzie strzał w dziesiątkę. Miałem ten lek w domu, bieluń też, ale nie odważyłbym się go użyć. Matka miała sklep ze zdrową żywnością i doskonale znałem piekielną moc ziółek.
- Tylko nie przesadź, trzymaj się ściśle dawki, Sherlocku. – Poczochrał mnie po głowie przyjacielskim gestem.
***
Dwie godziny później siedziałem w pokoju Przemka na jego łóżku z dwoma butelkami żubrówki i limonkowym soczkiem w kartonie. Grzecznie ściągnąłem kapciuszki. Wokół mnie panował idealny porządek, nigdzie ani pyłka. Brachol był pedantem i biedna baba lub chłop, który go sobie weźmie. Będzie pucować chałupę w pocie czoła. W sumie ciekawe, czy inne rzeczy też lubi z takim zapałem polerować, jak te błyszczące szybki w barku? Zastanawiałem się, jaki kit mu pocisnąć, aby się ze mną napił. Zawsze lubił mnie pouczać i grać wujka dobrą radę, zastępując nieboszczyka ojca. Nie znosiłem, kiedy się wymądrzał i przeważnie uciekałem, gdzie pieprz rośnie. Teraz jednak gotów byłem się poświęcić, by dowiedzieć się czegoś o pięknej Nataszy. Miałem przeczucie, że to ona była kluczem do Nikolasa. Z rozmyślań wyrwało mnie szarpnięcie za drzwi.
- Co ty tutaj robisz, smarku?! – Przemek nie znosił, kiedy przychodziłem bez zaproszenia do jego bezpyłkowego królestwa.
- Nie zajmę ci dużo czasu. – Spojrzałem na niego markotnie wzrokiem odepchniętego szczeniaka.
- Akurat – warknął, ale mnie nie wyrzucił. Może i byłem czarną owcą Stokrotków, ale rodzina to jednak rodzina. Nawet jeśli lekko upośledzona i mocno kłopotliwa. – Z taką amunicją to my tu do północy będziemy kwitnąć. – Spojrzał oskarżycielsko na butelki. – Czego? – zapytał całkiem jak na niego grzecznie .
- Dziadunio mnie zdradził, więc nie mogę oczekiwać, że mi doradzi. Ty masz sporo doświadczenia z facetami, przynajmniej ostatnio, prawie codziennie się z kimś prowadzasz. Na pewno wiesz, jak się pozbyć bezboleśnie tych dwóch durni, czyli potencjalnych narzeczonych. – Umościłem się wygodnie na łóżku i otworzyłem butelki. Jedną oznakowaną dyskretną gwiazdką, tę ze skopolaminą, wręczyłem Przemkowi, z drugiej sam pociągnąłem sporego łyka.
- A po jakie licho, młody, zgodziłeś się na ten cyrk? Mózgu nie masz? – Brachol walnął obok mnie na kołdrze.  Złapał przynętę i oby się z niej nie urwał. Tak przyjaźnie konwersując, popijaliśmy żubrówkę, która posiadała niezłą moc. Po godzinie Przemkowi zaczął plątać się język, spojrzenie miał niezbyt przytomne, a gadał niczym nakręcony. Buzia nie zamykała mu się nawet na chwilę. Postanowiłem zaryzykować.
- A pamiętasz Nataszę? Tę czarnulkę z USA? – zagaiłem podstępnie, prosząc wszystkie stokrotkowe bóstwa o pomoc.
- Nie lubię gadać o tej wywłoce. Skończyłem z podstępną dziwką raz na zawsze! – zawarczał. Najwyraźniej laska zalazła mu porządnie za skórę.
- A Wiesiek mówił, że taka słodka i niewinna dziewuszka. – Zwaliłem wszystko na kuzyna, który przecież i tak się nie dowie.
- Jaka tam niewinna?! Dawała dupy po pijaku komu popadnie, a potem chciała wszystko zwalić na mnie! Była straszna chryja! – wybełkotał z trudem, przecierając oczy i usiłując zachować prostą postawę, jakby próbował doprowadzić się do porządku.
- O czym ty gadasz? Co zwalić? – Potrząsnąłem nim, ale padł jak długi na materac i zaczął chrapać. Nie było szans go dobudzić, chyba przesadziłem z dawką. Niewiele się dowiedziałem, ale dobre i to. Miałem dobre przeczucia. Może w starych gazetach znajdę coś o jakimś skandalu z udziałem Nataszy, w końcu należała do znanej, prominentnej rodziny. Butelka wypadła mi z rąk i zaplątała się w koc. Szkoda było dobrego trunku, odnalazłem ją i wyszedłem do ogrodu. Chciałem nieco posiedzieć na świeżym powietrzu. Przemek miał rację, było już dobrze po północy. Zamiast rozkminiać zagadkę pięknej Nataszy, moje myśli powędrowały oczywiście do dwóch niewydarzonych podrywaczy. Humor natychmiast mi się zważył. Powinienem im odpłacić pięknym za nadobne, jakem Stokrotek! Pociągnąłem dla kurażu dwa małe łyczki. Po chwili zrobiło mi się gorąco, a cały świat zawirował. W świetle lampy udało mi się jeszcze dostrzec na etykiecie małą gwiazdkę. Zdrętwiałem ze strachu.
***
Głowa była ciężka niczym beczka naładowana węglem. Próbowałem ją podnieść, ale nie dałem rady. Chciałem pomóc sobie rękami, ale też nie miały zamiaru mnie słuchać. Trzęsły się jak menelowi z wieloletnim stażem. Leżałem na podobieństwo bezwolnej kukły. Zacząłem nawet cichutko jęczeć. Ostrożnie uchyliłem powieki i to był mój błąd.
- Mamy cię, mały skurczybyku! – wrzasnął mi nad uchem Dziadunio, a ja o mało nie zszedłem na zawał.
- Dajcie mi w spokoju umrzeć! – wychrypiałem z głębi obolałego ciała.
- Na taki luksus trzeba sobie zasłużyć, narkomanie jeden! – ryknął ponownie staruszek i chlusnął mi w twarz wiaderkiem lodowatej wody.
- Litości – zabulgotałem. – Chcesz mnie utopić?
- Czego się naćpaliście? Przemek od świtu rzyga i blokuje kibelek, a ciebie nad ranem przywiozła policja. – Matka była równie wściekła, co senior rodu. Przywaliła mi w klekoczący łeb brudną ścierką.
- Zniszczyłeś reputację rodziny, bachorze! – Oberwałem z drugiej strony od zacietrzewionego Frania. – Pohańbiłeś honor Stokrotków!
- Jaki znowu honor? – Kompletnie zbaraniałem. Wytrzeszczyłem zamglone oczy na Dziadunia, który wpatrywał się we mnie z prawdziwą zgrozą na pomarszczonej twarzy. Kompletnie nie rozumiałem, o co to całe halo. Pamiętałem, że siedziałem w ogrodzie na ławeczce, a potem obudziłem się we własnym łóżku. Żadnych facetów w niebieskich mundurach. Usiadłem z niejakim zamętem w głowie, a niewdzięczny żołądek zaczął tańczyć salsę. Spojrzałem na swoje dłonie uwalone niebieską farbą. Skąd się wzięła, nie miałem bladego pojęcia.
- Masz iść przeprosić za wyrządzone szkody. Będzie nas to pewnie sporo kosztowało - westchnął Franio, patrząc na mnie jak na wyjątkowo paskudnego karalucha.
- Niby kogo i za co? - Nadąłem się niczym purchawka. - Nie wiem, o co wam chodzi.
- Synku, ty rzeczywiście nic nie pamiętasz? - Matka załamała ręce. - Policjanci, którzy cię przywieźli, opowiadali okropne rzeczy. Wprost nie mogłam w nie uwierzyć. Zawsze byłeś takim dobrym dzieckiem. - Pociągnęła nosem.
- Pewnie mieli sporo interwencji i aresztowani im się poplątali - stwierdziłem buńczucznie, nie śmiejąc jednak spojrzeć jej w oczy. Prawdę mówiąc, to było jedyne wyjaśnienie, jakie przyszło mi do nadal kiepsko działającego mózgu. Postanowiłem iść w zaparte, chociaż gdzieś na obrzeżach świadomości migały nieśmiało jakieś bezkształtne wspomnienia. Skoro w głowie miałem prawie zupełną pustkę, to znaczy, że nic się nie wydarzyło. Koniec kropka!
- W takim razie chodź, coś ci pokażę. - Franio popatrzył na mnie z politowaniem i ujął za upapraną dłoń. Ku mojemu niebotycznemu zdumieniu wyszliśmy z domu na tętniącą już życiem ulicę. Była siódma i wszyscy sąsiedzi spieszyli do swoich zajęć. Zaciągnął mnie nieszczęsnego, niczym baranka na rzeź, prosto pod elegancką willę Czarnego, która znajdowała się na sąsiedniej ulicy. Na miedzianej bramie, ozdobionej fikuśnymi esami floresami, zawieszona była tabliczka, przed którą zebrał się niewielki tłumek. Chichocząc, rzucał coraz bardziej fantastyczne i kompletnie bezużyteczne rady, wkurzonemu mężczyźnie ze śrubokrętem w dłoniach, bezskutecznie jak dotąd próbującego odkręcić pomaziane straszydło.
- Co niby ciekawego jest w tej tabliczce z nazwiskiem? - Ponownie się najeżyłem. - Mogłeś przynajmniej dać mi się napić herbaty, w ustach mam piaski pustyni.
- Najpierw obejrzyj, mistrzu, swoje dzieło. - Popchnął mnie do przodu. Na marmurowej, czarnej płytce jakiś chuligan napisał:
,,Pan Gadzi Język, specjalizacja z macania tyłków i profesura z plotkarstwa, wybitny znawca wpychania jęzora w cudze usta!!!''
A wszystko to ku mojemu przerażeniu w dziwnie znajomym, niebieskim kolorze, zakończone kilkoma ozdobnymi wykrzyknikami. Zerknąłem zażenowany na swoje dłonie, widniejące na nich plamy miały identyczny odcień, co koślawe litery na tabliczce. Nogi zaczęły się pode mną uginać i chwiać.
- Jakoś mi słabo - wystękałem drżącym głosem. Czyżbym pod wpływem skopolaminy pomieszanej z żubrówką zamienił się w łajzę, smarującego obsceniczne napisy na murach? A może to jakiś dziwny sen? Uszczypnąłem się w ramię i zasyczałem.
- Nic ci to nie pomoże! - Franio nie znał litości. - Rzeczywistość paskudnie skrzeczy, prawda?
- Miej serce i daj choć łyka kawy - zajęczałem głosem konającego łabędzia. Nic jednak nie wskórałem. - Jestem tylko maleńkim okruszkiem miotanym przez okrutny los.
- Wyraźnie siebie nie doceniasz, mój ty okruszkowy artysto! - Złośliwie wykrzywiony Dziadunio pociągnął mnie dalej. Wlokłem się za nim ze smętną miną, zastanawiając się, co jeszcze mogłem zmalować i ile potrwa ta udręka. Największym moim marzeniem na tę chwilę było wzięcie długiego, gorącego prysznica, wypicie wiaderka jakiegoś zimnego płynu i zaśnięcie na wieki wieków w moim łóżeczku, jak najdalej od prawdopodobnie pieniącego się z wściekłości kardiologa.
- Jesteśmy na miejscu.
Rozejrzałem się dookoła, teraz z kolei staliśmy przed domem Horodyńskiego. Spojrzałem wystraszony na wiszącą na bramie tabliczkę, ale ku mojej ogromnej uldze nie znalazłem na niej niczego niepokojącego.
- Jesteś oryginalnym twórcą, nie lubisz się powtarzać. A szkoda, ponieważ twój drugi wyczyn będzie nas kosztować majątek, mały dewastatorze! - Wskazał na zaparkowane przy ulicy sportowe Maserati Nikolasa. Na połyskującym srebrnym lakierze jakiś żałosny palant wydrapał gwoździem:
,,Pan Narwana Łapa, specjalizacja z prania po pysku oraz profesura z bezmyślności, wybitny znawca ludzkich zachowań - jedno spojrzenie i wie o tobie wszystko''
- Co ta wódka robi z ludźmi? - Osunąłem się na chodnik z miną zbitego psa. Schowałem kawałek pieprzniętego arbuza, będącego moją głową (tam z pewnością była tylko czerwona miazga i pesteczki), w drżących dłoniach. - Z moimi zarobkami będę musiał chyba sprzedać się na części, żeby go spłacić.
- Zanim zaczniesz szukać kupców na swoje organy, idź ich przeprosić. - Franio walnął mnie w plecy, aż zadudniło.
- Chyba żartujesz? Miałbym się czołgać przed tymi draniami?!
- Postąpiłeś jak element spod budki z piwem, więc teraz miej odwagę zachować się jak przystało na Stokrotka .
- Nigdy w życiu! - Wysunąłem buntowniczo brodę, co u mnie oznaczało napad oślego uporu. Zerwałem się z miejsca i oczywiście zachwiałem niczym trzcina na wietrze.
- A ty dokąd? – Zostałem od razu złapany kościstymi palcami za rękaw.
- Idę pisać ogłoszenie. Oddam szlachetną krew, bujne włosy, tyłek w nienaruszonym stanie oraz wszystkie inne organy w zamian za szmal! Prędzej zdechnę, niż pochylę przed nimi głowę! – Stanąłem naprzeciwko Dziadunia z roziskrzonym wzrokiem.
- A założysz się, że jeszcze dzisiaj będziesz się kajał? – Staruszek też wysunął do przodu dolną szczękę.
.................................................................................................
betowała Kiyami