wtorek, 10 lutego 2015

Rozdział 8

       Następnego dnia, na szczęście, nie musiałem iść do pracy, uskuteczniałem więc zabawę w strusia i ukrywałem się przed Nikolasem, który od świtu bombardował mnie sms-ami i telefonami. Komórka terkotała non stop doprowadzając mnie do szału. W końcu ją wyłączyłem i z niejaką ulgą powitałem ciszę. Nie miałem najmniejszej ochoty z nim dyskutować. No, może nie do końca o to chodziło, zwyczajnie bałem się tej rozmowy i było mi strasznie wstyd za swoje idiotyczne zachowanie. Diabeł Ho nie mógł przecież wiedzieć (bo niby skąd), że na wszelką przemoc i gwałt w stosunku do mojej osoby reagowałem często atakami paniki, spowodowanymi nieprzyjemnymi wydarzeniami z przeszłości. To, co dla Nikolasa było niemądrym żartem, we mnie wzbudziło paskudne skojarzenia i wyzwoliło prawdziwy gejzer wspomnień. Zdawałem sobie sprawę, że mężczyzna nie zrobił nic złego. Prawdopodobnie liczył na całusa i małe przytulanko pod osłoną nocy. Mogłem mu jedynie zarzucić zbytnią niecierpliwość i brak delikatności. Nie miałem pojęcia, jak to wszystko odkręcić. Doszedłem więc do wniosku, że jeśli wystarczająco długo będę go unikał, w końcu się zwyczajnie znudzi i zniknie za horyzontem, jak kilku innych przed nim. 
    Cały wolny dzień przemarudziłem w domu, wykorzystując bezwstydnie rodzinę, która chodziła wokół mnie na palcach, bo oczywiście ta papla Wiśka wszystko im opowiedziała. Dostałem więc wykwintny obiad, zaś na deser lody z musem owocowym, wykąpałem się w bajeranckiej wannie brata z kolorowymi bąbelkami i pianą, który normalnie nie wpuszczał mnie w próg swojego królestwa, a mama zrobiła mi niesamowity masaż olejkami eterycznymi. Po prostu niebo na ziemi, okraszone maleńkimi wyrzutami sumienia. Jak zwykle rano pojawił się też znajomy szofer z kwiatami, ale stanowczo zabroniłem najbliższym go wpuszczać. Próbowali protestować, byłem jednak nieugięty. Zakazałem im wtrącać się w moje osobiste sprawy, choć szczerze wątpiłem, czy mnie posłuchają. Mężczyzna postał jakiś kwadrans przed furtką, widząc jednak mój upór, zabrał kwiaty, zostawiając w skrzynce pocztowej bilecik. Nie mogłem się powstrzymać, by na niego nie zerknąć:

,,Lutek, zachowaj się jak dorosły i odbierz w końcu ten cholerny telefon! Bardzo się martwię, nie mam pojęcia, co myśleć o wczorajszym wieczorze. Wybacz, jeśli czymś cię uraziłem, nie miałem takiego zamiaru. Porozmawiaj ze mną, proszę...''

Zrobiło mi się głupio, być może Diabeł Ho nie był taki zły, jak go malowały plotkarskie pisemka i miał jednak jakieś resztki serducha pod tą powłoką złośliwego arystokraty. Uznałem jednak, że dla nas obu będzie lepiej, jeśli ta znajomość skończy się właśnie w tym momencie. Na wczorajszej niefortunnej rand... znaczy się, spotkaniu, zrozumiałem, że ten mężczyzna był zbyt niebezpieczny. Pociągał mnie swoją mroczną aurą złego chłopca, wyczuwałem w nim niesamowitą wewnętrzną siłę, jaką zawsze ogromnie ceniłem. Podobały mi się jego cięte wypowiedzi, nie mówiąc już o smukłym, wysportowanym ciele, na które reagowały wszystkie moje zmysły. Mógłbym się w nim zakochać, a na wzajemność raczej nie miałem co liczyć. Nasze światy za bardzo się różniły. Horodyński senior na mój widok na pewno dostałby zawału a wytworna matka spazmów lub waporów, cokolwiek to znaczy. Jak dla każdego Stokrotka, rodzina była dla mnie ogromnie ważna i nie miałem zamiaru z nią walczyć. Lepiej było wszystkim zainteresowanym oszczędzić tych niepotrzebnych wzruszeń. Przekonany o słuszności swoich przemyśleń, postanowiłem nadal się ukrywać, najlepiej przez bardzo długi czas, aż Nikolas uzna mnie za niewdzięcznego durnia i wyjedzie z miasteczka albo znajdzie sobie kogoś na swoim poziomie i zapomni o nieszczęsnym Stokrotku.

***
   Następnego dnia wymknąłem się do pracy tylnym wyjściem, po czym przeskoczyłem przez płot i wszedłem na wrogi teren. Sąsiadka mnie nie znosiła, można powiedzieć, że była wręcz uczulona i reagowała niezwykle histerycznie na widok mojej skromnej osoby. Skradałem się więc pod siatką krokiem niedorobionego ninja, niestety, zajęty wypatrywaniem tej jędzy, nie patrzyłem zbytnio pod nogi.
- Aaa.... Auuuu.... - Rozległ się przeraźliwy jazgot i wycie na wysokości kolan. Spojrzałem pod nogi i zdębiałem. Przez swoje gapiostwo nadepnąłem niechcący na Funię, ukochanego pekińczyka sąsiadki. Zamiast wiać gdzie pieprz rośnie, stałem w miejscu. Nogi wrosły mi w trawnik z wrażenia.
- Ratunku...! Ludzie, szalony morderca pomidorów znowu zaatakował! - darła się rąbnięta baba, wywijając przy tym groźnie trzymaną w ręce lokówką do włosów. Była niesamowicie pamiętliwa, raz po pijaku pomyliłem bramki, upadłem na grządkę i zmiażdżyłem kilka krzaczków, robiąc przecier z jej wystawowych dziecinek, jak je nazywała. Chociaż naprawiłem szkody i przeprosiłem, za każdym razem na mój widok ziała ogniem, mimo że minęły już ze dwa lata.
- Spokojnie, idę... - Podniosłem ręce do góry w pokojowym geście, chociaż wredna Funia kąsała wściekle moje łydki przez nogawki dżinsów. Z uczepionym do spodni psiakiem wyszedłem z ogrodu.
- Kochanie, chodź do mamusi! - zawołała właścicielka kudłatego potwora. - Jeszcze się, biedulko, jakiejś choroby nabawisz! - Wzięła na ręce przeraźliwie jazgoczącą, rudą kulkę i przytuliła do bujnego łona, odprowadzając mnie podejrzliwym wzrokiem. Z okien wszystkich okolicznych domów gapili się na mnie amatorzy mocnych wrażeń, kilku nawet strzeliło fotki swoimi komórkami. Mogę się założyć, że za chwilę wyląduję na ich facebookach. A wszystko przez Diabła Ho. Gdyby nie ten przystojny przedstawiciel piekła, pojechałbym sobie spokojnie busem, unikając szeregu problemów.
***
   Po przybyciu do szpitala szybko przebrałem się w uniform i poszedłem na SOR. Dziewczyny już zrobiły poranną kawkę i przeglądały raport, zaznajamiając się z nowymi pacjentami. Po sali intensywnego nadzoru plątał się Kozłowski, wyglądający jak ostania fleja bądź ofiara strajku gosposi. Zwykle nienagannie ubrany, miał na sobie wdzianko nie do pary, spodnie i koszulka gryzły się nie tylko kolorami, ale i fasonem. W dodatku całe w dziwne smugi, wymięte i ponaciągane z pewnością nie widziały żelazka.
- Co mu się stało? - Hrabia najwyraźniej nie był dzisiaj  w formie, na dokładkę paskudnie utykał i unikał jak ognia siadania. Nawet recepty zaczął wypisywać na stojąco.
- Ciii... - zachichotała Gosia, zakrywając usta dłonią. - Ponoć wyprowadził się z willi po okropnej kłótni z rodzicami. Mieszka teraz z Jasiem w jakimś małym domku po jego ciotce na przedmieściach Krakowa.
- Przyzwyczajony do luksusu ma dwie lewe ręce. Wczoraj pytał portierki, jak się włącza pralkę.
- Pewnie wstydzi się Skowronka. Zawsze robił za takiego wszystkowiedzącego macho - wtrąciła Renia, podając mi kawałek domowej roboty szarlotki.
- Coś mu chyba nie wyszło. - Wsunąłem do buzi od razu cały placek i wyciągnąłem łakomą łapkę po następny. - Zdrowie najwyraźniej mu szwankuje, stracił cały swój wdzięk. Rusza się niczym paralityk z kołkiem w tyłku. – W tym momencie dziewczyny zaczęły dławić się widowiskowo kawą.
- Słyszałam, jak Czerwoni mówili, że to skutki obdukcji zazdrosnego Jasia. Ponoć zabrał go do siebie na dokładne badanie i pieprzył aż do świtu - stwierdziła Renia, a w jej głosie słyszałem wyraźnie nutki podziwu.
- A widzieliście jego szyję? Nie ma na niej zdrowego miejsca, same sińce, zupełnie jakby wpadł do stawu z napalonymi pijawkami. Skowronek nie zna litości. - Gosia sięgnęła na talerz, ale był zupełnie pusty. - Ale z wasz żarłoki!
- Trzeba było nie robić takiego dobrego. - Poklepałem się po brzuchu, a Renia zrobiła to samo. - Facet przejdzie szkołę życia. Zero gosposi, zero domowych obiadków i oranie tyłka przez rozeźlonego Jasia. - Zacząłem współczuć naszemu szpitalnemu Casanowie. Przejście z hrabiowskiej rezydencji, gdzie był rozpieszczany na każdym kroku, do mieszkania przeciętnego Kowalskiego musiało być dla niego niezłym szokiem kulturowym. Jako bogaty jedynak z pewnością nie zhańbił się nigdy żadną pracą domową.
   Niespodziewanie drzwi się otworzyły i zobaczyliśmy naszego internistę, który teoretycznie powinien być na konsultacji w sąsiadującej ze szpitalem przychodni. Niósł całe naręcze ciuchów, a z kieszeni spodni wystawała mu jakaś maść. Na widok zmarnowanego Kozłowskiego przewrócił jedynie oczami.
- Chodź, musimy ci przywrócić dawny blask. - Ujął go za rękę. - Jeszcze pomyślą, że się nad tobą znęcam. Niektórzy - tu spojrzał wymownie na moją niewinną osobę - mają wyjątkowo pokręconą wyobraźnię. - Pociągnął za sobą opierającego się chirurga, z przerażeniem w oczach zerkającego na tubkę żelu. Zaparł się nogami w parkiet i popatrzył na nas błagalnie, żebrząc o ratunek. Kto by jednak chciał zadzierać ze Skowronkiem.
- Ależ skarbie, nie przeszkadzaj sobie. - Wziął komplet ubrań i ruszył w stronę dyżurki lekarskiej. - Potrafię się sam ubrać odkąd skończyłem cztery lata.
- Mój ty bohaterze. - Jasiu z psotnym uśmieszkiem cmoknął go w czoło. - Ani przez chwilę w to nie wątpiłem. Niestety, raczej nie poradzisz sobie z innymi, że tak to określę, dogłębnymi działaniami. - Klepnął go żartobliwie w pośladek.
- Łaaa... - usłyszeliśmy mało męski pisk naszego Hrabiego. - Tylko nie w tyłek! - Trzasnęły drzwi od gabinetu, co przyjęliśmy z pewnym żalem. Oglądaliśmy rozgrywające się na naszych oczach przedstawienie z niezdrowymi wypiekami na twarzach i chętnie zobaczylibyśmy zakończenie.
- Jaka szkoda...
- Yhy... Facet ma naprawdę niezłe tyły - rozmarzyła się Renia.
   Było jeszcze dość wcześnie, recepcja i poczekalnia świeciły pustkami. Plątały się po nich jedynie nasze pracowite salowe z wózkami do sprzątania, a po kątach zalegali Czerwoni. Pierwsza fala pacjentów docierała zwykle godzinę po otwarciu ośrodków zdrowia.
- Ani się waż... ! - zabrzmiał w ciszy spanikowany głos Kozłowskiego. Na tych rozległych korytarzach było naprawę niezłe echo. Docierało do nas wyraźnie każde głośniej wypowiedziane słowo.
- Łup....! - to na pewno walnęła o ścianę znana mi dobrze wersalka.
- Gdzie wsadzasz te łapy, prostaku! Ja pierdo....! - Przeciągły okrzyk został czymś skutecznie stłumiony.
- Jak myślicie, skąd Jasiu wie, że ich widziałem w akcji? - Wziąłem ostatni łyk kawy. - Przecież nie mógł mnie widzieć!
- Na pewno kierowcy się pochwalili zdjęciami, mówiłeś coś o fotkach. - Gosia właśnie beztrosko zabiła moją niemądrą nadzieję, że miałem do czynienia z pomyłką. Poprawiłem się z niepewną miną na krześle. Klęska goniła klęskę.
- Boż....Bożenko.... - jęknąłem i walnąłem czołem o blat stolika, przy którym siedzieliśmy. - Ten mściwy drań znowu się będzie na mnie wyżywał!
- Może zapomni. - Klepnęła mnie w plecy Renia. - Ma teraz wystarczająco dużo problemów z fajtłapowatym kochankiem. Trochę potrwa, zanim nauczy go życia wśród gminu. - Wyszczerzyła ząbki.
- Obyś miała rację... - westchnąłem smętnie, bo przypomniały mi się moje, na własnej piersi wyhodowane kłopoty z pewnym przedstawicielem piekła. Zacząłem się zastanawiać, jak uniknę z nim spotkania, kiedy będę wracał do domu po dyżurze, bo, sądząc po nadal przychodzących sms-ach, nadal nie miał zamiaru odpuścić. Prawdę mówiąc, trochę mi to pochlebiało, chyba nie byłem najgorszy, skoro zainteresował się mną taki mężczyzna. Okropnie się jednak bałem konfrontacji i wolałbym jej uniknąć. Odwaga jakoś zupełnie mnie opuściła, dobrze, że dziadunio nie widział, jak nisko upadł jego ulubiony wnuczek. Jeszcze cały tydzień miał być w sanatorium. Był niekoronowanym królem rodziny Stokrotków i sprawował władzę absolutną. Od jego rozkazów nie było odwołania, a słowa stanowiły wyrocznię. Absolutnie nikt nie ośmielał się mu sprzeciwiać.
***
   Spokój na SOR-ze szybko się skończył. Złapany w trybiki szpitalnej machiny nie miałem czasu na rozmyślania i użalanie się nad sobą. Nawet nie wiedziałem, kiedy upłynęło kilkanaście godzin i nastał wieczór. Gotowy do wyjścia zerkałem niepewnie przez szklane drzwi w oczekiwaniu na koleżanki, poprawiające w łazience urodę. Po parkingu kręcił się jedynie personel. Nigdzie nie widziałem Nikolasa, limuzyny czy szofera. Wyglądało na to, że bez problemów wrócę do domu.
- Czego tu tak ślęczysz? - usłyszałem z tyłu głos Reni. - Podrzucić cię?
- Wiesz, że cię kocham, prawda? - Strasznie się ucieszyłem, że nie będę musiał łazić po krzakach i chować się za drzewami.
- Mogłabyś sprawdzić, czy nie ma gdzieś Horodyńskiego?
- Pokłóciliście się? - spytała domyślnie.
- Tak jakby... - mruknąłem niewyraźnie, ukrywając się za jej plecami. Szło nam całkiem nieźle, na horyzoncie nie było nikogo podejrzanego. Powoli zmierzaliśmy w kierunku jej samochodu, zaparkowanego przy samych schodach.
- Lutek...?! - usłyszałem nagle z oddali znajomy, niski głos, a serce wlazło mi do gardła.
- Tutaj jest, prezesie! - krzyknął ze złośliwym uśmieszkiem przeklęty Jasiu, który szedł za nami i pewnie doskonale słyszał całą rozmowę. Wstrętny łajdak zaczął wymachiwać rękami, a ja zobaczyłem zmierzającą w naszą stronę wysoką postać.
- Oż kurna...! - kwiknąłem i rzuciłem się biegiem w stronę wejścia. Imponującym pędem pokonałem schody, skierowałem się prosto do piwnicy, by stamtąd przez kotłownię, znanym mi skrótem, uciec ze szpitala. Dałem z siebie wszystko. Udało mi się w ostatniej chwili dopaść ruszającego busa. Zziajany niczym chart opadłem na siedzenie. Byłem uratowany, przynajmniej na razie. Kwadrans później dotarłem do domu. Zaryglowałem się na cztery spusty, sprawdziłem dla pewności wszystkie okna i lufciki. Wiśka, bo tylko ona siedziała w kuchni, postukała się wymownie po głowie.
- Co cię znowu opętało? - rzuciła, stawiając przede mną nieźle pachnący talerz z ziemniaczaną zapiekanką.
- W radiu mówili o bandyckich napadach na domki jednorodzinne - odezwałem się, uparcie wbijając oczy w talerz, aby nie zauważyła, że zmyślam. Ta ruda zołza miała niezły radar i zawsze wiedziała, kiedy mijam się z prawdą.
- Ty słuchasz radia? – Popatrzyła na mnie podejrzliwie. Zacząłem krztusić się kolacją z obawy, że zaraz zacznie przesłuchanie. - Lepiej najpierw zjedz, nie będę ci już przeszkadzać. I tak się dowiem, co kombinujesz, Kruszynko!
- Absolutnie nic, dbam tylko o nasze bezpieczeństwo, w końcu jestem mężczyzną! - Wywiesiłem do niej język, otwierając przy tym pełną buzię. Może i była sprytna, ale brzydziła się byle czego. Już nieraz korzystałem z tej metody, aby się jej pozbyć. Jak zwykle poskutkowało bez pudła.
- Ohydus pospolitus! - prychnęła i uciekła z kuchni. Wreszcie mogłem spokojnie delektować się posiłkiem. Nalałem sobie kwaśnego mleka i pomasowałem po pełnym brzuchu. Przeszukałem jeszcze szafki, mając ochotę na jakiś deser. Z paczką imbirowych pierników pod pachą udałem się do swojego pokoju. Włączyłem kompa z muzyką, nałożyłem na uszy słuchawki i rozparłem się na łóżku, podgryzając ciastka. Za oknem było już zupełnie ciemno, włączyłem małą lampkę nocną w kształcie muchomorka. Dawała miękkie, delikatne światło, w sam raz do słuchania nastrojowych ballad. Pogrążony we własnych, niewesołych myślach, jakie zawsze mnie nachodziły, kiedy byłem sam, zupełnie odleciałem.
- Bum... - Moją uwagę zwrócił dopiero łomot i zgrzyt przekręcanego zamka. Ktoś wszedł przez okno i zamknął drzwi od środka. Włosy zjeżyły się mi na głowie, wszystkie straszne historie słyszane w radiu stanęły mi przed oczami.
- O cholera, włamywacz! - Gwałtownie usiadłem i otworzyłem oczy. Z braku innej broni złapałem za kapcia, miał przynajmniej twardą podeszwę. Zabić nim nie zabiję, ale parę guzów na pewno uda mi się draniowi nabić. Zerwałem się z materaca, by zobaczyć na tle wzorzystej tapety ciemną, wysoką sylwetkę mężczyzny. W ręce trzymał klucz do mojego pokoju.
- Lutek, nie szarżuj! To tylko ja! Uciekłeś jak spłoszony zając, więc nie miałem innego wyjścia. - Nikolas usiadł na jedynym krześle, zakładając elegancko nogę na nogę. Wyszczerzył do mnie bezczelnie garnitur białych zębów, ale jego oczy pozostały poważne i czujne. Omiótł wzrokiem moją sylwetkę w starym, połatanym dresie, jakby chciał się upewnić, że wszystko ze mną w porządku.
- Co zrobisz, jak zacznę wrzeszczeć i wzywać pomocy? - zapytałem ostrożnie, lokując się z powrotem na łóżku w bezpiecznej odległości. Odetchnąłem z niejaką ulgą. Nadal mu nie ufałem, ale byłem na swoim terytorium i czułem się o wiele pewniej.
- Poskarżę na ciebie dziaduniowi. Powiem, że zaprosiłeś mnie na randkę, uwodziłeś, upiłeś w barze „Pod Kogutem”, a potem wystawiłeś do wiatru. - Posłał mi iście diabelskie spojrzenie czarnych ślepi.
- Skąd wiesz o dziaduniu?! - Zupełnie straciłem ochotę do awantur. Ale z niego cwana świnia. Lepiej żeby senior nie dowiedział się o całej sprawie. Pokonany, wyciągnąłem z szafy zgrzewkę piwa i podałem mu jedną puszkę.
- Drogi Stokrotku, podstawą każdego biznesu jest dobry wywiad. - Otworzył z sykiem kapselek. - Chyba nie myślałeś, że pozwolę ci odejść w taki sposób - powiedział miękko i wziął mnie delikatnie za rękę. Zdradzieckie serce zaczęło galopować, omal nie wyskakując z piersi. Czułem, jak zaczynają piec mnie policzki. Odłożyłem obronnego kapcia i spuściłem oczy na swoje bose stopy.
- Jesteś niesamowicie słodki - usłyszałem aksamitny szept.
..............................................................................................................................
betowała Kiyami

9 komentarzy:

  1. Ghrrraaa!!!! W takim momencie! Nosz kurde! Zaciesz jedynie, że tak często dodajesz~~ kocham i weny~~ Horodyńskiego kocham~~~~~~

    OdpowiedzUsuń
  2. Oo rozdział :))
    Przerywasz w takim momencie...
    Jak najszybciej następny!!!
    Wennyyy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O kurde ale dynamiczny odcinek aż normalnie nie mogłam przestać go oglądać i chcę jeszcze ....

    OdpowiedzUsuń
  4. hmpf...
    FOCH
    teraz pobawię się w pewnego Damianna i będę narzekać!!!
    1. w ogóle nie odczułam tego przybycia prezesa;
    2. Lutek miał trochę pocierpieć i popłakać, ale liczę na to w późniejszej części ;) za szybko przebacza/znów rozmawia z prezesem tak spokojnie;
    3. Kozy. Z. Przeoranymi. Dupami. FOCH! Kozy nie mogą cierpieć ;( Niech innych boli itd, ale nie kozy!!!!!
    4. *jakieś inne duperele, o których wspomni Damiann, a które nikogo nie obchodzą*
    5. *błędy w tekście, które Damiann by właśnie wypisywał*

    A teraz coś od Sarabeth:
    Foch za kozy, ale uwielbiam Aniołka i Tulipanka, więc nie marudzę :3

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale się ucieszyłam już następny odcinek, oczywiście strategicznie urwany ale co tam..., mam tylko nadzieję że pokaże się niedługo. Diabły lubię pasjami i dalej będę lubić dzięki Tobie:-)

    OdpowiedzUsuń
  6. OOo dość dobrze się skończyło.Biedny Lutek, dobrze, że jego adorator tak łatwo się nie poddaje.
    Cudny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Witam,
    no tak Kozłowski nie przyzwyczajony do prac, bo zawsze wszystko miał naszykowane pod nos, i ciężko mu to wszytsko wychodzi, a jak widać prezesowi zależy i to bardzo na Lutku
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  8. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, naszemu prezesowi bardzo zależy na Lutku, tak szybko się nie podda, a Kozłowski już nie jest takim Casanowa, mocne zderzenie z rzeczywistością...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń