środa, 10 grudnia 2014

Rozdział 1

  Mamy tu dwa w jednym, czyli trochę komedii i odrobinę dramatu.
Lutek jest świeżo upieczonym pielęgniarkiem.  W przeciwieństwie do rówieśników pragnie tylko jednego - świętego spokoju, ponieważ z absolutnie niezrozumiałych dla niego powodów jego życie było zawsze wielkim chaosem. Chce stabilnej pracy, czasu na czytanie ulubionych książek i pisanie powieści w odcinkach do miesięcznika ,,Fantazja".
 Opowiadanie również o tym, jak ciężko jest czasami rozliczyć się z przeszłością i zacząć wszystko od nowa mimo najlepszych chęci. Czy dla zemsty na pewno warto wszystko poświecić? 
    
Stałem przed dużym, szarym budynkiem pamiętającym jeszcze czasy PRL-u. W puchowej kurtce i glanach było mi nieco za ciepło, niestety bez nich nadopiekuńcza matka nie wypuściłaby mnie z domu. Kilka pięter, całkiem nowoczesna winda, było lepiej niż sobie wyobrażałem. Koledzy z uniwerku śmiali się ze mnie, kiedy powiedziałem, że wracam na prowincję, gdzie zarabiało się o wiele mniej, a możliwości rozwoju zawodowego i awansu były naprawdę niewielkie. Prawie wszyscy z mojego rocznika uczyli się z zapałem języków obcych i zadeklarowali chęć pracy poza granicami kraju, najlepiej w Norwegii czy Szwajcarii. W naszym zawodzie mogli przebierać w ofertach pracy, Unia Europejska witała pielęgniarki z otwartymi ramionami, czego nie można było niestety powiedzieć o Polsce, która nadal oferowała najniższą krajową za ciężką i odpowiedzialną pracę.
- Do boju! – wypaliłem do siebie z uśmiechem. – Tego właśnie chciałeś! – Zanim jednak mogłem zacząć swój pierwszy dzień, musiałem jeszcze podpisać kilka dokumentów w kadrach i pobrać z magazynu odzież ochronną. Prawdę mówiąc, byłem ogromnie podekscytowany. Siostra śmiała się, że zachowuję się jak szczeniak, którego po raz pierwszy wypuszczono z domu.  Wszedłem do środka przez duże, szklane drzwi i ruszyłem w kierunku wskazanym przez uprzejmą, choć nadmiernie ciekawską portierkę, której, dzięki zaledwie kilku pytaniom, udało się przeprowadzić ze mną całkiem szczegółowy wywiad. Normalnie kobieta marnowała się na tym stanowisku, byłby z niej świetny paparazzi.  Bez trudu znalazłem pokój z napisem kadry.
- O, nowy. – Urzędniczka w średnim wieku uśmiechnęła się do mnie szeroko, jak dla mnie nieco zbyt szeroko. W końcu widziała mnie po raz pierwszy w życiu. – Pan Lutosław Stokrotka, prawda?
- Tak, to ja. – Przyglądała mi się tak natarczywie, że natychmiast się zarumieniłem. Odgarnąłem do tyłu kasztanowe włosy, które sięgały mi już do ramion, ponieważ niezbyt lubiłem wizyty u fryzjera. Moją uwagę zwróciła siedząca przy sąsiednim biurku smarkula, wystukująca coś na klawiaturze komputera. Cicho chichotała, spoglądając znacząco na koleżankę.
- Nie szczerz buzi po próżnicy, tylko zaprowadź pana do dyrektorki – rzuciła kobieta do rozbawionej nie wiadomo czym głuptuli, która migiem się poderwała, pomachała do mnie i ruszyła długim korytarzem.
- Normalnie niczym baranek na rzeź. – Zlustrowała moje przydługie, proste włosy, niebieskie oczy oraz szczupłą sylwetkę. Nie było we mnie nic, czym przypominałbym to zwierzę, przynajmniej tak mi się wydawało.
- Dlaczego baranek? – Kompletnie nie rozumiałem, o czym bredzi to dziewczę. – Właściwie po co tam idziemy? Myślałem, że już wszystko załatwiłem z przełożoną.
- Wiesz, normalnie przyjęciami pielęgniarek faktycznie zajmuje się pani Basia, ale ty przecież jesteś facetem. – Wyczułem, że kręci i coś przede mną ukrywa.
- Ale co to ma do rzeczy? Mam przecież licencjat z pielęgniarstwa – próbowałem pociągnąć ją za język.
- Nieoświecona Świeżynko – westchnęła, wywracając zbyt mocno umalowanymi oczami. - Sucha zawsze zajmuje się przyjęciami męskiego personelu osobiście. Tym bardziej teraz, kiedy znowu jest w okresie godowym – tłumaczyła mi zawile. Widząc, że nic nie rozumiem, wzruszyła ramionami z rezygnacją.
- Mam wrażenie, że trafiłem na inną planetę i nie znam języka – jęknąłem w końcu bezradnie.
- Nie martw się, dyrektorka na dobrą sprawę nie jest groźna. Lubi sobie tylko obejrzeć towar. - Poklepała mnie po plecach niczym pięcioletniego bachora. – Jesteś jedyny w swoim rodzaju, prawdziwa z ciebie stokrotka, a może raczej lilijka. Jakbyś czegoś jeszcze potrzebował, to pytaj o Asię. – Okręciła się na pięcie i zostawiła mnie samego przed drzwiami do jaskini Suchej, czyli - jak głosiła wisząca przed moim nosem wizytówka - magister Winiarskiej. Dziwne wzmianki dziewczęcia o Świeżynce, baranku, okresie godowym i kwiatkach nieco namieszały mi w głowie. Nie bardzo wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Odetchnąłem kilka razy, by nabrać odwagi i zapukałem. Kiedy wszedłem do środka, natychmiast zrozumiałem, skąd wzięło się przezwisko. Za biurkiem stała wysoka kobieta w beżowym, dopasowanym kostiumie. Wysoka, chuda, o pociągłej, kościstej twarzy sprawiała wrażenie wyjątkowo surowej i nieprzystępnej. Nie było w niej ani grama kobiecej łagodności i delikatności. Ostre rysy nieco łagodził perfekcyjny makijaż, niestety nie potrafił im nadać choćby odrobiny ciepła.
- Witamy na pokładzie, rzadko ostatnio widuję młodych ludzi. Ma pan wyjątkowe nazwisko. – Wyciągnęła rękę, a mnie nie pozostało nic innego, jak ją ująć, chociaż nie miałem na to najmniejszej ochoty. -  Dzień dobry. Nie wiem jeszcze, gdzie mnie przydzielono – odezwałem się nieśmiało, jak zwykle w oficjalnych sytuacjach zżerała mnie trema. Podniosłem na nią wzrok i na moment zastygłem, niczym mysz pod spojrzeniem kobry. Miała nieco wypukłe, brązowe oczy, pełne jakiegoś ukrytego żaru. Zupełnie nie pasowały do jej chłodnej, pozbawionej wyrazu twarzy. Ślizgały się po mojej sylwetce z tak bezczelną bezpośredniością, że natychmiast zrobiłem się cały czerwony. Nadal trzymała mnie mocno za rękę, jakby o niej zapomniała.
- Okres godowy… okres godowy… Cholera… - Tłukło mi się po głowie. Wyrwałem swoją dłoń, odskoczyłem gwałtownie do tyłu i schowałem się po drugiej stronie biurka. Tutaj poczułem się nieco bezpieczniej.
- Taki młody, a już taki nerwowy. – Uśmiechnęła się, pokazując duże, końskie zęby, a mnie zjeżyły się włosy na karku. Zacznie pan na SOR-ze, panie Stokrotka. Ma pan absolutnie odpowiednie nazwisko.
- Dziękuję, pani dyrektor. – Udało mi się w końcu wykrztusić. Ukłoniłem się grzecznie, jak mnie uczyła mama, a potem rzuciłem się do drzwi niczym tonący do ostatniej łodzi ratunkowej. Kiedy tylko znalazłem się z powrotem na korytarzu, przyłożyłem czoło do zimnej ściany. Na szczęście w pobliżu nikogo nie było i mogłem nieco odsapnąć. Moje serce nadal tłukło się w piersi.
- Uspokój się, idioto! Kobieta grzecznie cię przywitała, a ty masz przywidzenia przez tę idiotkę z kadr – tłumaczyłem sobie niczym dziecku. – Policz do dwudziestu i pokaż klasę.
***               
      Po skończeniu studiów poprzysiągłem sobie, że moje życie się zmieni. Pragnąłem, w przeciwieństwie do moich kolegów, stabilizacji i spokoju.  Chciałem najpierw trochę zarobić, a potem znaleźć sobie małe mieszkanko i wyprowadzić się z domu, gdzie panował nieustanny chaos i harmider. Lubiłem ciszę, a to było zjawisko, o którym moje rodzeństwo oraz matka nie mieli pojęcia. Marzył mi się pokój z pięknym widokiem i balkonem, gdzie nie musiałbym słuchać podejrzanych odgłosów zza jednej lub drugiej ściany, które przyprawiały mnie o palpitacje serca. Ani brat, ani siostra nie kryli się ze swoim bujnym życiem erotycznym, uważając mnie za dziwka i odmieńca. A ponieważ mama nie miała nic przeciwko, twierdząc, że młodość musi się wyszumieć, nie miałem komu się poskarżyć. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego musi akurat szumieć, stękać i chichotać w środku nocy, kiedy ja chciałem spać.
    Wsiadłem do windy i udałem się do magazynu, który, według instrukcji portierki, znajdował się w piwnicach budynku. Obciągnąłem bluzę i stanąłem za ladą, która blokowała przejście. Przed nią stało już dwóch ubranych na czerwono dryblasów z wrogiej kasty. Na koszulkach mieli białe napisy – RATOWNIK. Zerknęli na moją kartkę z zapotrzebowaniem i nieprzyjemnie zarechotali.
- O, Świeżynka! – Wielkolud o zielonych oczach zmierzył mnie pogardliwym wzrokiem.
- Malusi, milusi pielęgniarek! – Drugi, nieco niższy, okręcił mnie wokół własnej osi, jakbym był manekinem.
- Spadajcie, głąby! – Wyprostowałem, jak umiałem najlepiej, swoje 175 centymetrów. Może ze mnie żaden kozak, ale nie byłem też mikrusem.
- Tylko mi tu bez bójek! – Magazynierka obdarzyła nas groźnym wzrokiem i machnęła przed nosami drewnianym chodakiem. W jej silnych dłoniach wyglądał na skuteczną broń. – Trzymaj swoje ciuchy. Idź przymierzyć, ale to jedyny rozmiar jaki mam, więc i tak ci nie wymienię.
Dostałem trzy komplety plus buty - skórzane, solidne trepy, ciężkie jak cholera. Zadarłem do góry nos, posłałem chamom krzywe spojrzenie i wystawiłem język. W znajdującej się obok łazience włożyłem biały uniform składający się z płóciennej, białej koszulki z krótkim rękawem i spodni na gumce. Humor mi się zepsuł jak tylko spojrzałem w lustro. Jak nic ubyło mi co najmniej z pięć lat. Tonąłem i nie było dla mnie ratunku. Wszystko było o kilka rozmiarów za duże. Bluzka sięgała mi prawie do kolan, zbyt duży dekolt pod szyją ukazywał -na szczęście opaloną - klatkę piersiową. Nogawki spodni musiałem podwinąć kilka razy i podziękowałem opatrzności za gumkę, którą od razy ściągnąłem. Miałem przynajmniej pewność, że nie zaświecę gołym tyłkiem. Nie dało się ukryć, wyglądałem jak prawdziwa ofiara losu. Z markotną miną wyszedłem z łazienki, a czerwone dranie wybuchły śmiechem.
- To teraz z gimnazjum przyjmują?
- Raczej z przedszkola. Niech mu pani dorzuci jeszcze paczkę pampersów!
Mimo najlepszych chęci, żeby pokazać się w pracy od najlepszej strony, nie mogłem się powstrzymać. Przebrali miarę i nie miałem zamiaru im tego darować. Spojrzałem na drani tak słodko, że zbaranieli, zatrzepotałem rzęsami i kopnąłem chodakiem jednego w kostkę, a drugiego w łydkę, po czym, jak każdy rozsądny bohater, rzuciłem się do ucieczki. W tym byłem naprawdę dobry, zawsze reprezentowałem szkołę w biegach krótkodystansowych.
- Już nie żyjesz!
- Dorwiemy cię, biała gnido! - darli się czerwoni durnie, masując obolałe miejsca, ale ja dopadłem już windy i z satysfakcją wcisnąłem guziczek. Miałem ich z głowy, przynajmniej na razie. Ci kolesie zazwyczaj jeździli na karetkach, więc nie powinienem ich zbyt często widywać. Niestety jednak życie bywało okrutne, o czym miałem się prędko przekonać.
***
   Ubrany jak ostatnia sierota poczłapałem, tłukąc się niemiłosiernie w buciorach, na SOR, czyli Szpitalny Oddział Ratunkowy. Nie spodziewałem się, że od razu rzucą mnie na głęboką wodę. Tam jednak mogłem najwięcej się nauczyć i nabrać doświadczenia. Dotarłem do mieszczącej się na parterze recepcji, przed którą miotał się tłum pacjentów. Miła dziewczyna, która przedstawiła się jako Ula, pokazała mi wielkie, metalowe drzwi, które wyglądały, jakby prowadziły do bankowego sejfu. Niestety, mimo wytrzeszczania oczu, nie dostrzegłem na nich ani klamki, ani przycisku.
- Jak się otwiera to ustrojstwo? – zapytałem, zażenowany swoją niewiedzą.
- Klapnij! - powiedziała, nie oderwawszy nawet oczu od komputera, gdzie rejestrowała chorych, stojących niecierpliwie w niekończącej się kolejce.
- Niby w co?
- W ścianę obok, niekumaty człowieku! – Dopiero teraz dostrzegłem, że jedna z płytek była ruchoma. Drzwi cicho się rozsunęły i stanąłem na progu czegoś, co z braku lepszego określenia przypominało nieco zatłoczony prom kosmiczny. Za biurkiem siedział szczupły lekarz z włosami związanymi w koński ogon. Między kilkoma łóżkami, okablowanymi ze wszystkich stron, uwijały się dwie pielęgniarki w średnim wieku. Migotały liczne monitory, szumiał tlen, co chwilę rozlegały się jakieś piski i alarmy. W sumie było sześć stanowisk dla chorych, oddzielonych od siebie parawanami. Wszystkie oczywiście zajęte. Pozostałą przestrzeń wypełniały szafki z lekami, sprzęt oraz stoliki zabiegowe.
- Dzień dobry. Jestem Lutek Stokrotka i od dzisiaj tutaj pracuję. - Pielęgniarki natychmiast do mnie podeszły, a doktor podniósł głowę, obdarzając mnie chłodnym, podejrzliwym spojrzeniem i zagryzając wąskie usta.
- Wyglądasz, jakbyś dopiero co dowód dostał. – Wyższa blondynka uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. – Renia jestem, nasz ty kwiatuszku.
- Najprawdziwsza Świeżynka. – Korpulentna szatynka obeszła mnie dookoła, cmokając ze zdumienia. – Jak cię Sucha zmusiła do pracy tutaj, biedaku? Nie mieliśmy nowego pielęgniarka od lat.  – Gosia! – Klepnęła mnie w plecy, aż zadudniło. Miała kobieta niezłą krzepę.
- A to doktor Jan Skowronek, nasz internista. - Wskazała na lekarza, który pracowicie wypełniał karty zleceń. – Ale wszyscy nazywają go Jasiem Śpiewakiem – szepnęła mi konspiracyjnie do ucha.
- Dziwne przezwisko.
- Poczekaj, aż będziesz miał z nim dyżur nocny. Sam się przekonasz, że pasuje idealnie – zachichotała.
- Robimy przerwę śniadaniową. Wszyscy pod kontrolą, badania w toku – rzuciła do lekarza blondynka.
- W takim razie ja idę na chwilę do siebie, jakby coś się działo, to dzwońcie. Mężczyzna poderwał się ze stołka i obdarzył mnie kolejnym niechętnym spojrzeniem. Nie miałem pojęcia, czym facetowi podpadłem, może po prostu nie lubił niebieskookich brunetów.
***
   Nowe koleżanki zaprowadziły mnie do sąsiedniego pokoju, gdzie znajdowała się spora wnęka ze stołem, szafkami, mikrofalówką i lodówką. Na blacie stał elektryczny dzbanek do gotowania wody i ekspres do parzenia kawy. Wyciągnęły ze stojącego obok pudełka kanapki i podzieliły sprawiedliwie na trzy równe części.
- Częstuj się, młody, nabierzesz krzepy. Do wieczora daleko, jeszcze nam tutaj padniesz. – Gosia postawiła przede mną solidną porcję.
- Ten doktor strasznie na mnie wilkiem patrzył – westchnąłem. Nie chciałem sobie robić wrogów już pierwszego dnia – I dziękuję za śniadanko, jutro dorzucę się do składki.
- Spokojnie, nie ma pośpiechu. Każdy raz w miesiącu przynosi paczkę herbaty i cukier. A Jasiem się nie przejmuj, traktuje tak wszystkich ładnych chłopców, nie tylko ciebie. Biedaczysko czuje się nieustannie zagrożony.
- Niby czym? Dopiero wszedłem, nawet się do niego nie odezwałem i żaden ze mnie playboy. – Wepchnąłem do buzi prawie cały chlebek, był naprawdę pyszny.
- On się sparował z jednym takim chirurgiem, Jackiem Kozłowskim, alias Hrabia. Uważa go niemal za boga i jest piekielnie zazdrosny. I, prawdę mówiąc, nie bez powodu. Postaraj się zachować dystans, to ci w końcu odpuści – wytłumaczyła mi spokojnie Renia.
- Jego facet to rzeczywiście kawał przystojniaka i ma niezłe branie, a tutaj pełno praktykantów i stażystów, więc go pilnuje niczym jastrząb. Zawsze mają razem dyżury.
- Rany, co on sobie wyobraża! Jestem tutaj, by pracować, nie romansować! – odezwałem się oburzony. Dla mnie w szpitalu nie było miejsca na takie numery. Nie lubiłem tego typu flirtów w miejscu pracy, komplikowały jedynie życie, o czym się nieraz przekonałem.
- Nie gorączkuj się tak, młody. Widocznie jeszcze nie natrafiłeś na swój typ – roześmiała się Gosia. – Wolisz chłopców czy dziewczynki? – zapytała z przerażającą bezpośredniością, a ja zaczerwieniłem się po same uszy.
- Daj Świeżynce spokój, ciekawska babo! Nie widzisz, że to jeszcze lilijka? Trzymaj się nas Lutek, a nie zginiesz. Pełno tu niewyżytych zboczuchów, czyhających na takie kwiatuszki. – Podała mi szklankę z herbatą. Resztę przerwy spędziliśmy już monotonnie. Dziewczyny wyjaśniły mi, jak funkcjonuje SOR. Składał się z trzech części – wewnętrznej, chirurgicznej i pediatrycznej. Każda miała swój personel lekarski i pielęgniarski, pracujący we względnie stałych zmianach. Jednak w razie potrzeby pomagali sobie wzajemnie. Dotyczyło to zwłaszcza nagłych wypadków, wymagających szybkiej interwencji. W razie jakichkolwiek sporów, każda kasta trzymała się razem i stanowił wspólny front przeciwko pozostałym. Znałem to doskonale z praktyk, jakie miałem na studiach – lekarze, pielęgniarki, ratownicy, salowe, a tutaj dochodzili jeszcze kierowcy karetek, często ze sobą walczyli, czasem z zupełnie błahych powodów.
***
   Nasz wypoczynek nie trwał zbyt długo, ledwo zdążyliśmy zjeść kanapki, gdy zjawił się wysoki, postawny mężczyzna w szytym, najwyraźniej na miarę, zielonym ubraniu szpitalnym. Wyglądał jak wycięty z żurnala. Trzeba przyznać, ze miał naprawdę zgrabną sylwetkę. Opalony i zadbany, na palcu miał sygnet z herbem. Doszedłem natychmiast do wniosku, że mam przed sobą słynnego Hrabiego.
- Drogie panie i panowie – tu skinął w moim kierunku – jak skończycie, prosiłbym o zrobienie opatrunku. – Miał przyjemny, głęboki głos, który z pewnością mógł oczarować niemal każdego. Przyglądałem się mu z niemądrze otwartą buzią. Kiedy się zorientowałem, że gapię się jak przysłowiowe cielę, z głośnym klapnięciem szczęki zamknąłem usta. – Moje panie gipsują, więc prosimy o pomoc. – Rzucił mi spod długich rzęs przeciągłe spojrzenie.
- Ja pójdę. – Gosia wstała. – To kolega Lutek – przedstawiła mnie oficjalnie, naśladując wytworne maniery chirurga.
- Miło mi pana poznać. – Zalatująca pałacem atmosfera mnie też się udzieliła. W życiu nie widziałem takiego faceta. Tak zawsze wyobrażałem sobie przedwojenne wyższe sfery. Nie było w nim żadnej sztuczności, prawdziwy Hrabia jak żywy.
- Jak się nazywa ten pechowiec?
- Prezes Horodyński – wymamrotał niewyraźnie lekarz, ale dziewczyny i tak go zrozumiały. Podparły się pod boki i popatrzyły na mężczyznę z naganą.
- Chciał nam pan bez uprzedzenia wcisnąć Diabła Ho? Nic dziwnego, że koleżanki tak pracowicie gipsują! Niech go czerwoni opatrzą! – Poparła koleżankę Renia. – Snują się od rana bez celu. Ten facet ostatnio mi powiedział, że takiej wiedźmy jak ja to nawet na Łysej Górze nie przyjmą.
- Ratownicy sprzątają karetki, mają podobno jakąś kontrolę – odezwał się ugodowo Kozłowski, czarując jednocześnie koleżanki pięknym uśmiechem. Okazały się jednak o wiele odporniejsze na jego wdzięki ode mnie.
- Akurat. I pewnie dowiedzieli się o niej, jak tylko zobaczyli prezesa? Pan to czasem naiwny niczym dziecko! – Pokręciła z politowaniem głową Gosia. – Ja też mu podpadłam. Tak się na mnie gapił tymi diabelskimi oczyskami, że przekułam mu żyłę. Zapytał, czy biorę udział w konkursie na najgorszą pielęgniarkę roku.
- W takim razie Lutek odbędzie chrzest bojowy – odezwał się głosem ociekającym słodyczą. – Z tymi błękitnymi oczętami wygląda jak owieczka. Nawet Diabeł Ho nie będzie miał sumienia się nad nim pastwić. – Otworzył szarmancko drzwi i puścił mnie przodem. Nie miałem wyjścia, jeśli nie chciałem wyjść na mięczaka, musiałem sprostać zadaniu. O tym całym Horodyńskim to nawet ja słyszałem, a raczej czytałem w internetowych gazetkach. Facet był genialnym biznesmenem i dwa lata temu, nie wiadomo dlaczego, przeniósł swoją firmę z USA do Polski. Produkował elektroniczne cudeńka, jego tablety nie miały sobie równych na całym świecie. Niestety ten rekin finansjery miał paskudną wadę – iście piekielny temperament. I bynajmniej nie chodziło tu o kłótnie przy konferencyjnym stole. Często wdawał się w karczemne awantury i chętnie używał pięści jako argumentu. Wielokrotnie jedynie pieniądze i rozległe znajomości uchroniły go od więzienia. Prawo, jakże by inaczej, bywało różne w zależności od pozycji. O ile pamiętam, ostatnio złamał nos jakiemuś celebrycie podczas suto zakrapianego bankietu.
   Stanąłem przez chirurgiczną zabiegówką i przełknąłem ślinę. Najwyżej złamie mi szczękę i zapłaci sowite odszkodowanie. Pomyślałem o tych wszystkich owieczkach i barankach, którymi mnie dzisiaj poczęstowano i postanowiłem się w nie wcielić. Policzyłem do dwudziestu i wyobraziłem siebie jako uosobienie łagodności i profesjonalizmu. Pchnąłem drzwi i wszedłem ze spuszczonym wzrokiem. Kiedyś na National Geografic mówili, że drapieżnikom nie należy patrzyć w oczy, bo mogą zaatakować.
- Dzień dobry, jestem pielęgniarzem i zrobię panu opatrunek. – Starałem się jak mogłem, by mój głos nie zdradził zdenerwowania i zabrzmiał fachowo.
- No pięknie, stare wygi zwiały i rzuciły na pożarcie dzieciaka. - Zabrzmiało chłodno i złośliwie. Zignorowałem zaczepnego drania, na praktykach nieraz miałem do czynienia z trudnymi pacjentami. Grunt to nie dać się sprowokować. Przygotowałem na stoliku wszystko, czego potrzebowałem, założyłem rękawiczki i przystąpiłem do pracy.
- Może odrobinę zapiec. – Pochyliłem się nad jego nogą umieszczoną w niezapiętym usztywniaczu. Rana była porządnie zaszyta, wystarczyło zdezynfekować, nałożyć antybiotyk w sprayu i gazę.
- A już myślałem, że jesteś niemową. Bądź ostrożny, nie lubię widoku krwi. Jesteś pewien, że wiesz co robisz? – Zagotowało mi się w środku, ale się opanowałem. Prychnąłem tylko i dalej robiłem swoje. Diabeł Ho jak nic chciał mnie wyprowadzić z równowagi. Miałem ochotę mu przyłożyć w tę zwichniętą nogę i dokończyć dzieła zniszczenia.
- W takim razie powinien pan bardziej uważać – wyrwało mi się zupełnie niechcący. – Jak na kogoś nielubiącego widoku krwi, podobno dosyć często pan tu bywa. – Umocowałem opatrunek i ściągnąłem rękawiczki.
- No no… Maleństwo ma pazurki! Co prawda trochę zaniedbane i obgryzione, ale całkiem ładne. – Czułem, jak dekielek w moim czajniczku się unosi, a gorąca para uchodzi mi uszami. Zarumieniłem się ze złości i wstydu. Ten łajdak miał trochę racji, moje dłonie nie wyglądały najlepiej.
- Jeszcze słowo, a zacznę nagrywać i podam pana do sądu. – To by było na tyle, jeśli chodzi o bycie owieczką. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że pielęgniarz w pracy jak policjant - jest funkcjonariuszem państwowym i podlega odmiennemu prawu? – syknąłem wściekle i podniosłem głowę, a przecież nie powinienem był tego absolutnie robić. Napotkałem czarne, rozżarzone oczy o długich jak u kobiety rzęsach. Mógłbym przysiąc, że widziałem w nich szkarłatne, diabelskie błyski. Szczupła twarz o arystokratycznych rysach, kształtne usta i jasne, wysokie czoło ozdobione jedwabistymi łukami brwi - oto Diabeł Ho we własnej, wkurzającej osobie. Musiałem przyznać, że przystojny z niego skurczybyk. Otaczała go jakaś ciemna, ponura aura. Na pozór chłodny i zdystansowany, ale gdzieś tam pod powierzchnią wyczuwałem pulsujący niespokojnie prawdziwy wulkan, w każdej chwili grożący wybuchem. To była twarz dumnego wojownika, który nigdy nie odpuszcza i nikomu nie ustępuje pola. Jeśli Kozłowski wyglądał na pana na włościach, to ten facet był z pewnością dzikim kniaziem, cwałującym pod rozgwieżdżonym niebem po bezkresnym stepie z szabla u boku. Mimowolnie zadrżałem i spuściłem wzrok, zmieszany intensywnością jego spojrzenia. Moje oczy odruchowo zatrzymały się na jego dłoniach. Były naprawdę piękne, o długich, smukłych palcach artysty, zadbane i szlachetne w rysunku. Wyglądały jednak na wystarczająco silne, by chwycić za miecz.
- Jak ci na imię? – usłyszałem blisko, zbyt blisko mojego ucha. Ten mężczyzna wzbudził we mnie dziwny niepokój i przytłoczył swoją osobowością. Czułem się przy nim niczym wróbel przy jastrzębiu.
- Nie muszę odpowiadać na to pytanie – odburknąłem niezbyt grzecznie. Skończyłem wreszcie opatrunek i zawiązałem bandaż na wytworną kokardkę.
- Lutosław Stokrotka. – Ujął moją wizytówkę, zwisającą mi z kieszonki na piesiach, o której kompletnie zapomniałem. – Myślę, że jeszcze się zobaczymy, Kwiatuszku. – Uśmiechnął się drapieżnie, pokazując garnitur oślepiająco białych zębów. Miałem nieodparte wrażenie, że za chwilę z czarnych włosów wysuną się rogi, a ze spodni ogon. Muszę przyznać, że bezwstydnie stchórzyłem. Odwróciłem się, niby poprawiając coś na stoliku zabiegowym i uciekłem, aż się za mną kurzyło.



 .................................................................................................................
Ten śliczny obrazek zrobił dla was Miki. Wielkie dzięki dla niego, bo sama nie umiem się posługiwać tymi programami graficznymi.

Debiut mojej nowej bety Kiyami :))

25 komentarzy:

  1. Bierę!
    Baardzo mi się podoba. Często denerwuje mnie pojawienie się ,,setek" postaci w pierwszym rozdziale, ale tak ładnie każdego przedstawiłaś, iż nie mam zarzutów :3
    Lutek-Lucek. Lucek-Lucyś-Lucyfer. Dla mnie Diabełkiem będzie pan Tulipanek, a nie ,,Mr. Ho'' :D
    Serdecznie pozdrawiam i życzę weny ;)
    Sarabeth M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Opowiadanie bardzo zabawne ale wręcz wciągające.Miło się go czytało i już się nie mogę doczekać następnej części.

    OdpowiedzUsuń
  3. To tak na otarcie łez za szybkie zakończenie Dwa Oblicza Miłości, ale fajnie że dalej mnie rozśmieszasz. Dziękuje:-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Naprawdę ciekawie się zapowiada. Trochę pozjadałaś ogonków i zrobiłaś kilka literówek, ale to niezbyt mi przeszkadzało. Lutek jest nie w ciemię bity i podoba mi się jego charakter. Nieśmiały aczkolwiek potrafi pokazać pazurki :) Będę oczekiwać kolejnego rozdziału ^^ Weny życzę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo mi się podoba! Już nie mogę się doczekać... Już na samym początku sprawiasz taki wspaniały ,,klimat"! Mam nadzieje, że szybko dodasz następny rozdział! Proszę Cię, nie skazuj mnie na domysły!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ha ha to było świetne. Juz Lubie to opowiadanie jak z resztą każde Twoje. Wciąga od samego początku :)
    Pozdrawiam F :)

    OdpowiedzUsuń
  7. genialne, bardzo mi się podoba. Już nie mogę się doczekać kolejnej notki.

    OdpowiedzUsuń
  8. Jest super, już nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów. Czekam cierpliwie na następny :)

    OdpowiedzUsuń
  9. ,,Ani brat, ani siostra nie kryli się ze swoim bujnym życiem erotycznym, uważając mnie za dziwka i odmieńca." ,,dziwaka"
    Jeden z bledow. Troche ich bylo, ale to takie literowki.
    Najpierw myslalem, ze Lutek (dziwne imie) bedzie z tym facetem Jana. I dojdzie ogolnie do zdrad, ale teraz jestem pewny, ze bedzie z Diablem Ho.
    Najbardziej jednak zaciekawila mnie postac Jana Skowronka. Mam nadzieje, ze bedzie jakis rozdzial z nim i jego partnerem :)
    Duzo fauny i flory w opowiadaniu. Lilijka, Stokrotka, Skowronek. Na poczatku jak wszedlem na bloga przeczytalem Sniezynka zamiast Swiezynka i myslalem, ze to jakies swiateczne opowiadanie bedzie.
    Mam nadzieje na duzo akcji i dramatu.
    Przewidujesz ile rozdzialow bedzie miec to opowiadanie?
    Pozdrawiam



    Damiann

    OdpowiedzUsuń
  10. Świetne! Początek już sam w sobie jest rewelacyjny, oczekuję z niecierpliwością dalszych perypeti Lutka:-) Jak często planujesz dodawać rozdziały?
    Pozdrawiam i życzę weny

    OdpowiedzUsuń
  11. Lutek czy Paweł? Jak go zwałl, tak go zwałl ale kupuję. :D

    OdpowiedzUsuń
  12. Ojej! Bardzo mi się podoba to opowiadanie.,., Oh jak ja bym chciała takiego faceta! <3 pewny siebie awww no co? My kobiety lubimy niegrzecznych chłopców xD haha
    Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału;3
    Oj coś czuje, że nasza Stokrotka będzie tam bardzo sławna xD

    Twoja Maru;3

    OdpowiedzUsuń
  13. Hej :)
    Opowiadanie cudnie się zapowiada i nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału :D Swoją drogą będziesz je wstawiać co tydzień, czy wtedy, kiedy będziesz je miała już napisane? Uwielbiam Twoje opowiadania, a to zapowiada się ciekawie :3
    Życzę weny, czasu na pisanie i jeszcze raz weny <3 Pozdrawiam
    ~Genuine

    OdpowiedzUsuń
  14. To opowiadanie jest cudne! Fantastyczne! Fascynujące! Ja chcę jeszcze! Już uwielbiam bohaterów i nie mogę się doczekać następnego spotkania Lulka i Horodyńskiego. A Ho to już uwielbiam :)
    D.

    OdpowiedzUsuń
  15. Cudo ! Cudo ! Cudo ! Nie mogłam się doczekać twojego nowego bloga ! Już mnie zaintrygowała ta historia :) . Życzę weny : D !
    ~Hans

    OdpowiedzUsuń
  16. boski początek. Lutek mi się podoba jest taki... inny. I dobrze. Ten mężczyzna na końcu mnie zaintrygował. A sama atmosfera pracy oddana wspaniale. Coś czuję że to opowiadanie bardzo mnie wciągnie mimo jak wiesz braku czasu.
    Weny weny i jeszcze raz weny bo przygody Śnieżynka są fascynujące i chcę jeszcze:) Zajrzyj też do mnie:)

    OdpowiedzUsuń
  17. Witam,
    no naprawdę zapowiada się rewelacyjnie, Lutek już pierwszego dnia rzucony na głęboką wodę, cos mi się wydaje, że Diabeł Ho będzie dość często pojawiał się w szpitalu... co za tchórze z nich wszystkich, biedna owieczkę posłali....
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  18. Czemu Hrabia ma moje nazwisk ? Zachczyłaś kogoś z mojej rodziny? XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie to sympatyczny gość, więc mu odpuść.:))

      Usuń
    2. Ale u mnie "stoimy" za czerwonymi. Mamy z nim jedyni nie pasować?? Super XD

      Usuń
  19. Odpowiedzi
    1. Wiem, że powinno być ,,śmiechłam'', ale czasem nie wbija mi się ,,c''.

      Usuń
  20. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, ocho biedny Lutek pierwszy dzień a już wywanie z diabłem Ho... co za dryblasy wstrętne niech im Lutek jeszcze pokaże...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń