Mieszkałem niedaleko szpitala
w jednorodzinnym domku po dziadkach, niestety nadal z całą bandą Stokrotków. A
żaden z tych kwiatuszków nie był całkiem normalny - począwszy od matki,
wielbicielki słowiańskich mitów, zdrowej
żywności i pogańskich tańców nago w świetle księżyca, poprzez siostrę, testującą
z uporem ,,koty” (przysłowie ,, nie kupuje kota w worku” zostało prawdopodobnie
stworzone właśnie dla niej), zakończywszy na bracie, który nie próbował się
nawet niczym kamuflować i bzykał wszystko, co się nawinęło (odgłosy
dochodzące z jego pokoju doprowadzały
mnie do szału). Wypadałem na ich tle
naprawdę blado i nader zwyczajnie, co wypominano mi przy każdej możliwej
okazji. Padały nawet podejrzenia, że matka znalazła mnie po jakiejś wyjątkowo
udanej nocy pląsów pod gwiazdami w zagonie kapusty.
Nareszcie miałem wolny dzień, a że niestety
była to sobota, rodzinka w komplecie zebrała się akurat w kuchni. Kiedy
zszedłem na parter, wszyscy siedzieli przy stole, pogryzając kanapki. Cała
trójka, czyli mama, siostra Wiśka i brat Przemek, wbili we mnie błyszczące
niezdrową ciekawością oczy. Wręcz dostrzegłem trybiki podskakujące z ekscytacji
w ich pokręconych głowach.
- Kochanie, jak tam
wczorajsza randka? – Pierwsza zaatakowała matka. Widziałem na jej twarzy poruszenie tym doniosłym
wydarzeniem i jęknąłem w duszy.
- Podobno przysłał po ciebie
limuzynę. – Skąd Wiśka o tym wiedziała? Czyżby miała w szpitalu jakiegoś
szpiega?
- Co to za facet? Jak się
nazywa, gdzie mieszka i pracuje? – Rozpoczął skrupulatne śledztwo Przemek.
Interesujące, że nigdy nie przyszło mu do głowy, aby tak sprawdzać swoich
chłopaków. Zupełnie wystarczało mu to, co mieli w spodniach. Następnego dnia
zwykle nie pamiętał nawet ich imion.
- Mhm… um… uff… - Napakowałem
sobie buzię do pełna tak, że nie mogłem odpowiedzieć na ich pytania. Jaka szkoda,
że tak mizernie zarabiałem, w przeciwnym wypadku mógłbym wynająć sobie jakiś przytulny pokoik i mieć w końcu
święty spokój.
- To była kolacja w
interesach, więc przestańcie wreszcie fiksować – odpowiedziałem dopiero po
chwili. – Pracuję od trzech dni, skąd niby wytrzasnąłbym faceta na randkę?
- No właśnie, skąd? – Brat
nie odpuszczał. W jego mniemaniu nadal chyba miałem piętnaście lat.
- Czy ty słuchasz, co do
ciebie mówię?! – warknąłem poirytowany. – Byłem w restauracji w sprawach
służbowych z szefostwem i sponsorem. Ustaliliśmy, co i jak, zjedliśmy kolację i
na tym się skończyło, więc wyłączcie waszą rozszalałą wyobraźnię! – Odrobinę
nagiąłem fakty, ale nie mogłem powiedzieć im prawdy. Moja rola przekąski miała
na zawsze pozostać tajemnicą.
- Łee… - Wiśka była okropnie
rozczarowana. – A już myślałam, że trafił ci się jakimś cudem milioner…
- A ta tylko o forsie! – Rzuciłem
do niej widelcem. Jak jesteś taka mądra, sama sobie znajdź nadzianego
narzeczonego. Może trafisz na jakiegoś cudaka, który gustuje w rudych jędzach.
- Dzieci… Uspokójcie się w
końcu… Nabawię się przez was wrzodów! – Mama też była niezadowolona. Ostatnio
ciągle się martwiła, że siedzę w domu i nigdzie nie wychodzę. Od czasów Andy’ego, a minęły już cztery lata,
trzęsła się nade mną niczym kwoka nad pisklęciem. – Luciu, przestań wyciągać z
kanapek kiełki!
- Smakują jak papier w
nitkach. – Nadąłem się buntowniczo. Mama prowadziła sklep ze zdrową żywnością i
miała na tym punkcie porządnego bzika. Już ponownie otwierała usta, by uraczyć
mnie długim i pouczającym wykładem, kiedy…
- Drr… trrr…- zaterkotał
dzwonek u drzwi. Pewnie licho przyniosło któregoś z utrapionych kuzynów. Miałem
nadzieję, że jeszcze nie wiedzą o moim wieczornym wypadzie, bo wypytywanie
zacznie się od nowa. Poprawiłem na sobie stary, ponaciągany dres, który służył
mi za piżamę, i otworzyłem.
- Dzień dobry panu. Mam
przesyłkę - odezwał się do mnie służbiście jedyny znany mi szofer noszący
uniform i czapkę z daszkiem. Wyciągnął w moim kierunku piękne kwiaty oraz
bilecik.
- Proszę zaczekać – jęknąłem
i skrzywiłem się, jakby bolał mnie ząb. Też sobie moment wybrał! Po prostu
dramat! Oczywiście cała rodzinka stała za moimi plecami, szepcząc coś do siebie
podnieconymi głosami. Wziąłem z rąk mężczyzny jedynie bilecik.
„ Dziękuję za uroczy wieczór…
Czy możemy go powtórzyć w nieco węższym gronie?”
Czy możemy go powtórzyć w nieco węższym gronie?”
- przeczytała głośno
zaglądająca mi przez ramię Wiśka. Niech
to jasny gwint. To ja się tu od rana gimnastykuję, by zachować sekret, a Diabeł
Ho burzy mój misterny plan namieszania w głowach najbliższym, dwoma durnymi
zdaniami, wykaligrafowanymi starannie na wytwornym, czerpanym papierze złotymi
literami.
- Kto ci pozwolił, cholero, czytać
cudze listy! Wstydu nie masz! – wrzasnąłem na siostrę i pomaszerowałem do
kuchni, roztrącając na boki zadowoloną z siebie gromadkę. Złapali trop niczym
stado ogarów i nie mieli zamiaru tak łatwo odpuścić. Odwróciłem przeklętą
karteczkę i napisałem na odwrocie:
,,Mój terminarz na ten
miesiąc jest wypełniony po brzegi…
( Taa, jasne… nawet wczoraj
się zastanawiałem, czy z desperacji nie zabrać siostry do kina, bo samemu jakoś
głupio iść)
Z kwiatów toleruję jedynie
herbaciane róże…”
( A co, niech sobie prezes
nie myśli, że taki marny bukiet może mnie zachęcić do randki, trzeba się cenić)
Podałem bilecik szoferowi i
zatrzasnąłem mu przed nosem drzwi. Zero napiwku, zero kultury. Chyba nie był
biedak przyzwyczajony do takiego traktowania, bo miał przekomiczną minę i lekki
wytrzeszcz. Żywiłem nadzieję, że
wszystko dokładnie powtórzy szefowi i moje chamskie zachowanie odstraszy Diabła
Ho na zawsze. Nie podobało mi się jego zainteresowanie, a tłumaczenie było
wręcz idiotyczne. Żaden ze mnie model, a kiedy jeszcze dodać taki sobie
charakter i paskudny pech, nie mówiąc o ciekawskiej i pazernej rodzinie, to
byłem chyba ostatnią osobą, którą mógłby się zainteresować taki biznesmen z
górnej półki. Nie przeczę, podobał mi się, był przystojny niczym sam władca
piekła. Emanował taką mroczną, demoniczną urodą, obok której nikt nie
przechodzi obojętnie. Ja jednak wyleczyłem już się z romansów, zdałem sobie
sprawę, że być może nigdy nie znajdę swojej drugiej połówki. Już heterykom było
naprawdę trudno, sądząc z moich obserwacji i ilości rozwodów wśród znajomych.
Jako gej miałem o wiele mniej możliwości spotkać kogoś odpowiedniego, kto by
mnie zechciał takiego, jakim jestem. Zwyczajnego Lutka Stokrotkę, marzącego o
ciepłym, pełnym miłości domu i czułym mężczyźnie z którym mógłby spędzić całe
życie.
Tymczasem w oczach Horodyńskiego widziałem
jedynie chłodną kalkulację, jakby
chodziło o interes, nie o spotkanie z kimś, kto mu się, jak sam stwierdził,
spodobał. Nie patrzył jak Kozłowski na mój tyłek niczym na kawałek schabu, ani
nie zerkał ukradkiem jak Jasiu na moją szyję. W tym mężczyźnie, pod pozorami
arystokratycznych manier, było coś niebezpiecznego, dzikiego. Jakby ktoś
udomowił tygrysa i, pomimo że leżał rozparty kanapie, jego pazury były nadal
ostre, a kły mogły zmiażdżyć jednym kłapnięciem moją głowę. Facet czegoś ode
mnie chciał i lepiej, żebym szybko dowiedział się, o co mu tak naprawdę
chodziło.
Udałem się do swojej sypialni
i otworzyłem laptopa. Horodyńscy byli starą rosyjską arystokracją, ale jak się
okazało, o wiele sprytniejszą od reszty swoich pobratymców. Przed rewolucją
udało im się wywieźć z kraju za granicę większość swojego majątku. Mieli liczne
posiadłości w obu Amerykach i Europie, które przynosiły im spory dochód. W
naszym kraju niezbyt znani, ale to była tylko kwestia czasu. Brukowe pisemka
prędzej czy później zorientują się, kto nas zaszczycił swoją obecnością. Prezes
musiał mieć jakiś powód, żeby przyjechać do Polski. Nie miał tutaj żadnych
krewnych, oczywiście z tego, co wiedziałem, ani nie prowadził w naszym kraju
zbyt rozległych interesów. Nie chciałem, aby wciągnął mnie w jakieś swoje
ciemne machinacje czy dziwne plany. Tyle dowiedziałem się z internetu. Nie było
tego zbyt wiele, drań strzegł swojej prywatności niczym jastrząb. Patrzyłem na jego zdjęcie ze zmarszczonym
czołem. Musiałem niechętnie przyznać, że usta miał idealne, kształtne, z lekko
wypukłą dolną wargą, którą chciało się natychmiast przegryźć.
- Luciu, zachowuj się. Spław
faceta kulturalnie, nie robiąc sobie z niego wroga. Bóg jeden wie, co on tutaj robi
i nic ci do tego – mruknąłem do swojego odbicia w szybie.
***
Następnego dnia, zamiast leżeć na kanapie
przed telewizorem, musiałem iść do pracy, bo zachorowała jedna z
recepcjonistek. Nie wypadało odmówić, więc powlokłem się do pracy na nocną
zmianę. Czekoladowy ludek nadal stał na ladzie, wywołując blade uśmiechy na
twarzach czekających w kolejce pacjentów. Niestety, nie mogłem liczyć na
wsparcie koleżanek ze zmiany, bo miały właśnie wolne. Czerwoni na mój widok
wyraźnie się ożywili, a ja byłem bezbronny niczym świeżo wyklute pisklę.
Zaczęli coś gorączkowo szeptać do siebie w kącie, a potem gdzieś przepadli.
Niekończąca się pielgrzymka chorych trwała prawie do dwunastej w nocy. Biegałem
tam i z powrotem z naręczem dokumentów, spocony niczym ruda mysz. Hol opustoszał, a ja nareszcie mogłem
odetchnąć. Miałem ochotę wziąć szybki prysznic, ale ubiegł mnie słaniający się
na nogach Jasiu. Wyglądał, jakby od tygodnia nie spał. Co ten Kozłowski wyprawia
z tym facetem, zabzyka go na amen. Muszę tu wyjaśnić, że pielęgniarki
korzystały z kabiny przeznaczonej dla niedomytych klientów, którzy zdarzali się
raczej rzadko, a panie salowe zawsze pucowały ją potem na wysoki połysk. Nasze
prysznice, znajdujące się w szatni, były od kilku miesięcy zepsute. Dyrekcja
oczywiście jak zwykle na naprawę nie miała pieniędzy. Lekarze mieli swoją
łazienkę w dyżurce, ale tego dnia coś tam im się zepsuło. Internista powlókł
się z ręcznikiem na ramieniu i świeżym kompletem ciuchów w rękach, najwyraźniej
miał biedak nadzieję na kilkugodzinny wypoczynek. Jeden z Czerwonych na widok
znikającego w naszej łazience lekarza zbladł niczym prześcieradło. Z
niewiadomych przyczyn zaczął dobijać się do drzwi.
- Doktorze, proszę otworzyć,
muszę panu coś powiedzieć! – Walił pięściami jak szalony. – Niech pan nie
korzysta z…
- Spływaj, znajdź sobie inne
miejsce do awantur! – wrzasnął Jasiu i po chwili usłyszałem szum wody. W
korytarzu była niezła akustyka, jeśli nikogo nie było, można było usłyszeć
każdy szmer. Rozparłem się na obrotowym fotelu i przymknąłem oczy. Moja drzemka
trwała zaledwie kilka sekund, ponieważ...
- Czerwone Łajzy!! Już po
was…! – Rozległ się dziki okrzyk doktora Skowronka, który postawił na nogi cały
SOR. Co jak co, ale takiego głosu nie powstydziłaby się żadna operowa diwa. Ze
wszystkich sal i gabinetów wybiegł zwabiony jego przeraźliwym wyciem personel,
żeby zobaczyć niecodzienne widowisko. Jasiu w samych białych spodniach
wyskoczył z łazienki, wyglądając jak demon z bagien. Chudy, blady, ociekający
wodą, miał zielone włosy, zielone zęby i zielone smugi na całym ciele. Piorunował
wściekłym wzrokiem, pieniąc się ze złości. Gromadka Czerwonych dosłownie
struchlała. Nagrabili sobie idioci, nie chciałbym być w ich skórze. Nasz
doktorek był pamiętliwy i zawzięty, doświadczyłem tego na własnej skórze. Ta
pułapka była z pewnością zastawiona na mnie.
- Daj spokój, to tylko głupi
kawał. Ładnemu we wszystkim ładnie. – Próbował załagodzić sprawę Kozłowski,
który właśnie skończył gipsować jakaś babunię i wyszedł z zabiegowego.
- Taaak? W takim razie
przypominam ci, że jutro mamy obiad z twoimi rodzicami! Ciekawe, co powie twoja
matka na narzeczonego w kolorze wiosennego trawnika? – zapytał jadowicie.
- Wiesz, może wróćmy do tej
łazienki. – Mężczyzna też pozieleniał, ale z zupełnie innych powodów. Z tego co
wiem, jego rodzicielka była prawdziwym domowym tyranem, w dodatku z tych
pedantycznych. Na zaplanowanym przez nią zjeździe rodzinnym wszystko musiało
być idealne i biada temu, kto śmiałby ją czymkolwiek zakłócić. - Pomogę ci to
zmyć. – Wziął Jasia za rękę i pociągnął z powrotem. Ten nieco się jeszcze
opierał, łypiąc groźnie na ratowników. Wyglądało na to, że znalazł sobie nowe
ofiary, nad którymi będzie się znęcał. W sumie dla mnie była to dobra wiadomość,
prawda? Widziałem, jak zgrzyta zębami, miotając przekleństwa.
Szorowanie trwało dobrą godzinę, niestety
czupryna internisty nadal miała dziwny kolor. Kiedy tylko doszedł do siebie,
popatrzył na skulonych na krzesłach Czerwonych zmrużonymi oczami. Przysiągłbym,
że rzucały iskry. Potem poszedł prosto do dyspozytorki pogotowia.
- Pani Kasiu, dzisiaj
przyjmujemy wszystko. Proszę się nie krępować, każde zgłoszenie jest dla mnie
ważne – uśmiechnął się słodziuteńko, a ja dostałem gęsiej skórki. Tak zaczęła
się gehenna ratowników. Do rana zaliczyli chyba z dwadzieścia wyjazdów. Nie
mieli czasu nawet skorzystać z kibelka. Jasiu gnał ich tam i z powrotem, w
przerwach posyłając, gdzie się tylko dało. Z pewnością ci biedacy pobili
wszystkie szpitalne rekordy szybkości. Jak tylko ośmielili się jęknąć, witał
ich warkot naszego internisty. Gdyby na nich doniósł, wylecieliby z pracy z
prędkością światła. Rano leżeli na krzesłach w holu, wyglądając jak ofiary
jakiegoś kataklizmu. Zrobiło mi się ich szkoda. Zrobiłem wszystkim po kubku
mocnej kawy, żeby mogli jakoś dowlec swoje zwłoki do domu. Przytargałem też
reklamówkę z ich skarbem i położyłem na stole.
- Chyba powinniście nabić
trochę kalorii – odezwałem się nieśmiało. –
Zapowiada się ciężki tydzień. Na waszym miejscu złożyłbym się na mszę w
intencji Skowronka.
- Po jakiego grzyba? Żeby
miał więcej sił nas dręczyć? – wystękał jeden z chłopaków, siorbiąc kawę.
- Pomyśl, co zrobi Jasiu,
jeśli w tym nowym imidżu nie spodoba się teściowej? – Uśmiechnąłem się
promiennie, czując się lekko niczym ptak. Odpowiedział mi zbiorowy jęk
rozpaczy. Wyglądali naprawdę uroczo z tymi cieniami pod oczami i włosami w
kompletnym nieładzie. Nic nie pozostało z butnych osiłków, w takim stanie byłem gotów ich zaakceptować.
***
O tym, że nie należy cieszyć się z cudzej
niedoli, uczono mnie od dziecka, ale widać nie zrozumiałem lekcji. Moje czarne serce radowało się męką tych
biedaków. Litościwy zryw szybko mi przeszedł. Szczerzyłem się do wszystkiego i
wszystkich. Gdybym to ja wyglądał jak ufoludek, nikt by się tak nie
roztkliwiał. Mieli za swoje, wredne złośliwce.
W naturze jednak musi być równowaga, o czym
szybko miałem sobie przypomnieć. Zanim wybiła siódma i mogłem pójść do domu, do
holu wszedł znajomy szofer-prześladowca. Targał ogromną wiąchę herbacianych
róż, ledwo go było zza nich widać, oraz nieodłączny bilecik. Ukłonił mi się w
pas, wyciągnął łapę w białej rękawiczce, wzbudzając zachwyt i zainteresowanie
każdego w zasięgu wzroku. Miałem ochotę zawyć na wzór Jasia.
- Prezes przysyła kwiaty i ma
nadzieję, że te się spodobają. Powiedział, że spróbuje być bardziej romantyczny.
– Mimo że jego twarz miała w pełni profesjonalny, bezosobowy wyraz, widziałem
po oczach, że się cholernik świetnie bawi.
Zaraz mnie tutaj piorun trzaśnie.
- Zabieraj to zielsko! Gdzie
eleganckie opakowanie, jak mam je niby wziąć do domu? – Wydąłem usta jak
najprawdziwsza księżniczka. – Powinny być ciemniejsze! Co to za kolor? – Grymasiłem,
zadzierając nos. Zerknąłem na bilecik. Nie zdając sobie z tego sprawy,
przeczytałem na głos:
-„"Kochałżem dotąd? O! Zaprzecz,
mój wzroku!
Boś jeszcze nie znał
równego uroku."
Porażony
jego widokiem wyznaje:
"On zawstydza świec
jarzących blaski
Piękność jego wisi
u nocnej opaski
Jak drogi klejnot
u uszu Etiopa.
Nie tknęła ziemi
wytworniejsza stopa.
Jak śnieżny gołąb wśród
kawek tak on
Świeci wśród swoich
towarzyszy gron."
- Oż jasny gwint i inne zacne śrubki, to ci dopiero Romeo! – pisnąłem
załamany. Chciałem romantyzm, to mam, co prawda ściągnięty od Szekspira, ale
zawsze. Horodyński zaczynał mnie zadziwiać. Banda wokół mnie zaczęła robić
zakłady. Mieliśmy taki gruby zeszyt pod ladą, gdzie na wyścigi zaczęli się
wszyscy wpisywać. Nawet nowa zmiana, która właśnie weszła, przyłączyła się do
zabawy. W mig smakowita plotka o zielonym Jasiu została zastąpiona nowiną o
moim niezwykłym amancie.
I tak zaczęła się
wojna. Upór przeciwko uporowi. Codziennie otrzymywałem nowy, coraz to większy
bukiet i karteczkę z jakimś spreparowanym przez mojego osobistego Romea
wierszydłem. Szofer odnajdywał mnie nieodmiennie gdziekolwiek byłem, jakby
wmontował mi jakiś sygnał, którym mnie namierzał. Któregoś dnia czekał nawet
pod miejskim kiblem. Miejscowa babcia klozetowa aż się popłakała z zachwytu.
Powiedziała, że to znacznie lepsze niż ,,
Klan” i ,, Plebania” razem wzięte. Kląłem niczym szewc za każdym razem,
kiedy go widziałem, narobił mi wstydu w całej okolicy. Nasze niewielkie
miasteczko zaczęło żyć moim domniemanym romansem. Sięgnąłem dna. Nadszedł czas
wybicia kilku zębów prezesowi. Postanowiłem rozprawić się z dowcipnisiem, nie
miałem ochoty dłużej być obiektem jego dziwnych zalotów. Nie mogłem nawet w
spokoju wypić piwa w naszej mordowni zwanej ,,Pod Kogutem”. Okazało się, że
miejscowi żule też porobili zakłady. Przy dostawie kolejnego bukietu do mojego
domu po raz pierwszy udało mi się zaszokować szofera.
- Dziękuję za kwiaty. – Z najsłodszym ze swoich wizytowych
uśmiechów przyjąłem monstrualną wiąchę i aż stęknąłem pod jej ciężarem. – Pan
pozwoli… - Wziąłem od niego bilecik.
„…O
siedemnastej nad stawem z kaczorami…”
Niczego nie tłumacząc, podałem mu karteczkę i wywaliłem za
drzwi, jak czyniłem to już wielokrotnie wcześniej. Badyle włożyłem do wiadra
służącego do mycia podłogi, bo tylko tam się mieściły i postawiłem w kącie
kuchni. Siostra Wiśka jak zwykle szpiegowała i miała minę równie zaskoczoną, co
wychodzący właśnie mężczyzna.
- Luciu, naprawdę tam pójdziesz? - Usiadła na stołku, wlepiając we mnie zielone
ślepia wyraźnie wstrząśnięta. Dotąd z uporem godnym każdej szanującej się kozy
odmawiałem kontaktów z jakąkolwiek płcią w celach romansowych.
- A co! - Wziąłem się pod boki. – W końcu należę do Stokrotków!
Sama mówiłaś, że ,,każda potwora znajdzie swego amatora”.
- A może to jakiś nałogowy podrywacz? Może lepiej tam nie idź! –
Ona też zaczynała mnie zadziwiać. Normalnie to wpychała mnie w ramiona każdego
wolnego osobnika, jaki się pojawił, twierdząc, że nadmiar cnoty szkodzi na łeb.
- Wezmę przykład z dziadunia. – Wypiąłem dumnie pierś. – Zawsze
mnie pouczał, że Stokorotkowie mają ,,mocne korzenie” i to ,,sto” w nazwisku
nie nadano nam bez powodu. Myślisz, że mógłbym to zrobić z prezesem tyle razy?
- dodałem z miną niewiniątka. Pobladła niczym leżąca na stole serwetka. Chyba
doszła do wniosku, że całkiem zbzikowałem. Pławiłem się w samozachwycie. Rzadko
zdarzało mi się sprawić, żeby ta wiedźma zaniemówiła. Jaka słodka ta cisza!
......................................................................................................
Fragment wiersza
faktycznie należy do Szekspira, jedynie ona została zmieniona na on.:))
betowała Kiyami
betowała Kiyami
Tak bardzo się ucieszyłam z następnego odcinka że chyba przeczytam wszystko jeszcze raz
OdpowiedzUsuńHahahahhaha XD
OdpowiedzUsuńNie mogę przestać się śmiać :3
Rozdział naprawdę super i coraz bardziej mnie ciekawi Diabeł Ho którego bardzo lubie ! :D
Nasza Stokrotka jest super szczególnie jak się uprze jak taki mały osioł czy też koza ! XD
Ma chłopak charakter :3
Czekam na kolejny rozdział i pozdrawiam :)
Ten cały Szekspir czy jak mu tam (debilizm zamierzony anie wrodzony) to się przy Tobie kryje... Mógłby się wiele nauczyć jak pisać z humorem... Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńmaxiii
Przeczytałam i powiem szczerze że kończysz w takich momentach że mam ochotę udusić ale nie byłoby dalszego ciągu co nie? :-)
OdpowiedzUsuńMiło mi, że jednak żyję i mam takich rozsądnych czytelników.:))
UsuńStara jestem i doświadczona więc wiem że pewne rzeczy należy zostawić w sferze marzeń :-)
UsuńOch to było naprawdę wspaniałe. Biedny Kwiatuszek tak go męczyć na każdym kroku... He he coś czuje ze wieczorem pokaże pazurki :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam F :)
Ale rodzinka :D
OdpowiedzUsuńMyślę, że chyba ten wieczór będzie pamiętliwy :D
To było genialne. W sumie to ile musiało być tych róż, że mieściły się tylko w wiaderku. Niecierpliwie czekam na następny rozdział.
OdpowiedzUsuńChesterfilg
Jak zawsze super ale kiedy dodasz rozdział innego swojego poka ?????
OdpowiedzUsuńWspaniały rozdział! Ciągle mnie zadziwiasz!, ale na lepsze! Jestem bardzo, bardzo ciekawa co wymyśli nasza Stokrotka... Życzę weny!!!!
OdpowiedzUsuńCudownie i szybko :) Widzę tu lekką analogię w treści do "Dwóch obliczy miłości" ;) Szczerze, to chciałabym trafić na taki gejowski oddział <3
OdpowiedzUsuńBoskie, jak zwykle. Wierszydło zacne, milady :D
OdpowiedzUsuńCzekam na ciąg dalszy ,,Mrożonki", przeklinając te !@#$%^, limitowane internety :3 ale zawsze jest sposób, aby przeczytać <3
Dziękuję za nowy rozdział <3
Weeełny :3
Weny też. Wełna ważniejsza. Zima nadeszła :/
Niech Pokrzywa [Pokrzywa, Stokrotka, whatever] się wytarza z Diabełkiem w śniegu!
Wesoła gromadka z rodzinki Stokrotek he he ^^ Lutek miał sprawdzian cierpliwości zaserwowany przez Diabła Ho :D Zemsta czerwonych niestety odbiła się trafiając ich rykoszetem, a Skowronek jako Shrek dał ratownikom popalić. Ciekawe co Lutek szykuje dla swojego adoratora? Węszę w tym działaniu ostre pazurki :D Czekam na kolejny rozdział i życzę sporo weny. Pozdrawiam ^^
OdpowiedzUsuńRomans kwitnie! Tylko dlaczego mam wrażenie, że Diabeł skończy pływając z kaczorkami? :D Zastanawiam się co sprowadza prezesa do Polski. Bo coś to jednak podejrzane, jeśli faktycznie ani rodzinki, ani jakichś większych interesów tutaj nie ma. Lutek to jednak strasznie pazerna bestia. Róże nie takie, bo woli herbaciane, potem mimo, że dobra odmiana są za ciemne, że nie wspomnę o braku romantyzmu. A fee. Narzekał, narzekał i teraz się dorobił "romantycznego amanta". :P I mam w końcu moją "zemstę" Czerwonych. Biedni ratownicy, pech ich prześladuje. Ale, ale Skowronek odpuścił? To chyba ten posiłek z teściami musiał wypaść wspaniale :P Bardzo spodobały mi się powiedzonka dziadka na temat rodu Stokrotków. Nie mogę się doczekać następnej części :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę dużo weny,
Mol
Hejka , zaczyna mnie wciągać. Czekam jak dalej sprawy się rozwiną . Pozdrawiam i życzę natchnienia.
OdpowiedzUsuńSylwia
wiem że ostatnio nie komentuje ale wszystko czytam z zapartym tchem. Piękne to opowiadanie i z każdym rozdziałem ba zdaniem podoba mi się coraz bardziej.
OdpowiedzUsuńTo chyba jedno z twoich lepszych.
Dużo dużo weny i chęci:)
Witam,
OdpowiedzUsuńprezes Hordyński wziął na poważnie zaloty dl Lucusia, hahah dobrze tak tym drabom chcieli zrobić kawał Lucusiowi a trafili na Jasia, dobrze im tak, oby jeszcze długo tak działali.. a ten szofer no ciekawe jak znajdował Lucusia w różnych dziwnych miejscach...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Przeczytałam i nieżyję.
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, oj "czerwoni" sobie nagrabili choć ciekawe czy Jasiu by się wkurzył podobnie gdyby to Lucek jednak tak został potraktowany... a prezes Hordyński się nie poddaje...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Zośka