poniedziałek, 5 stycznia 2015

Rozdział 4

Mieszkałem niedaleko szpitala w jednorodzinnym domku po dziadkach, niestety nadal z całą bandą Stokrotków. A żaden z tych kwiatuszków nie był całkiem normalny - począwszy od matki, wielbicielki słowiańskich mitów,  zdrowej żywności i pogańskich tańców nago w świetle księżyca, poprzez siostrę, testującą z uporem ,,koty” (przysłowie ,, nie kupuje kota w worku” zostało prawdopodobnie stworzone właśnie dla niej), zakończywszy na bracie, który nie próbował się nawet niczym kamuflować i bzykał wszystko, co się nawinęło (odgłosy dochodzące  z jego pokoju doprowadzały mnie do szału).  Wypadałem na ich tle naprawdę blado i nader zwyczajnie, co wypominano mi przy każdej możliwej okazji. Padały nawet podejrzenia, że matka znalazła mnie po jakiejś wyjątkowo udanej nocy pląsów pod gwiazdami w zagonie kapusty.
   Nareszcie miałem wolny dzień, a że niestety była to sobota, rodzinka w komplecie zebrała się akurat w kuchni. Kiedy zszedłem na parter, wszyscy siedzieli przy stole, pogryzając kanapki. Cała trójka, czyli mama, siostra Wiśka i brat Przemek, wbili we mnie błyszczące niezdrową ciekawością oczy. Wręcz dostrzegłem trybiki podskakujące z ekscytacji w ich pokręconych głowach.
- Kochanie, jak tam wczorajsza randka? – Pierwsza zaatakowała matka. Widziałem  na jej twarzy poruszenie tym doniosłym wydarzeniem i jęknąłem w duszy.
- Podobno przysłał po ciebie limuzynę. – Skąd Wiśka o tym wiedziała? Czyżby miała w szpitalu jakiegoś szpiega?
- Co to za facet? Jak się nazywa, gdzie mieszka i pracuje? – Rozpoczął skrupulatne śledztwo Przemek. Interesujące, że nigdy nie przyszło mu do głowy, aby tak sprawdzać swoich chłopaków. Zupełnie wystarczało mu to, co mieli w spodniach. Następnego dnia zwykle nie pamiętał nawet ich imion.
- Mhm… um… uff… - Napakowałem sobie buzię do pełna tak, że nie mogłem odpowiedzieć na ich pytania. Jaka szkoda, że tak mizernie zarabiałem, w przeciwnym wypadku mógłbym wynająć  sobie jakiś przytulny pokoik i mieć w końcu święty spokój.
- To była kolacja w interesach, więc przestańcie wreszcie fiksować – odpowiedziałem dopiero po chwili. – Pracuję od trzech dni, skąd niby wytrzasnąłbym faceta na randkę?
- No właśnie, skąd? – Brat nie odpuszczał. W jego mniemaniu nadal chyba miałem piętnaście lat.
- Czy ty słuchasz, co do ciebie mówię?! – warknąłem poirytowany. – Byłem w restauracji w sprawach służbowych z szefostwem i sponsorem. Ustaliliśmy, co i jak, zjedliśmy kolację i na tym się skończyło, więc wyłączcie waszą rozszalałą wyobraźnię! – Odrobinę nagiąłem fakty, ale nie mogłem powiedzieć im prawdy. Moja rola przekąski miała na zawsze pozostać tajemnicą.
- Łee… - Wiśka była okropnie rozczarowana. – A już myślałam, że trafił ci się jakimś cudem milioner…
- A ta tylko o forsie! – Rzuciłem do niej widelcem. Jak jesteś taka mądra, sama sobie znajdź nadzianego narzeczonego. Może trafisz na jakiegoś cudaka, który gustuje w rudych jędzach.
- Dzieci… Uspokójcie się w końcu… Nabawię się przez was wrzodów! – Mama też była niezadowolona. Ostatnio ciągle się martwiła, że siedzę w domu i nigdzie nie wychodzę.  Od czasów Andy’ego, a minęły już cztery lata, trzęsła się nade mną niczym kwoka nad pisklęciem. – Luciu, przestań wyciągać z kanapek kiełki!
- Smakują jak papier w nitkach. – Nadąłem się buntowniczo. Mama prowadziła sklep ze zdrową żywnością i miała na tym punkcie porządnego bzika. Już ponownie otwierała usta, by uraczyć mnie długim i pouczającym wykładem, kiedy…
- Drr… trrr…- zaterkotał dzwonek u drzwi. Pewnie licho przyniosło któregoś z utrapionych kuzynów. Miałem nadzieję, że jeszcze nie wiedzą o moim wieczornym wypadzie, bo wypytywanie zacznie się od nowa. Poprawiłem na sobie stary, ponaciągany dres, który służył mi za piżamę, i otworzyłem.
- Dzień dobry panu. Mam przesyłkę - odezwał się do mnie służbiście jedyny znany mi szofer noszący uniform i czapkę z daszkiem. Wyciągnął w moim kierunku piękne kwiaty oraz bilecik.
- Proszę zaczekać – jęknąłem i skrzywiłem się, jakby bolał mnie ząb. Też sobie moment wybrał! Po prostu dramat! Oczywiście cała rodzinka stała za moimi plecami, szepcząc coś do siebie podnieconymi głosami. Wziąłem z rąk mężczyzny jedynie bilecik.

„ Dziękuję za uroczy wieczór…
Czy możemy go powtórzyć w nieco węższym gronie?”

- przeczytała głośno zaglądająca mi przez ramię Wiśka.  Niech to jasny gwint. To ja się tu od rana gimnastykuję, by zachować sekret, a Diabeł Ho burzy mój misterny plan namieszania w głowach najbliższym, dwoma durnymi zdaniami, wykaligrafowanymi starannie na wytwornym, czerpanym papierze złotymi literami.
- Kto ci pozwolił, cholero, czytać cudze listy! Wstydu nie masz! – wrzasnąłem na siostrę i pomaszerowałem do kuchni, roztrącając na boki zadowoloną z siebie gromadkę. Złapali trop niczym stado ogarów i nie mieli zamiaru tak łatwo odpuścić. Odwróciłem przeklętą karteczkę i napisałem na odwrocie:

,,Mój terminarz na ten miesiąc jest wypełniony po brzegi…
( Taa, jasne… nawet wczoraj się zastanawiałem, czy z desperacji nie zabrać siostry do kina, bo samemu jakoś głupio iść)
Z kwiatów toleruję jedynie herbaciane róże…”
( A co, niech sobie prezes nie myśli, że taki marny bukiet może mnie zachęcić do randki, trzeba się cenić)

Podałem bilecik szoferowi i zatrzasnąłem mu przed nosem drzwi. Zero napiwku, zero kultury. Chyba nie był biedak przyzwyczajony do takiego traktowania, bo miał przekomiczną minę i lekki wytrzeszcz.  Żywiłem nadzieję, że wszystko dokładnie powtórzy szefowi i moje chamskie zachowanie odstraszy Diabła Ho na zawsze. Nie podobało mi się jego zainteresowanie, a tłumaczenie było wręcz idiotyczne. Żaden ze mnie model, a kiedy jeszcze dodać taki sobie charakter i paskudny pech, nie mówiąc o ciekawskiej i pazernej rodzinie, to byłem chyba ostatnią osobą, którą mógłby się zainteresować taki biznesmen z górnej półki. Nie przeczę, podobał mi się, był przystojny niczym sam władca piekła. Emanował taką mroczną, demoniczną urodą, obok której nikt nie przechodzi obojętnie. Ja jednak wyleczyłem już się z romansów, zdałem sobie sprawę, że być może nigdy nie znajdę swojej drugiej połówki. Już heterykom było naprawdę trudno, sądząc z moich obserwacji i ilości rozwodów wśród znajomych. Jako gej miałem o wiele mniej możliwości spotkać kogoś odpowiedniego, kto by mnie zechciał takiego, jakim jestem. Zwyczajnego Lutka Stokrotkę, marzącego o ciepłym, pełnym miłości domu i czułym mężczyźnie z którym mógłby spędzić całe życie.
    Tymczasem w oczach Horodyńskiego widziałem jedynie chłodną kalkulację,  jakby chodziło o interes, nie o spotkanie z kimś, kto mu się, jak sam stwierdził, spodobał. Nie patrzył jak Kozłowski na mój tyłek niczym na kawałek schabu, ani nie zerkał ukradkiem jak Jasiu na moją szyję. W tym mężczyźnie, pod pozorami arystokratycznych manier, było coś niebezpiecznego, dzikiego. Jakby ktoś udomowił tygrysa i, pomimo że leżał rozparty kanapie, jego pazury były nadal ostre, a kły mogły zmiażdżyć jednym kłapnięciem moją głowę. Facet czegoś ode mnie chciał i lepiej, żebym szybko dowiedział się, o co mu tak naprawdę chodziło.
Udałem się do swojej sypialni i otworzyłem laptopa. Horodyńscy byli starą rosyjską arystokracją, ale jak się okazało, o wiele sprytniejszą od reszty swoich pobratymców. Przed rewolucją udało im się wywieźć z kraju za granicę większość swojego majątku. Mieli liczne posiadłości w obu Amerykach i Europie, które przynosiły im spory dochód. W naszym kraju niezbyt znani, ale to była tylko kwestia czasu. Brukowe pisemka prędzej czy później zorientują się, kto nas zaszczycił swoją obecnością. Prezes musiał mieć jakiś powód, żeby przyjechać do Polski. Nie miał tutaj żadnych krewnych, oczywiście z tego, co wiedziałem, ani nie prowadził w naszym kraju zbyt rozległych interesów. Nie chciałem, aby wciągnął mnie w jakieś swoje ciemne machinacje czy dziwne plany. Tyle dowiedziałem się z internetu. Nie było tego zbyt wiele, drań strzegł swojej prywatności niczym jastrząb.  Patrzyłem na jego zdjęcie ze zmarszczonym czołem. Musiałem niechętnie przyznać, że usta miał idealne, kształtne, z lekko wypukłą dolną wargą, którą chciało się natychmiast przegryźć.
- Luciu, zachowuj się. Spław faceta kulturalnie, nie robiąc sobie z niego wroga. Bóg jeden wie, co on tutaj robi i nic ci do tego – mruknąłem do swojego odbicia w szybie.
***
   Następnego dnia, zamiast leżeć na kanapie przed telewizorem, musiałem iść do pracy, bo zachorowała jedna z recepcjonistek. Nie wypadało odmówić, więc powlokłem się do pracy na nocną zmianę. Czekoladowy ludek nadal stał na ladzie, wywołując blade uśmiechy na twarzach czekających w kolejce pacjentów. Niestety, nie mogłem liczyć na wsparcie koleżanek ze zmiany, bo miały właśnie wolne. Czerwoni na mój widok wyraźnie się ożywili, a ja byłem bezbronny niczym świeżo wyklute pisklę. Zaczęli coś gorączkowo szeptać do siebie w kącie, a potem gdzieś przepadli. Niekończąca się pielgrzymka chorych trwała prawie do dwunastej w nocy. Biegałem tam i z powrotem z naręczem dokumentów, spocony niczym ruda mysz.  Hol opustoszał, a ja nareszcie mogłem odetchnąć. Miałem ochotę wziąć szybki prysznic, ale ubiegł mnie słaniający się na nogach Jasiu. Wyglądał, jakby od tygodnia nie spał. Co ten Kozłowski wyprawia z tym facetem, zabzyka go na amen. Muszę tu wyjaśnić, że pielęgniarki korzystały z kabiny przeznaczonej dla niedomytych klientów, którzy zdarzali się raczej rzadko, a panie salowe zawsze pucowały ją potem na wysoki połysk. Nasze prysznice, znajdujące się w szatni, były od kilku miesięcy zepsute. Dyrekcja oczywiście jak zwykle na naprawę nie miała pieniędzy. Lekarze mieli swoją łazienkę w dyżurce, ale tego dnia coś tam im się zepsuło. Internista powlókł się z ręcznikiem na ramieniu i świeżym kompletem ciuchów w rękach, najwyraźniej miał biedak nadzieję na kilkugodzinny wypoczynek. Jeden z Czerwonych na widok znikającego w naszej łazience lekarza zbladł niczym prześcieradło. Z niewiadomych przyczyn zaczął dobijać się do drzwi.
- Doktorze, proszę otworzyć, muszę panu coś powiedzieć! – Walił pięściami jak szalony. – Niech pan nie korzysta z…
- Spływaj, znajdź sobie inne miejsce do awantur! – wrzasnął Jasiu i po chwili usłyszałem szum wody. W korytarzu była niezła akustyka, jeśli nikogo nie było, można było usłyszeć każdy szmer. Rozparłem się na obrotowym fotelu i przymknąłem oczy. Moja drzemka trwała zaledwie kilka sekund, ponieważ...
- Czerwone Łajzy!! Już po was…! – Rozległ się dziki okrzyk doktora Skowronka, który postawił na nogi cały SOR. Co jak co, ale takiego głosu nie powstydziłaby się żadna operowa diwa. Ze wszystkich sal i gabinetów wybiegł zwabiony jego przeraźliwym wyciem personel, żeby zobaczyć niecodzienne widowisko. Jasiu w samych białych spodniach wyskoczył z łazienki, wyglądając jak demon z bagien. Chudy, blady, ociekający wodą, miał zielone włosy, zielone zęby i zielone smugi na całym ciele. Piorunował wściekłym wzrokiem, pieniąc się ze złości. Gromadka Czerwonych dosłownie struchlała. Nagrabili sobie idioci, nie chciałbym być w ich skórze. Nasz doktorek był pamiętliwy i zawzięty, doświadczyłem tego na własnej skórze. Ta pułapka była z pewnością zastawiona na mnie.
- Daj spokój, to tylko głupi kawał. Ładnemu we wszystkim ładnie. – Próbował załagodzić sprawę Kozłowski, który właśnie skończył gipsować jakaś babunię i wyszedł z zabiegowego.
- Taaak? W takim razie przypominam ci, że jutro mamy obiad z twoimi rodzicami! Ciekawe, co powie twoja matka na narzeczonego w kolorze wiosennego trawnika? – zapytał jadowicie.
- Wiesz, może wróćmy do tej łazienki. – Mężczyzna też pozieleniał, ale z zupełnie innych powodów. Z tego co wiem, jego rodzicielka była prawdziwym domowym tyranem, w dodatku z tych pedantycznych. Na zaplanowanym przez nią zjeździe rodzinnym wszystko musiało być idealne i biada temu, kto śmiałby ją czymkolwiek zakłócić. - Pomogę ci to zmyć. – Wziął Jasia za rękę i pociągnął z powrotem. Ten nieco się jeszcze opierał, łypiąc groźnie na ratowników. Wyglądało na to, że znalazł sobie nowe ofiary, nad którymi będzie się znęcał. W sumie dla mnie była to dobra wiadomość, prawda? Widziałem, jak zgrzyta zębami, miotając przekleństwa.
   Szorowanie trwało dobrą godzinę, niestety czupryna internisty nadal miała dziwny kolor. Kiedy tylko doszedł do siebie, popatrzył na skulonych na krzesłach Czerwonych zmrużonymi oczami. Przysiągłbym, że rzucały iskry. Potem poszedł prosto do dyspozytorki pogotowia.
- Pani Kasiu, dzisiaj przyjmujemy wszystko. Proszę się nie krępować, każde zgłoszenie jest dla mnie ważne – uśmiechnął się słodziuteńko, a ja dostałem gęsiej skórki. Tak zaczęła się gehenna ratowników. Do rana zaliczyli chyba z dwadzieścia wyjazdów. Nie mieli czasu nawet skorzystać z kibelka. Jasiu gnał ich tam i z powrotem, w przerwach posyłając, gdzie się tylko dało. Z pewnością ci biedacy pobili wszystkie szpitalne rekordy szybkości. Jak tylko ośmielili się jęknąć, witał ich warkot naszego internisty. Gdyby na nich doniósł, wylecieliby z pracy z prędkością światła. Rano leżeli na krzesłach w holu, wyglądając jak ofiary jakiegoś kataklizmu. Zrobiło mi się ich szkoda. Zrobiłem wszystkim po kubku mocnej kawy, żeby mogli jakoś dowlec swoje zwłoki do domu. Przytargałem też reklamówkę z ich skarbem i położyłem na stole.
- Chyba powinniście nabić trochę kalorii – odezwałem się nieśmiało. –  Zapowiada się ciężki tydzień. Na waszym miejscu złożyłbym się na mszę w intencji Skowronka.
- Po jakiego grzyba? Żeby miał więcej sił nas dręczyć? – wystękał jeden z chłopaków, siorbiąc kawę. 
- Pomyśl, co zrobi Jasiu, jeśli w tym nowym imidżu nie spodoba się teściowej? – Uśmiechnąłem się promiennie, czując się lekko niczym ptak. Odpowiedział mi zbiorowy jęk rozpaczy. Wyglądali naprawdę uroczo z tymi cieniami pod oczami i włosami w kompletnym nieładzie. Nic nie pozostało z butnych osiłków, w takim  stanie byłem gotów ich zaakceptować.
***
   O tym, że nie należy cieszyć się z cudzej niedoli, uczono mnie od dziecka, ale widać nie zrozumiałem lekcji.  Moje czarne serce radowało się męką tych biedaków. Litościwy zryw szybko mi przeszedł. Szczerzyłem się do wszystkiego i wszystkich. Gdybym to ja wyglądał jak ufoludek, nikt by się tak nie roztkliwiał. Mieli za swoje, wredne złośliwce.
   W naturze jednak musi być równowaga, o czym szybko miałem sobie przypomnieć. Zanim wybiła siódma i mogłem pójść do domu, do holu wszedł znajomy szofer-prześladowca. Targał ogromną wiąchę herbacianych róż, ledwo go było zza nich widać, oraz nieodłączny bilecik. Ukłonił mi się w pas, wyciągnął łapę w białej rękawiczce, wzbudzając zachwyt i zainteresowanie każdego w zasięgu wzroku. Miałem ochotę zawyć na wzór Jasia.
- Prezes przysyła kwiaty i ma nadzieję, że te się spodobają. Powiedział, że spróbuje być bardziej romantyczny. – Mimo że jego twarz miała w pełni profesjonalny, bezosobowy wyraz, widziałem po oczach, że się cholernik świetnie bawi.  Zaraz mnie tutaj piorun trzaśnie.
- Zabieraj to zielsko! Gdzie eleganckie opakowanie, jak mam je niby wziąć do domu? – Wydąłem usta jak najprawdziwsza księżniczka. – Powinny być ciemniejsze! Co to za kolor? – Grymasiłem, zadzierając nos. Zerknąłem na bilecik. Nie zdając sobie z tego sprawy, przeczytałem na głos:
-„"Kochałżem dotąd? O! Zaprzecz, mój wzroku!
Boś jeszcze nie znał równego uroku."
Porażony jego widokiem wyznaje:
"On zawstydza świec jarzących blaski
Piękność jego wisi u nocnej opaski
Jak drogi klejnot u uszu Etiopa.
Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa.
Jak śnieżny gołąb wśród kawek tak on
Świeci wśród swoich towarzyszy gron."

- Oż jasny gwint i inne zacne śrubki, to ci dopiero Romeo! – pisnąłem załamany. Chciałem romantyzm, to mam, co prawda ściągnięty od Szekspira, ale zawsze. Horodyński zaczynał mnie zadziwiać. Banda wokół mnie zaczęła robić zakłady. Mieliśmy taki gruby zeszyt pod ladą, gdzie na wyścigi zaczęli się wszyscy wpisywać. Nawet nowa zmiana, która właśnie weszła, przyłączyła się do zabawy. W mig smakowita plotka o zielonym Jasiu została zastąpiona nowiną o moim niezwykłym amancie.
   I tak zaczęła się wojna. Upór przeciwko uporowi. Codziennie otrzymywałem nowy, coraz to większy bukiet i karteczkę z jakimś spreparowanym przez mojego osobistego Romea wierszydłem. Szofer odnajdywał mnie nieodmiennie gdziekolwiek byłem, jakby wmontował mi jakiś sygnał, którym mnie namierzał. Któregoś dnia czekał nawet pod miejskim kiblem. Miejscowa babcia klozetowa aż się popłakała z zachwytu. Powiedziała, że to znacznie lepsze niż ,,  Klan” i ,, Plebania” razem wzięte. Kląłem niczym szewc za każdym razem, kiedy go widziałem, narobił mi wstydu w całej okolicy. Nasze niewielkie miasteczko zaczęło żyć moim domniemanym romansem. Sięgnąłem dna. Nadszedł czas wybicia kilku zębów prezesowi. Postanowiłem rozprawić się z dowcipnisiem, nie miałem ochoty dłużej być obiektem jego dziwnych zalotów. Nie mogłem nawet w spokoju wypić piwa w naszej mordowni zwanej ,,Pod Kogutem”. Okazało się, że miejscowi żule też porobili zakłady. Przy dostawie kolejnego bukietu do mojego domu po raz pierwszy udało mi się zaszokować szofera.
- Dziękuję za kwiaty. – Z najsłodszym ze swoich wizytowych uśmiechów przyjąłem monstrualną wiąchę i aż stęknąłem pod jej ciężarem. – Pan pozwoli… - Wziąłem od niego bilecik.
„…O siedemnastej nad stawem z kaczorami…”
Niczego nie tłumacząc, podałem mu karteczkę i wywaliłem za drzwi, jak czyniłem to już wielokrotnie wcześniej. Badyle włożyłem do wiadra służącego do mycia podłogi, bo tylko tam się mieściły i postawiłem w kącie kuchni. Siostra Wiśka jak zwykle szpiegowała i miała minę równie zaskoczoną, co wychodzący właśnie mężczyzna.
- Luciu, naprawdę tam pójdziesz? -  Usiadła na stołku, wlepiając we mnie zielone ślepia wyraźnie wstrząśnięta. Dotąd z uporem godnym każdej szanującej się kozy odmawiałem kontaktów z jakąkolwiek płcią w celach romansowych.
- A co! - Wziąłem się pod boki. – W końcu należę do Stokrotków! Sama mówiłaś, że ,,każda potwora znajdzie swego amatora”.
- A może to jakiś nałogowy podrywacz? Może lepiej tam nie idź! – Ona też zaczynała mnie zadziwiać. Normalnie to wpychała mnie w ramiona każdego wolnego osobnika, jaki się pojawił, twierdząc, że nadmiar cnoty szkodzi na łeb.
- Wezmę przykład z dziadunia. – Wypiąłem dumnie pierś. – Zawsze mnie pouczał, że Stokorotkowie mają ,,mocne korzenie” i to ,,sto” w nazwisku nie nadano nam bez powodu. Myślisz, że mógłbym to zrobić z prezesem tyle razy? - dodałem z miną niewiniątka. Pobladła niczym leżąca na stole serwetka. Chyba doszła do wniosku, że całkiem zbzikowałem. Pławiłem się w samozachwycie. Rzadko zdarzało mi się sprawić, żeby ta wiedźma zaniemówiła. Jaka słodka ta cisza!  
......................................................................................................
Fragment wiersza faktycznie należy do Szekspira, jedynie ona została zmieniona na on.:))

betowała Kiyami

20 komentarzy:

  1. Tak bardzo się ucieszyłam z następnego odcinka że chyba przeczytam wszystko jeszcze raz

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahahahhaha XD
    Nie mogę przestać się śmiać :3
    Rozdział naprawdę super i coraz bardziej mnie ciekawi Diabeł Ho którego bardzo lubie ! :D

    Nasza Stokrotka jest super szczególnie jak się uprze jak taki mały osioł czy też koza ! XD
    Ma chłopak charakter :3

    Czekam na kolejny rozdział i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten cały Szekspir czy jak mu tam (debilizm zamierzony anie wrodzony) to się przy Tobie kryje... Mógłby się wiele nauczyć jak pisać z humorem... Pozdrawiam
    maxiii

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam i powiem szczerze że kończysz w takich momentach że mam ochotę udusić ale nie byłoby dalszego ciągu co nie? :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że jednak żyję i mam takich rozsądnych czytelników.:))

      Usuń
    2. Stara jestem i doświadczona więc wiem że pewne rzeczy należy zostawić w sferze marzeń :-)

      Usuń
  5. Och to było naprawdę wspaniałe. Biedny Kwiatuszek tak go męczyć na każdym kroku... He he coś czuje ze wieczorem pokaże pazurki :)
    Pozdrawiam F :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale rodzinka :D
    Myślę, że chyba ten wieczór będzie pamiętliwy :D

    OdpowiedzUsuń
  7. To było genialne. W sumie to ile musiało być tych róż, że mieściły się tylko w wiaderku. Niecierpliwie czekam na następny rozdział.

    Chesterfilg

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak zawsze super ale kiedy dodasz rozdział innego swojego poka ?????

    OdpowiedzUsuń
  9. Wspaniały rozdział! Ciągle mnie zadziwiasz!, ale na lepsze! Jestem bardzo, bardzo ciekawa co wymyśli nasza Stokrotka... Życzę weny!!!!

    OdpowiedzUsuń
  10. Cudownie i szybko :) Widzę tu lekką analogię w treści do "Dwóch obliczy miłości" ;) Szczerze, to chciałabym trafić na taki gejowski oddział <3

    OdpowiedzUsuń
  11. Boskie, jak zwykle. Wierszydło zacne, milady :D
    Czekam na ciąg dalszy ,,Mrożonki", przeklinając te !@#$%^, limitowane internety :3 ale zawsze jest sposób, aby przeczytać <3
    Dziękuję za nowy rozdział <3
    Weeełny :3
    Weny też. Wełna ważniejsza. Zima nadeszła :/
    Niech Pokrzywa [Pokrzywa, Stokrotka, whatever] się wytarza z Diabełkiem w śniegu!

    OdpowiedzUsuń
  12. Wesoła gromadka z rodzinki Stokrotek he he ^^ Lutek miał sprawdzian cierpliwości zaserwowany przez Diabła Ho :D Zemsta czerwonych niestety odbiła się trafiając ich rykoszetem, a Skowronek jako Shrek dał ratownikom popalić. Ciekawe co Lutek szykuje dla swojego adoratora? Węszę w tym działaniu ostre pazurki :D Czekam na kolejny rozdział i życzę sporo weny. Pozdrawiam ^^

    OdpowiedzUsuń
  13. Romans kwitnie! Tylko dlaczego mam wrażenie, że Diabeł skończy pływając z kaczorkami? :D Zastanawiam się co sprowadza prezesa do Polski. Bo coś to jednak podejrzane, jeśli faktycznie ani rodzinki, ani jakichś większych interesów tutaj nie ma. Lutek to jednak strasznie pazerna bestia. Róże nie takie, bo woli herbaciane, potem mimo, że dobra odmiana są za ciemne, że nie wspomnę o braku romantyzmu. A fee. Narzekał, narzekał i teraz się dorobił "romantycznego amanta". :P I mam w końcu moją "zemstę" Czerwonych. Biedni ratownicy, pech ich prześladuje. Ale, ale Skowronek odpuścił? To chyba ten posiłek z teściami musiał wypaść wspaniale :P Bardzo spodobały mi się powiedzonka dziadka na temat rodu Stokrotków. Nie mogę się doczekać następnej części :)

    Pozdrawiam i życzę dużo weny,
    Mol

    OdpowiedzUsuń
  14. Hejka , zaczyna mnie wciągać. Czekam jak dalej sprawy się rozwiną . Pozdrawiam i życzę natchnienia.
    Sylwia

    OdpowiedzUsuń
  15. wiem że ostatnio nie komentuje ale wszystko czytam z zapartym tchem. Piękne to opowiadanie i z każdym rozdziałem ba zdaniem podoba mi się coraz bardziej.
    To chyba jedno z twoich lepszych.
    Dużo dużo weny i chęci:)

    OdpowiedzUsuń
  16. Witam,
    prezes Hordyński wziął na poważnie zaloty dl Lucusia, hahah dobrze tak tym drabom chcieli zrobić kawał Lucusiowi a trafili na Jasia, dobrze im tak, oby jeszcze długo tak działali.. a ten szofer no ciekawe jak znajdował Lucusia w różnych dziwnych miejscach...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  17. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, oj "czerwoni" sobie nagrabili choć ciekawe czy Jasiu by się wkurzył podobnie gdyby to Lucek jednak tak został potraktowany... a prezes Hordyński się nie poddaje...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń