niedziela, 18 stycznia 2015

Rozdział 5

  Z początku miałem zamiar wbić się w jakieś bardziej eleganckie wdzianko na specjalne okazje, ale szybko doszedłem do wniosku, że to nie randka z upojnym blondynem wieczorową porą, tylko zwyczajne spotkanie z wkurzającym Diabłem Ho. Założyłem więc zwykłe, sportowe ciuszki, związałem włosy w luźną kitkę i byłem gotowy. Poszedłem wolno w stronę parku. Skoro mój Romeo uparł się traktować mnie jak damę, nie mogłem przybyć punktualnie. Każda porządna księżniczka spóźnia się przynajmniej z dziesięć minut. Prawda?
   Park był dumą naszego miasta - pełen starych, wypielęgnowanych drzew i krzewów robił wrażenie. Z jednej strony Rada Miasta szarpnęła się na plac zabaw dla maluchów, z drugiej pozostawiono stary staw z wyspą pośrodku. Na niej stały budki dla kaczorów. Dla mnie kaczorem był każdy ptasior z wyjątkiem łabędzi. Nie odróżniałem pierzastego tałatajstwa, ptak to ptak i tyle. Było dość chłodno, choć listopad i tak nas rozpieszczał pogodnym niebem oraz stosunkowo wysoką, jak na tę porę roku, temperaturą. Zapalono już latarnie, a po alejkach snuły się jedynie zakochane parki. Miejscowi żule rozsądnie woleli siedzieć w barze ,,Pod Kogutem”. Rozejrzałem się w poszukiwaniu mojego prezesa. Co ja gadam, jaki on tam mój. Te herbaciane róże niechcący rzuciły mi się na mózg. Usłyszałem z pobliskiej ławki głupawy chichot. Trzy znane mi z widzenia lalunie obczajały jakiegoś gościa w czarnym trenczu, obserwującego stadko czarnych łabędzi, dumnie prezentujących brzydkie, puchate szare kuleczki, będące ich potomstwem. Ku mojemu zaskoczeniu przystojniak, ignorując kompletnie smarkule, odwrócił się i pomachał do mnie. Zobaczyłem urodziwą gębę Horodyńskiego z tym nieodłącznym cynicznym uśmieszkiem na ustach.
- Już myślałem, że jednak zmieniłeś zdanie, kwiatuszku. – Podszedł do mnie, a dziewczyniska zapiszczały, jakby oglądały jakiś romantyczny tasiemiec w telewizji. Drań cmoknął mnie w policzek, zanim zdążyłem się odsunąć.
- Tylko mi tu bez takich! – burknąłem, żeby się zbytnio nie rozochocił. – To nie jest randka!
- Nie śmiałbym nawet marzyć. – Podniósł do góry czarne brwi w zabawnym geście. – Może się przespacerujemy? – Wziął moją rękę, a mnie na chwilę zapowietrzyło. Co on sobie wyobrażał? Wyrwałem ją, oblewając się rumieńcem.
- Odległość jeden metr! – zakomenderowałem. – Żadnego dotykania. – Spojrzał przeciągle spod długich rzęs, a mnie zrobiło się jakoś dziwnie, posłusznie zajął jednak odpowiednią pozycję. Szedł obok z najniewinniejszą miną.
- Ale mówić można? – upewnił się z łobuzerskim błyskiem w czarnych oczach. Oczywiście nie załapałem, o co mu chodziło i wkrótce miałem tego gorzko pożałować.
- Możemy sobie pomilczeć – zaproponowałem z nadzieją w głosie. – Ale oczekuję chyba zbyt wiele. – Czułem niepokój. Mimo że kręciło się tutaj wielu ludzi, cały czas miałem poczucie zagrożenia. Jakbym spacerował z tygrysem albo jakimś innym drapieżnikiem - jakby wystarczyła chwila nieuwagi, by mnie pożarł razem z glanami i wypluł sprzączki.
- Lutek, strasznie z ciebie płochliwe stworzonko – zachichotał mi prosto w twarz. – Nie bój się, nie zaciągnę cię w te krzaki, ekscesy na łonie natury są grubo przereklamowane.
- A miałeś taki zamiar?! – Stanąłem na środku ścieżki niczym rumak, któremu jeździec ściągnął ostro cugle. No tak, chyba miał ochotę na prowincjonalny romansik. Jakieś ukradkowe bzykanko, o którym nikt by się nie dowiedział, zwłaszcza arystokratyczna rodzinka. Właśnie uświadomiłem sobie, że zmierzamy w kierunku jedynego tutejszego hotelu, gdzie chętnie wynajmowano pokoje na godziny. Ależ ja byłem głupi! Zagadka się sama rozwiązała, zwyczajnie byłem łatwą zdobyczą. Zapieniłem się ze złości. – Wracam do domu!
- Rany, ale z ciebie w gorącej wodzie kąpany głuptas. Myślałem, że pójdziemy na kawę i pogadamy. – Zagrodził mi drogę, pochylił się i spojrzał prosto w oczy.
- Czyli ci się nie podobam? - wypaliłem z niewyparzonej gęby i zaraz ukryłem twarz w futrzanym kołnierzu kurtki. Pytanie zabrzmiało ogromnie dwuznacznie. Niby chciałem się upewnić, że nie, ale nawet ja usłyszałem w nim coś jakby zawód. Straszny wstyd! Wygląda na to, że to ja dobieram się do prezesa, a nie odwrotnie. Chyba długi post dawał mi się we znaki, nie żebym wcześniej prowadził jakieś bujne życie erotyczne. Może moja ruda sister miała rację? Szare komórki zanikały, jeśli nie wymieniało się śliny.
- Zdecyduj się, kwiatuszku. - Zrobił krok i prawie stykaliśmy się nosami. – Pójdziemy na kremówki albo… - czarne oczy roziskrzyły się, a pode mną zmiękły  nogi – poznam z bliska twoje usta, a wyglądają naprawdę obiecująco. – Czy mi się wydawało, czy jego głos był coraz niższy i miał jakieś hipnotyzujące nutki? Nie mogłem od niego oderwać zbaraniałego wzroku. Stałem jak zaczarowany, wytrzeszczając oczy. – Najpierw musnę dolną wargę, ma taki mały rowek pośrodku. Zadrżysz, kiedy go poliżę?
- Ee…? – Udało mi się jedynie wykrztusić. Pozwoliłem mu mówić i mam to, czego chciałem. Wykorzystywał tę możliwość do granic możliwości, bawiąc się przy tym doskonale. Nie mogłem zaprotestować. Wyszedłbym na tchórza i durnia, sam mu przecież pozwoliłem. Jak kazałem, nie dotknął mnie nawet jednym palcem, nie dając tym samym pretekstu do odwrotu. – Chodźmy na piwo – szepnąłem słabo. Mordownia wydawała mi się najstosowniejszym miejscem, zupełnie pozbawionym intymności i romantyzmu. Rżnięto tam w pokera, ciągle wybuchały awantury i pojedynki na kije bilardowe, a policja była częstym gościem. Bar należał do Stokrotków, więc jakby coś kombinował, miałem zapewnione wsparcie kuzynów.
- Mnie wszystko jedno, wystarczy, że dotrzymasz mi towarzystwa. – Wyszczerzył zęby. – Czy te łabędzie są agresywne? – Nagle zmienił temat, zerkając przy tym na staw.
- No coś ty, zupełnie łagodne pierzaki – odpowiedziałem beztrosko, niezupełnie zgodnie z prawdą. Chyba mi jednak nie uwierzył, bo odsunął się nieco od brzegu.
- Ten czarny syczy… Nastroszył pióra…
- Boisz się ptasiorów? – zapytałem złośliwie. – Jesteś od nich sporo większy. – Prawdę mówiąc chciałem go trochę zdenerwować. Cały czas trzymał klasę, w przeciwieństwie do mnie. Żeby się popisać, nachyliłem się nad taflą wody i wyciągnąłem rękę z bułką. Wpatrzony w jego czarne oczyska, zapomniałem zupełnie o swoim życiowym pechu, który zawsze atakował w nieodpowiednich momentach.
- Lutek, uważaj…
- Cykor… - Kucnąłem. – Łaaa… - Wkurzony moją nachalnością, tata łabędź wystartował niczym pocisk. Zamachałem ramionami, bo brzeg był dość stromy i ślizgając się po mokrej od rosy trawie wpadłem z głośnym pluskiem do stawu.
- Żyjesz? – usłyszałem po wynurzeniu zaniepokojony głos mojego Romea. – Podaj rękę. – Widząc, że wczuł się w rolę mojego rycerza, jakoś ciepło zrobiło mi się koło serducha. Nie wytrwał w niej jednak zbyt długo, kąciki ust zaczęły mu podejrzanie drgać. – Z tą rzęsą na głowie i maseczką z mułu wyglądasz jak niedorobiony rusałek.
- Niedorobiony?! – prychnąłem brudną, lodowatą wodą wprost na jego elegancki płaszcz. A to świnia, zamiast mnie ratować, on się tutaj natrząsał. Z wrednym rechotem złapałem go za skórzane trzewiki i wciągnąłem do wody. Zjechał na dupie z tak głupią miną, że zakwiczałem z uciechy.
- Lutek! Zabiję cię! – warknął groźnie, kiedy tylko wystawił z mętnej brei swoją przystojną gębę. Nie wyglądał teraz lepiej ode mnie, zrujnowałem całkowicie jego wytworny imidż. Ma się ten dar do siania spustoszenia! – Moje ulubione buty! Cholernie zimno! – Zaczął się gramolić, co wcale nie było łatwe, a ja za nim, trzymając się za nogawkę jego spodni. Wkrótce siedzieliśmy na brzegu, plując rzęsą i rozwielitkami.
- Wracajmy, bo zamarzniemy. – Łypnąłem na niego niepewnie. Zrobiło mi się trochę głupio, taki delikacik jeszcze nabawi się zapalenia płuc, a jak znam życie, ja mu będę robić zastrzyki. Chociaż może nie byłoby to takie złe, jego tyłek wyglądał na całkiem apetyczny. Dokładnie go sobie obejrzałem, pełzając za nim po trawie. Kurde, o czym ja myślę! Poczułem, jak palą mnie policzki.
- Ty naprawdę jesteś jedyny w swoim rodzaju. – Podał mi rękę i podciągnął do pionu. – O czym ty znowu myślisz? – Przyglądał mi się z uwagą, a ja poczerwieniałem jeszcze bardziej. Przecież mu się nie przyznam, ze w myślach obmacywałem właśnie jego pośladki. – Chodź, odwiozę cię, łobuzie. Odpokutujesz te buty!
- Pojdę pieszo, to niedaleko. Nie chcę zaświnić ci samochodu – odezwałem się cichutko. – Jedna pokuta mi wystarczy, wolę nie przeginać. – Już się zacząłem bać, co on właściwie miał na myśli. Ruszyliśmy aleją, a ludzie patrzyli na nas podejrzliwie, pociągając nosami.
- Wszyscy tutaj mają katary? – zapytał po chwili zdziwiony Horodyński. Biedak nie znał miejscowego folkloru.
- Myślą, że jesteśmy nawaleni, ale coś im nie pasuje, więc węszą – wyjaśniłem mu cierpliwie. Całe zdenerwowanie związane z tym spotkaniem, które towarzyszyło mi od rana, zupełnie mnie opuściło. Poczułem się jakoś swojsko w jego obecności. Nie zaprotestowałem nawet, kiedy otworzył przede mną drzwiczki do swojego samochodu. Zagapiony na jego umazaną błockiem twarz, zapomniałem nawet ostrzec, żeby nie zatrzymywał się pod bramką do domu. We wszystkich oknach świeciły się światła, a cholerna rodzinka czekała już w komplecie. Czy oni naprawdę myśleli, że nie widać ich za tą zasłoną? Pożegnałem się z Diabłem Ho i ruszyłem ścieżką, zostawiając za sobą mokre ślady.
***
   Następnego dnia musiałem iść do pracy. Wymknąłem się cichaczem, żeby nikt nie zdążył mnie dopaść i przemaglować. Poprzedniego wieczora poszedłem do łazienki i zamknąłem się w niej na dobre dwie godziny. Nawet najwytrwalsi członkowie mojej rodzinki poszli w końcu spać, nie musiałem się więc z niczego tłumaczyć. Teraz wyszedłem przed czasem, nawet mama jeszcze nie wstała. Postanowiłem po drodze zrobić małe zakupy, do tej pory to koleżanki mnie karmiły. Do szpitala dotarłem z torbą pasztecików i słodko pachnących drożdżówek z prywatnej piekarni. Powitała mnie ciężka, wręcz grobowa atmosfera. Dziewczyny przywołały mnie ręką, wskazując oczami na Jasia. Zerknąłem na niego dyskretnie i zobaczyłem zapuchnięte, czerwone oczy i bladą twarz internisty. Na palcach przeszedłem obok, a serce ścisnęło mi się z żalu. Biedak najwyraźniej przepłakał do poduszki całą noc, co było doskonale widać, mimo że założył okulary z przyciemnianymi szkłami. Na szczęście nie było dużego ruchu i na sali leżało tylko dwóch pacjentów, drzemiący pod kroplówkami.
- Co się stało? – zapytałem szeptem koleżanek, które piły poranną kawę w aneksie kuchennym.
- Ot, katastrofa. Nasz doktor to niby mądry, a głupi – westchnęła Gosia, sięgając do torby po pasztecik. – Obiad zamienił się w stypę.
- Dlaczego? Skowronek to przecież miły i utalentowany facet. Najlepszy internista, jakiego spotkałem. To Hrabia raczej jest w tym związku czarną owcą, a raczej baranem.
- Młodyś i życia nie znasz, tak jak i on. – Renia też była przygnębiona. Mimo nieznośnego charakterku wszyscy lubiliśmy naszego lekarza. Był porządnym gościem, troskliwym i opiekuńczym w stosunku do pacjentów. Czasem dawał nam w tyłek, ale też chronił w razie potrzeby. W skrócie - Kozłowski pochodzi z bardzo zamożnej rodziny. Ojciec ma prywatne kliniki i bóg wie co jeszcze. Nie chcą zięcia gołodupca.
- Co za banda burżuji! – oburzyłem się głośno, a dziewczyny zatkały mi usta, oglądając się niespokojnie na Jasia. Jak ten struś w piasek, schował głowę w papiery i nimi usiłował się odgrodzić od całego świata.
- Skowronek może i jest świetnym lekarzem, ale jego rodzice mieszkają na wsi w skromnym domku, który z wielkim trudem sami postawili własnymi rękami. Jego mama kiedyś przyszła do szpitala na badania. Strasznie sympatyczna, zharowana na roli kobieta. Przyniosła najwspanialszy wędzony ser, jaki kiedykolwiek jadłam. Miała piękne, szczere i pełne dobroci oczy, identyczne jak Jasiu, gdy myśli, że nie widzimy. – Pokiwała głową Gosia. – Chyba ze sobą zerwali.
- No nie wygłupiajcie się! - Zaperzyłem się jak indyk. Było mi strasznie przykro. - Oni są dorośli, nie muszą mieć pozwolenia na związek.
- Lutek, pomyśl przez chwilę! Co by było, jakby twój chłopak podpadł Stokrotkom! – Kopnęła mnie w kostkę dla pobudzenia moich zaspanych zwojów nerwowych.
- Masz rację, roznieśli by go na szablach, a mnie zamknęli w piwnicy, aż odzyskam rozum. – W moich wspomnieniach przewinął się Andy. – Ale kto byłby na tyle głupi, żeby podpaść klanowi Stokrotków? Mam ośmiu nadopiekuńczych kuzynów, wyglądem przypominających zapaśników, plus szalonego starszego brata. Mój były zwiał za granicę.
- Jeny, nie wiedziałam. Faktycznie jedynie samobójca się na to odważy. – Popatrzyła na mnie nieco rozbawiona moim opisem. – Prezes o tym wie?
- Nieee… - zająłem się pilnie jedzeniem i unikałem jej wzroku, jak tylko mogłem. Była niewielka szansa, że dziewczyny zapomniały o mojej randce, co do której je niepotrzebnie uświadomiłem, nie mając się przed kim wygadać.
- Zaraz, a co z tobą? Bzyknął cię czy nie? Prezes ma opinię strasznego ogiera. – Niestety Renia miała dobrą pamięć.
-  Ptasia tragedia w jednym, mokrym akcie. – Wzruszyłem ramionami i zacząłem opowiadać. Po chwili te wariatki kuliły się na stołkach ze śmiechu. I licz tu człowieku na koleżeństwo, zero współczucia! Nawet Jasiu, który widocznie doskonale wszystko słyszał, wywrócił oczami nad moją durnotą. Oczywiście posypały się dobre rady, jak wykręcić się z tej zapowiedzianej pokuty. Łatwo im było gadać. Wystarczyło, że Horodyński wbił we mnie te diabelskie oczyska, a mój niewielki rozsądek kurczył się dramatycznie. Zajęci rozmową nie zauważyliśmy zbliżającego się Kozłowskiego.
- Kogo tak obgadujecie? – zapytał i stanął obok Skowronka, też nie prezentując się najlepiej. Chyba nie spał wiele tej nocy, o czym świadczyły liczne cienie na jego twarzy. Położył mu dłoń na dokumentach, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Spieprzaj, bo mi zaczyna tu cuchnąć forsą! – syknął Jasiu, podniósł książkę telefoniczną i przypieprzył mu w łapę z całej siły.
- Oo…! – zaskomlił. - Porozmawiajmy, proszę…
- Wiej pod spódnicę szanownej mamusi, podmucha, przyłoży okład z euro i przejdzie! – Widać było, że jedynie obecność pacjentów powstrzymuje go od rozbicia byłemu narzeczonemu gęby. Zacisnął drżące dłonie w pięści.
- Kochanie… Wrócę jak ochłoniesz… – Popatrzył na niego błagalnie. Chyba jednak miał jakieś sumienie i zależało mu na chłopaku. Nie wiedzieliśmy, co się dokładnie stało, ale była pewnie nielicha awantura.
- Nie liczyłbym na to. Przenieś się do kliniki tatusia, nie będziesz musiał oddychać tym samym powietrzem, co plebs! – Podniósł ciężkie tomiszcze po raz drugi i Hrabia, widząc, że nic nie wskóra, powoli wycofał się z podniesionymi ugodowo rękami. Nie chciałbym być w jego skórze, rozdarty między rodziną a ukochanym. Wyglądało na to, że próbuje pogodzić obie strony, ale nic mu z tego dobrego nie wychodziło. Poczłapał do swojego gabinetu wyraźnie przygnębiony, w niczym nie przypominał szpitalnego playboya, do którego byliśmy przyzwyczajeni.

 ........................................................................................................................................

betowała Kiyami

10 komentarzy:

  1. No proszę ze Skowronka wyszedł orzeł tak trzymać hrabiostwo na dystans by sie w głowach nie poprzewracało:-) dzięki za następny rozdział w sumie to poluję na nie jak wygłodniała lwica dlatego pewnikiem pierwsza jestem:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pisałam już na gg, ale muszę powtórzyć: uśmiałam się jak norka.
    Św. Mikołaj był, jak zawsze, diabelnie pocieszny :3
    Lutek - ja i tak wiem, że to jest nieślubne dziecko Twojego Lucyfera i Louisa. Ewentualnie drugi Dareczek :D
    Jasiu i Kózek - a co, niech cierpią! Tylko później mają ze sobą razem być, rozumiemy się...???
    Wenyy :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Lutek postanowiłeś dać ochłonąć Horodyńskiemu he he. Ciekawe jaką zada pokutę za tę kąpiel w stawie? Szkoda trochę Skowronka, ale znając życie wszystko się ułoży. Mam taką nadzieję. Rozdział zabawny i już nie mogę się doczekać kolejnego. Pozdrawiam i życzę dużo weny ^^

    OdpowiedzUsuń
  4. Nareszcie. Nawet nie wiesz jak tęskniłam za Lutkiem. Biedak znowu w coś się wpakował. Chociaż z drugiej strony ta kąpiel w stawie hehe... ;D Całość cudo, tylko dla mnie krótko. Ale jeśli szybko pojawi się nowy rozdział to wybaczam. ☺
    Pozdrawiam F :)

    OdpowiedzUsuń
  5. hehe, ja czekam na pokutę :D
    No zobaczymy czy Lutek jednak ma pecha, może nie umrze :D
    Rodzice playboya to ... Może nie będę się wypowiadał.
    Pozdrawiam i wennyy :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ha ha ha :)rodział poprawił mi humor gdy go czytałam przed snem ostatnio.
    Teraz jednak komentuje, bo przedtem nie miałam niestety okazji.
    Niezmiernie podoba mi się te twoje najnowsze opowiadanie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. 5706 http://swiezynka.blogspot.com/ ..2015 ROZDZIAŁ 5 (1095)
    Witam,
    ciekawe co wymyślił Diabeł Ho jako pokutę dla Lutka, cudownie musieli wyglądać jak wpadli do tego stawu, oj ciężko jest między Jasiem, a Kozłowskim
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  8. Droga Autorko czy jest szansa, że napiszesz kiedyś opowiadanie, którego akcja będzie działa się w prawdziwym świecie i nie będzie to komedia? Ciekawi mnie jakby wyglądało opowiadania napisane przez Ciebie, które nie jest tak (nie oszukujmy się) "różowe" jak pozostałe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przykro mi, ale się raczej nie doczekasz. Codzienność mam na codzień.:)) Z racji zawodu potrzebuję sporo różowości i puchatości, tak dla równowagi. Każdego dnia patrzę na pełne cierpienia twarze i może dlatego skłaniam się ku lżejszemu repertuarowi. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu to odpowiada, opisywany przeze mnie świat nie istnieje, a szkoda. Nie traktuj tego zbyt poważnie, dla mnie pisanie to zabawa.

      Usuń
  9. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, oj jak się diabeł Ho zemści za te buty, ale co się stało że zerwali?
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń