Z początku miałem zamiar wbić
się w jakieś bardziej eleganckie wdzianko na specjalne okazje, ale szybko
doszedłem do wniosku, że to nie randka z upojnym blondynem wieczorową porą,
tylko zwyczajne spotkanie z wkurzającym Diabłem Ho. Założyłem więc zwykłe,
sportowe ciuszki, związałem włosy w luźną kitkę i byłem gotowy. Poszedłem wolno
w stronę parku. Skoro mój Romeo uparł się traktować mnie jak damę, nie mogłem
przybyć punktualnie. Każda porządna księżniczka spóźnia się przynajmniej z
dziesięć minut. Prawda?
Park był dumą naszego miasta - pełen
starych, wypielęgnowanych drzew i krzewów robił wrażenie. Z jednej strony Rada
Miasta szarpnęła się na plac zabaw dla maluchów, z drugiej pozostawiono stary
staw z wyspą pośrodku. Na niej stały budki dla kaczorów. Dla mnie kaczorem był
każdy ptasior z wyjątkiem łabędzi. Nie odróżniałem pierzastego tałatajstwa,
ptak to ptak i tyle. Było dość chłodno, choć listopad i tak nas rozpieszczał
pogodnym niebem oraz stosunkowo wysoką, jak na tę porę roku, temperaturą.
Zapalono już latarnie, a po alejkach snuły się jedynie zakochane parki.
Miejscowi żule rozsądnie woleli siedzieć w barze ,,Pod Kogutem”. Rozejrzałem
się w poszukiwaniu mojego prezesa. Co ja gadam, jaki on tam mój. Te herbaciane
róże niechcący rzuciły mi się na mózg. Usłyszałem z pobliskiej ławki głupawy
chichot. Trzy znane mi z widzenia lalunie obczajały jakiegoś gościa w czarnym
trenczu, obserwującego stadko czarnych łabędzi, dumnie prezentujących brzydkie,
puchate szare kuleczki, będące ich potomstwem. Ku mojemu zaskoczeniu
przystojniak, ignorując kompletnie smarkule, odwrócił się i pomachał do mnie.
Zobaczyłem urodziwą gębę Horodyńskiego z tym nieodłącznym cynicznym uśmieszkiem
na ustach.
- Już myślałem, że jednak
zmieniłeś zdanie, kwiatuszku. – Podszedł do mnie, a dziewczyniska zapiszczały,
jakby oglądały jakiś romantyczny tasiemiec w telewizji. Drań cmoknął mnie w
policzek, zanim zdążyłem się odsunąć.
- Tylko mi tu bez takich! – burknąłem,
żeby się zbytnio nie rozochocił. – To nie jest randka!
- Nie śmiałbym nawet marzyć.
– Podniósł do góry czarne brwi w zabawnym geście. – Może się przespacerujemy? –
Wziął moją rękę, a mnie na chwilę zapowietrzyło. Co on sobie wyobrażał?
Wyrwałem ją, oblewając się rumieńcem.
- Odległość jeden metr! – zakomenderowałem.
– Żadnego dotykania. – Spojrzał przeciągle spod długich rzęs, a mnie zrobiło
się jakoś dziwnie, posłusznie zajął jednak odpowiednią pozycję. Szedł obok z
najniewinniejszą miną.
- Ale mówić można? – upewnił
się z łobuzerskim błyskiem w czarnych oczach. Oczywiście nie załapałem, o co mu
chodziło i wkrótce miałem tego gorzko pożałować.
- Możemy sobie pomilczeć –
zaproponowałem z nadzieją w głosie. – Ale oczekuję chyba zbyt wiele. – Czułem
niepokój. Mimo że kręciło się tutaj wielu ludzi, cały czas miałem poczucie
zagrożenia. Jakbym spacerował z tygrysem albo jakimś innym drapieżnikiem - jakby
wystarczyła chwila nieuwagi, by mnie pożarł razem z glanami i wypluł sprzączki.
- Lutek, strasznie z ciebie
płochliwe stworzonko – zachichotał mi prosto w twarz. – Nie bój się, nie
zaciągnę cię w te krzaki, ekscesy na łonie natury są grubo przereklamowane.
- A miałeś taki zamiar?! – Stanąłem
na środku ścieżki niczym rumak, któremu jeździec ściągnął ostro cugle. No tak,
chyba miał ochotę na prowincjonalny romansik. Jakieś ukradkowe bzykanko, o
którym nikt by się nie dowiedział, zwłaszcza arystokratyczna rodzinka. Właśnie
uświadomiłem sobie, że zmierzamy w kierunku jedynego tutejszego hotelu, gdzie
chętnie wynajmowano pokoje na godziny. Ależ ja byłem głupi! Zagadka się sama
rozwiązała, zwyczajnie byłem łatwą zdobyczą. Zapieniłem się ze złości. – Wracam
do domu!
- Rany, ale z ciebie w
gorącej wodzie kąpany głuptas. Myślałem, że pójdziemy na kawę i pogadamy. – Zagrodził
mi drogę, pochylił się i spojrzał prosto w oczy.
- Czyli ci się nie podobam? -
wypaliłem z niewyparzonej gęby i zaraz ukryłem twarz w futrzanym kołnierzu
kurtki. Pytanie zabrzmiało ogromnie dwuznacznie. Niby chciałem się upewnić, że
nie, ale nawet ja usłyszałem w nim coś jakby zawód. Straszny wstyd! Wygląda na
to, że to ja dobieram się do prezesa, a nie odwrotnie. Chyba długi post dawał
mi się we znaki, nie żebym wcześniej prowadził jakieś bujne życie erotyczne.
Może moja ruda sister miała rację? Szare komórki zanikały, jeśli nie wymieniało
się śliny.
- Zdecyduj się, kwiatuszku. -
Zrobił krok i prawie stykaliśmy się nosami. – Pójdziemy na kremówki albo… - czarne
oczy roziskrzyły się, a pode mną zmiękły
nogi – poznam z bliska twoje usta, a wyglądają naprawdę obiecująco. – Czy
mi się wydawało, czy jego głos był coraz niższy i miał jakieś hipnotyzujące
nutki? Nie mogłem od niego oderwać zbaraniałego wzroku. Stałem jak zaczarowany,
wytrzeszczając oczy. – Najpierw musnę dolną wargę, ma taki mały rowek pośrodku.
Zadrżysz, kiedy go poliżę?
- Ee…? – Udało mi się jedynie
wykrztusić. Pozwoliłem mu mówić i mam to, czego chciałem. Wykorzystywał tę
możliwość do granic możliwości, bawiąc się przy tym doskonale. Nie mogłem
zaprotestować. Wyszedłbym na tchórza i durnia, sam mu przecież pozwoliłem. Jak
kazałem, nie dotknął mnie nawet jednym palcem, nie dając tym samym pretekstu do
odwrotu. – Chodźmy na piwo – szepnąłem słabo. Mordownia wydawała mi się
najstosowniejszym miejscem, zupełnie pozbawionym intymności i romantyzmu. Rżnięto
tam w pokera, ciągle wybuchały awantury i pojedynki na kije bilardowe, a
policja była częstym gościem. Bar należał do Stokrotków, więc jakby coś
kombinował, miałem zapewnione wsparcie kuzynów.
- Mnie wszystko jedno,
wystarczy, że dotrzymasz mi towarzystwa. – Wyszczerzył zęby. – Czy te łabędzie
są agresywne? – Nagle zmienił temat, zerkając przy tym na staw.
- No coś ty, zupełnie łagodne
pierzaki – odpowiedziałem beztrosko, niezupełnie zgodnie z prawdą. Chyba mi
jednak nie uwierzył, bo odsunął się nieco od brzegu.
- Ten czarny syczy…
Nastroszył pióra…
- Boisz się ptasiorów? – zapytałem
złośliwie. – Jesteś od nich sporo większy. – Prawdę mówiąc chciałem go trochę
zdenerwować. Cały czas trzymał klasę, w przeciwieństwie do mnie. Żeby się
popisać, nachyliłem się nad taflą wody i wyciągnąłem rękę z bułką. Wpatrzony w
jego czarne oczyska, zapomniałem zupełnie o swoim życiowym pechu, który zawsze
atakował w nieodpowiednich momentach.
- Lutek, uważaj…
- Cykor… - Kucnąłem. – Łaaa…
- Wkurzony moją nachalnością, tata łabędź wystartował niczym pocisk. Zamachałem
ramionami, bo brzeg był dość stromy i ślizgając się po mokrej od rosy trawie
wpadłem z głośnym pluskiem do stawu.
- Żyjesz? – usłyszałem po
wynurzeniu zaniepokojony głos mojego Romea. – Podaj rękę. – Widząc, że wczuł
się w rolę mojego rycerza, jakoś ciepło zrobiło mi się koło serducha. Nie
wytrwał w niej jednak zbyt długo, kąciki ust zaczęły mu podejrzanie drgać. – Z
tą rzęsą na głowie i maseczką z mułu wyglądasz jak niedorobiony rusałek.
- Niedorobiony?! – prychnąłem
brudną, lodowatą wodą wprost na jego elegancki płaszcz. A to świnia, zamiast
mnie ratować, on się tutaj natrząsał. Z wrednym rechotem złapałem go za
skórzane trzewiki i wciągnąłem do wody. Zjechał na dupie z tak głupią miną, że
zakwiczałem z uciechy.
- Lutek! Zabiję cię! – warknął
groźnie, kiedy tylko wystawił z mętnej brei swoją przystojną gębę. Nie wyglądał
teraz lepiej ode mnie, zrujnowałem całkowicie jego wytworny imidż. Ma się ten
dar do siania spustoszenia! – Moje ulubione buty! Cholernie zimno! – Zaczął się
gramolić, co wcale nie było łatwe, a ja za nim, trzymając się za nogawkę jego
spodni. Wkrótce siedzieliśmy na brzegu, plując rzęsą i rozwielitkami.
- Wracajmy, bo zamarzniemy. –
Łypnąłem na niego niepewnie. Zrobiło mi się trochę głupio, taki delikacik
jeszcze nabawi się zapalenia płuc, a jak znam życie, ja mu będę robić
zastrzyki. Chociaż może nie byłoby to takie złe, jego tyłek wyglądał na całkiem
apetyczny. Dokładnie go sobie obejrzałem, pełzając za nim po trawie. Kurde, o
czym ja myślę! Poczułem, jak palą mnie policzki.
- Ty naprawdę jesteś jedyny w
swoim rodzaju. – Podał mi rękę i podciągnął do pionu. – O czym ty znowu
myślisz? – Przyglądał mi się z uwagą, a ja poczerwieniałem jeszcze bardziej.
Przecież mu się nie przyznam, ze w myślach obmacywałem właśnie jego pośladki. –
Chodź, odwiozę cię, łobuzie. Odpokutujesz te buty!
- Pojdę pieszo, to niedaleko.
Nie chcę zaświnić ci samochodu – odezwałem się cichutko. – Jedna pokuta mi
wystarczy, wolę nie przeginać. – Już się zacząłem bać, co on właściwie miał na
myśli. Ruszyliśmy aleją, a ludzie patrzyli na nas podejrzliwie, pociągając
nosami.
- Wszyscy tutaj mają katary?
– zapytał po chwili zdziwiony Horodyński. Biedak nie znał miejscowego folkloru.
- Myślą, że jesteśmy
nawaleni, ale coś im nie pasuje, więc węszą – wyjaśniłem mu cierpliwie. Całe
zdenerwowanie związane z tym spotkaniem, które towarzyszyło mi od rana,
zupełnie mnie opuściło. Poczułem się jakoś swojsko w jego obecności. Nie
zaprotestowałem nawet, kiedy otworzył przede mną drzwiczki do swojego
samochodu. Zagapiony na jego umazaną błockiem twarz, zapomniałem nawet ostrzec,
żeby nie zatrzymywał się pod bramką do domu. We wszystkich oknach świeciły się
światła, a cholerna rodzinka czekała już w komplecie. Czy oni naprawdę myśleli,
że nie widać ich za tą zasłoną? Pożegnałem się z Diabłem Ho i ruszyłem ścieżką,
zostawiając za sobą mokre ślady.
***
Następnego dnia musiałem iść do pracy.
Wymknąłem się cichaczem, żeby nikt nie zdążył mnie dopaść i przemaglować.
Poprzedniego wieczora poszedłem do łazienki i zamknąłem się w niej na dobre
dwie godziny. Nawet najwytrwalsi członkowie mojej rodzinki poszli w końcu spać,
nie musiałem się więc z niczego tłumaczyć. Teraz wyszedłem przed czasem, nawet
mama jeszcze nie wstała. Postanowiłem po drodze zrobić małe zakupy, do tej pory
to koleżanki mnie karmiły. Do szpitala dotarłem z torbą pasztecików i słodko
pachnących drożdżówek z prywatnej piekarni. Powitała mnie ciężka, wręcz grobowa
atmosfera. Dziewczyny przywołały mnie ręką, wskazując oczami na Jasia.
Zerknąłem na niego dyskretnie i zobaczyłem zapuchnięte, czerwone oczy i bladą
twarz internisty. Na palcach przeszedłem obok, a serce ścisnęło mi się z żalu.
Biedak najwyraźniej przepłakał do poduszki całą noc, co było doskonale widać,
mimo że założył okulary z przyciemnianymi szkłami. Na szczęście nie było dużego
ruchu i na sali leżało tylko dwóch pacjentów, drzemiący pod kroplówkami.
- Co się stało? – zapytałem
szeptem koleżanek, które piły poranną kawę w aneksie kuchennym.
- Ot, katastrofa. Nasz doktor
to niby mądry, a głupi – westchnęła Gosia, sięgając do torby po pasztecik. –
Obiad zamienił się w stypę.
- Dlaczego? Skowronek to
przecież miły i utalentowany facet. Najlepszy internista, jakiego spotkałem. To
Hrabia raczej jest w tym związku czarną owcą, a raczej baranem.
- Młodyś i życia nie znasz,
tak jak i on. – Renia też była przygnębiona. Mimo nieznośnego charakterku
wszyscy lubiliśmy naszego lekarza. Był porządnym gościem, troskliwym i
opiekuńczym w stosunku do pacjentów. Czasem dawał nam w tyłek, ale też chronił
w razie potrzeby. W skrócie - Kozłowski pochodzi z bardzo zamożnej rodziny.
Ojciec ma prywatne kliniki i bóg wie co jeszcze. Nie chcą zięcia gołodupca.
- Co za banda burżuji! – oburzyłem
się głośno, a dziewczyny zatkały mi usta, oglądając się niespokojnie na Jasia.
Jak ten struś w piasek, schował głowę w papiery i nimi usiłował się odgrodzić
od całego świata.
- Skowronek może i jest
świetnym lekarzem, ale jego rodzice mieszkają na wsi w skromnym domku, który z
wielkim trudem sami postawili własnymi rękami. Jego mama kiedyś przyszła do
szpitala na badania. Strasznie sympatyczna, zharowana na roli kobieta.
Przyniosła najwspanialszy wędzony ser, jaki kiedykolwiek jadłam. Miała piękne,
szczere i pełne dobroci oczy, identyczne jak Jasiu, gdy myśli, że nie widzimy.
– Pokiwała głową Gosia. – Chyba ze sobą zerwali.
- No nie wygłupiajcie się! - Zaperzyłem
się jak indyk. Było mi strasznie przykro. - Oni są dorośli, nie muszą mieć pozwolenia
na związek.
- Lutek, pomyśl przez chwilę!
Co by było, jakby twój chłopak podpadł Stokrotkom! – Kopnęła mnie w kostkę dla
pobudzenia moich zaspanych zwojów nerwowych.
- Masz rację, roznieśli by go
na szablach, a mnie zamknęli w piwnicy, aż odzyskam rozum. – W moich
wspomnieniach przewinął się Andy. – Ale kto byłby na tyle głupi, żeby podpaść
klanowi Stokrotków? Mam ośmiu nadopiekuńczych kuzynów, wyglądem przypominających
zapaśników, plus szalonego starszego brata. Mój były zwiał za granicę.
- Jeny, nie wiedziałam.
Faktycznie jedynie samobójca się na to odważy. – Popatrzyła na mnie nieco
rozbawiona moim opisem. – Prezes o tym wie?
- Nieee… - zająłem się pilnie
jedzeniem i unikałem jej wzroku, jak tylko mogłem. Była niewielka szansa, że
dziewczyny zapomniały o mojej randce, co do której je niepotrzebnie
uświadomiłem, nie mając się przed kim wygadać.
- Zaraz, a co z tobą? Bzyknął
cię czy nie? Prezes ma opinię strasznego ogiera. – Niestety Renia miała dobrą
pamięć.
- Ptasia tragedia w jednym, mokrym akcie. – Wzruszyłem
ramionami i zacząłem opowiadać. Po chwili te wariatki kuliły się na stołkach ze
śmiechu. I licz tu człowieku na koleżeństwo, zero współczucia! Nawet Jasiu,
który widocznie doskonale wszystko słyszał, wywrócił oczami nad moją durnotą.
Oczywiście posypały się dobre rady, jak wykręcić się z tej zapowiedzianej
pokuty. Łatwo im było gadać. Wystarczyło, że Horodyński wbił we mnie te
diabelskie oczyska, a mój niewielki rozsądek kurczył się dramatycznie. Zajęci
rozmową nie zauważyliśmy zbliżającego się Kozłowskiego.
- Kogo tak obgadujecie? – zapytał
i stanął obok Skowronka, też nie prezentując się najlepiej. Chyba nie spał
wiele tej nocy, o czym świadczyły liczne cienie na jego twarzy. Położył mu dłoń
na dokumentach, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Spieprzaj, bo mi zaczyna tu
cuchnąć forsą! – syknął Jasiu, podniósł książkę telefoniczną i przypieprzył mu
w łapę z całej siły.
- Oo…! – zaskomlił. -
Porozmawiajmy, proszę…
- Wiej pod spódnicę szanownej
mamusi, podmucha, przyłoży okład z euro i przejdzie! – Widać było, że jedynie
obecność pacjentów powstrzymuje go od rozbicia byłemu narzeczonemu gęby.
Zacisnął drżące dłonie w pięści.
- Kochanie… Wrócę jak
ochłoniesz… – Popatrzył na niego błagalnie. Chyba jednak miał jakieś sumienie i
zależało mu na chłopaku. Nie wiedzieliśmy, co się dokładnie stało, ale była
pewnie nielicha awantura.
- Nie liczyłbym na to.
Przenieś się do kliniki tatusia, nie będziesz musiał oddychać tym samym
powietrzem, co plebs! – Podniósł ciężkie tomiszcze po raz drugi i Hrabia,
widząc, że nic nie wskóra, powoli wycofał się z podniesionymi ugodowo rękami.
Nie chciałbym być w jego skórze, rozdarty między rodziną a ukochanym. Wyglądało
na to, że próbuje pogodzić obie strony, ale nic mu z tego dobrego nie wychodziło.
Poczłapał do swojego gabinetu wyraźnie przygnębiony, w niczym nie przypominał
szpitalnego playboya, do którego byliśmy przyzwyczajeni.
........................................................................................................................................
betowała Kiyami
No proszę ze Skowronka wyszedł orzeł tak trzymać hrabiostwo na dystans by sie w głowach nie poprzewracało:-) dzięki za następny rozdział w sumie to poluję na nie jak wygłodniała lwica dlatego pewnikiem pierwsza jestem:-)
OdpowiedzUsuńPisałam już na gg, ale muszę powtórzyć: uśmiałam się jak norka.
OdpowiedzUsuńŚw. Mikołaj był, jak zawsze, diabelnie pocieszny :3
Lutek - ja i tak wiem, że to jest nieślubne dziecko Twojego Lucyfera i Louisa. Ewentualnie drugi Dareczek :D
Jasiu i Kózek - a co, niech cierpią! Tylko później mają ze sobą razem być, rozumiemy się...???
Wenyy :*
Lutek postanowiłeś dać ochłonąć Horodyńskiemu he he. Ciekawe jaką zada pokutę za tę kąpiel w stawie? Szkoda trochę Skowronka, ale znając życie wszystko się ułoży. Mam taką nadzieję. Rozdział zabawny i już nie mogę się doczekać kolejnego. Pozdrawiam i życzę dużo weny ^^
OdpowiedzUsuńNareszcie. Nawet nie wiesz jak tęskniłam za Lutkiem. Biedak znowu w coś się wpakował. Chociaż z drugiej strony ta kąpiel w stawie hehe... ;D Całość cudo, tylko dla mnie krótko. Ale jeśli szybko pojawi się nowy rozdział to wybaczam. ☺
OdpowiedzUsuńPozdrawiam F :)
hehe, ja czekam na pokutę :D
OdpowiedzUsuńNo zobaczymy czy Lutek jednak ma pecha, może nie umrze :D
Rodzice playboya to ... Może nie będę się wypowiadał.
Pozdrawiam i wennyy :)
Ha ha ha :)rodział poprawił mi humor gdy go czytałam przed snem ostatnio.
OdpowiedzUsuńTeraz jednak komentuje, bo przedtem nie miałam niestety okazji.
Niezmiernie podoba mi się te twoje najnowsze opowiadanie :)
5706 http://swiezynka.blogspot.com/ ..2015 ROZDZIAŁ 5 (1095)
OdpowiedzUsuńWitam,
ciekawe co wymyślił Diabeł Ho jako pokutę dla Lutka, cudownie musieli wyglądać jak wpadli do tego stawu, oj ciężko jest między Jasiem, a Kozłowskim
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Droga Autorko czy jest szansa, że napiszesz kiedyś opowiadanie, którego akcja będzie działa się w prawdziwym świecie i nie będzie to komedia? Ciekawi mnie jakby wyglądało opowiadania napisane przez Ciebie, które nie jest tak (nie oszukujmy się) "różowe" jak pozostałe.
OdpowiedzUsuńPrzykro mi, ale się raczej nie doczekasz. Codzienność mam na codzień.:)) Z racji zawodu potrzebuję sporo różowości i puchatości, tak dla równowagi. Każdego dnia patrzę na pełne cierpienia twarze i może dlatego skłaniam się ku lżejszemu repertuarowi. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu to odpowiada, opisywany przeze mnie świat nie istnieje, a szkoda. Nie traktuj tego zbyt poważnie, dla mnie pisanie to zabawa.
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, oj jak się diabeł Ho zemści za te buty, ale co się stało że zerwali?
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Zośka