wtorek, 10 października 2017

Rozdział 35

Oczywiście, że się spóźniłem. Na domiar złego nawet nie pożegnałem  porządnie Nikolasa. Niestety już za dwie godziny odlatywał do Rosji, więc ścigaliśmy się z czasem. Po dotarciu na miejsce mieliśmy dla siebie jedynie trzy minuty przed szpitalną bramą. Ludziska przepychały się obok, spiesząc się do pracy i rzucały nam zaciekawione spojrzenia. Mały całus, którym mnie obdarzył podczas rozstania, wzmógł jedynie moją frustrację. Włączył mi się egoizm poziom master. Za nic nie chciałem go puścić. Szorstkie klapy płaszcza wydawały się takie przytulne. Głupi honor Stokrotków, zawsze wyłaził z łba, kiedy nikt go o to nie prosił. Musiałem się zachować jak prawdziwy facet i wesprzeć moje kochanie w kryzysowej sytuacji. Szybko schowałem za siebie ręce, żebym nie uczepił się go niczym małpiatka i nie zrobił z siebie kompletnego frajera. Życie jak zwykle było do dupy.
   Na oddziale dziewczyny okazały wiele wyrozumiałości. Zresztą i tak ostatnio traktowały mnie jak lekko upośledzonego, po tym jak trzy razy zmierzyłem ciśnienie tej samej pacjentce i usiłowałem ją napoić syropem przeciwgorączkowym dla dzieci do lat trzech. Biedaczka masowała sobie potem przez chwilę ściśnięte zbyt długo ramię, a na widok malinowej brei w kubeczku stanowczo się odsunęła. Koleżanki stwierdziły, że miłość to forma szaleństwa, a z wariatami jak wiadomo, trzeba ostrożnie i zagoniły mnie do wypełniania dokumentacji, bo papier wszystko przyjmie, nawet pulchne serduszka przedźgane strzałą, na wyniku badania moczu.
   Niestety nasz doktor już nie był taki życzliwy, chyba dlatego, że sam miał swoje problemy. Jakie? No oczywiście z tym troglodytą Kozłowskim. Zarobiłem krzywe spojrzenie Jasia jak tylko wszedłem do pokoju socjalnego. Siedział ze smętną miną nad plastikowym pudełkiem z zawierającym prawdopodobnie jego kolację. Ostrożnie uchylił wieczko, jakby w środku była co najmniej bomba, a nie zwykłe kanapki. Wyjął jedną i powąchał podejrzliwie.
- Przestań robić te oczy zakochanego kundla i stań na czatach! - rzucił w moją stronę.
- A kogo mam wypatrywać? - Starałem się by mój głos brzmiał uprzejmie, mimo jego oczywistej złośliwości. Ale z niego wredny dupek. Ciekawe czy ma pojęcie, jak głupio wygląda, kiedy wpatruje się w naszego chirurga, tym swoim rozmaślonym wzrokiem  zza drucianych oprawek? - Romeo kiepsko gotuje? Spalił tosty, nie posłodził herbatki?
- Nie pyskuj tylko trzymaj drzwi. Muszę wyrzuć to paskudztwo. - Podszedł do kosza na śmieci. Też bym się nie odważył tego spróbować. Czym u licha była fioletowo szara breja w środku? Zrobiło mi się go trochę szkoda. W jego ślicznych złotobrązowych oczach widniała prawdziwa zgroza. Wyjrzałem na korytarz.
- Trzeba wywalić po drodze. - Spojrzałem na niego z politowaniem, zaskoczony dziwnymi podchodami.
- Nie mogłem, przyjechaliśmy razem do pracy. Wdrażam mojego księciunia w obowiązki domowe i zaznajamiam z rzeczywistością przeciętnego zjadacza chleba. Sprzątamy na zmianę. Jemy to co sami przyrządzimy. Wyjdę na tchórza i ściemniacza jeśli mnie przyłapie. - Ach ta miłość. Co ona robi z ludźmi? Jasiu najwyraźniej był niepoprawnym romantykiem i liczył, że zmieni tego lenia w porządną gosposię.
- To niezbyt mądry pomysł. W dodatku niebezpieczny, sądząc po absolutnym antytalencie Hrabiego do takich zajęć. - Pokręciłem głową. Jasiu jednak pozostał nieugięty.
- Nie bądź naiwny, to nie kwestia talentu. On jest wprost nieprzyzwoicie rozpuszczony przez matkę i nieprzystosowany do życia w normalnym społeczeństwie. Zresztą im mniej będzie miał wolnego czasu tym lepiej. Jak zrobi pranie i umyje okna, to odechce mu się latać na siłkę i gapić na umięśnionych fagasów.
- A o to chodzi? - W końcu zajarzyłem. - W sumie jest w tym jakaś racja. - Chyba powinienem przetrawić życiowe mądrości naszego internisty dla własnego dobra. Ciekawe czy Nikolas potrafiłby uprasować koszulę, bo mocno przypaloną próbkę jego umiejętności kulinarnych już widziałem. Dyskusja o facetach całkiem nas pochłonęła. Jasiu, nie mniej ode mnie zaangażowany, wymachiwał nieszczęsnym pudełkiem. Wydobywał się z niego naprawdę podejrzany zapach.
- I jak? Prawda, że pyszne? - Niespodziewanie rozległ sie za naszymi plecami niski głos Kozłowskiego. Podskoczyliśmy niczym rażeni prądem. Zupełnie zapomnieliśmy, że jesteśmy na niskim parterze. Nasz ulubiony chirurg zaglądał właśnie przez otwarte okno i wyraźnie oczekiwał pochwał. Wypiął szeroką pierś, niczym kogut stroszący swoje piórka przed wyjątkowo apetyczną kokoszką.  - Możesz się też poczęstować. - Zaproponował łaskawie. Jasiu z głupią miną klapnął na krzesło, a ja obok niego. Obaj mieliśmy nadzieję, że niczego nie usłyszał.
- O nie, nie... - Zamachałem rękami. - Nie śmiałbym tknąć waszego pudełka miłości. - Na samą myśl, że mam wziąć choć kęs coś podeszło mi do gardła, a żołądek zaczął tańczyć sambę.
- Robiłem kanapki przez godzinę i włożyłem w nie całe swoje serce, a ty nawet nie chcesz spróbować? - Zrobiło mi się naprawdę głupio. Ale ze mnie łajza bez wyższych uczuć. Jasiu przymknął oczy i bohatersko włożył do ust pierwszy kawałek. Rozumiem, że zakochany człowiek posuwa się do szalonych czynów, ale dlaczego ja też muszę w tym uczestniczyć? Nigdy nie chciałem zostać bohaterem.
- I..? - Zerknąłem na mężczyznę, który wyglądał jakby się z czymś zmagał. Chyba nawet się spocił.
- Hm.. Yyy.. Dobre...- Biedak nie śmiał odmówić po takim wstępie swojego ukochanego. To się nazywa prawdziwa miłość przez duże M. Popatrzyłem na niego z podziwem.
- Podaj skład, to może się skuszę. - Odwlekałem jak mogłem moment ,,zero".
- Śledzie w o.. occie i dżem p... porzeczkowy - wyjąkał internista. Ten wytrzeszcz oczu mi się nie spodobał, zwłaszcza w połączeniu z zielonkawym odcieniem skóry.
- No co tak na mnie patrzycie? - Zapytał Kozłowski z tak niewinnym wyrazem twarzy, że natychmiast wstrzymałem dłoń ponoszącą do ust paskudztwo. Czerwona lampka zaczęła migać w moim mózgu jak szalona. Mój instynkt samozachowawczy nadal działał bez zarzutu. - Nie było masła. Doszedłem do wniosku, że skoro rybki kwaśnie, dżem też kwaśny, więc na pewno do siebie pasują. Poza tym ładnie razem wyglądają. Te fioletowe kuleczki na szarym...
- Mój ty artysto...Yy... Um... - Jasio nie wytrzymał. Miłość miłością, a życie życiem. Zatkał sobie usta pięścią i pobiegł w stronę łazienek.
- Nie ma pan litości. - Pogroziłem zadowolonemu z siebie Hrabiemu. - Jak można tak dręczyć tego biedaka?
- Ani się waż nic mu mówić, bo już do końca życia będziesz mi asystował przy brudnych zabiegach. - Ta uwaga przywróciła mi rozsądek i ostudziła złość. Nie zrobiłem specjalizacji z chirurgii właśnie ze względu na smród towarzyszący takim zabiegom. - Nie wiesz co mówisz młody. Masz pojęcie, co on ostatnio wyprawia? Nie dość, że warczy na każdego znajomego, który nieopatrznie się do mnie zbliży, to jeszcze muszę robić za pomoc domową. Przecież stać nas na gosposię, a my w tym czasie moglibyśmy robić coś ciekawszego. - Po jego minie widać było wyraźnie, co mu łazi po łbie. Oczywiście spiekłem buraka.
 - Nic mu nie powiem, ale ma pan natychmiast przestać. - Tupnąłem nogą dla podkreślenia swoich racji. Powinienem skończyć z tym żenującym nawykiem kiedy zamieniłem przedszkole na szkołę, ale jakoś nie wyszło. - Poza tym ja potrafię lepić pierogi i usmażyć jajecznicę, więc w każdej chwili mogę pana zastąpić. Ostatnio zauważyłem, że doktor Skowronek ma naprawdę fascynujące usta. - Przejechałem palcem po swojej dolnej wardze. - Ciekawe, czy dostanę całusa jak się dobrze spiszę w kuchni? -Przezornie cofnąłem się od okna kilka kroków.
- Akurat! Ten twój ruski Amerykaniec obdarłby cię ze skóry. - Mimo, że cały się wychylił nie zdążył mnie złapać. Miało się ten refleks.
- Wyjechał na tydzień. A co z oczu to z serca! - Pokazałem mu elegancko język i umknąłem z pokoju socjalnego. Może i lubiłem robić za rycerza na białym koniu, ale bez przesady, samobójcą nie byłem.
***
   Nasz Hrabia miał naprawdę zły dzień. Ledwo ja skończyłem swoje wygłupy, wrócił, a już myślałem że go cosik zeżarło, Wielki De. Niestety nie zrezygnował z wolnotariatu na SOR'ze, w dodatku ku naszemu utrapieniu, jakimś cudem dostał się na medycynę. Dumny jak paw, w białym kitlu, podreptał prosto do krzątającego się między pacjentami Jasia z ogromną wiąchą kwiatów. Skąd ta menda wiedziała, że uwielbiał tak mało teraz popularne frezje? Nic sobie nie robił z tego, że na sali nadzoru wszystkie stanowiska były zajęte, pikały monitory, szumiał tlen. Znudzone czekaniem na wyniki  ludziska choć zbolałe, całkiem chętnie uczestniczyły w przedstawieniu. Rzadko mieli okazję pooglądać serial medyczny na żywo. Chłopak chyba lubił dużą widownię i całkiem dobrze czuł się bombardowany zewsząd ciekawskimi spojrzeniami. Upadł na kolana przed zaskoczonym mężczyzną. Dwie babcie zatrute grzybami, leżące na łóżkach za parawanem złapały się za serce, a potem zaczęły klaskać.
- Co wprawiasz durnoto? - Zapytał chłodno nasz internista, bez krztyny pozytywnych uczuć dla obrzydliwego podlizucha.
- To dzięki panu zdałem na studia. Zostanę lekarzem i już za kilka lat możemy pracować ramię w ramię. Będę usuwał pył spod pana stóp...- Chłopaczysko wyraźnie wspinało się na szczyty swojej elokwencji. - On się starzeje - machnął beztrosko w stronę chirurga - a ja już niedługo będę apetycznym ciasteczkiem. Od miesiąca chodzę na siłkę - zaprezentował chude, żylaste ramię na którym faktycznie widać było mizerne zalążki mięśni.
- Proponuję zacząć od pani Telskiej, właśnie puściła pawia na kołdrę. - Jasiu jak to Jasiu, nie znał co to litość. Równiacha z niego. Ckliwe wyznania Wielkiego De, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
- A potem pomożesz mi gipsować, ta nowo nabyta krzepa nie powinna się marnować . - Warknął w jego stronę nasz chirurg, wyraźnie zniesmaczony całą scenką. Doskonale wiedział, że młody był uczulony na pył i będzie kichał całą zmianę. Ta myśl poprawiła mi humor.
- Jeszcze chwilę... - Chłopak bynajmniej nie zraził się brakiem zainteresowania ze strony obiektu swoich uczuć. Ominął z zadartym szpiczastym podbródkiem pieniącego się z zazdrości Kozłowskiego. Tryumfalnym gestem wyciągnął z obszernej kieszeni spore pudełko. Bardzo eleganckie, czarne, w złotoczerwone chińskie smoki, otworzyło się z cichym  kliknięciem. Naszym zaciekawionym oczom ukazał się bajecznie ozdobiony lunch. Fantazyjne warzywa gotowane na parze w kształcie kwiatów, sushi w zgrabnych pakiecikach, wołowinka zawijana z grzybami. Po prostu upostaciowany sen łakomczucha. Oblizałem się. - To dla pana z wyrazami miłości. - Z rumieńcem na bladych policzkach podał prezent Jasiowi, który tym razem nie pozostał obojętny. Nie omieszkał się zerknąć kątem oka na bulwiącego się narzeczonego.
- Co wy macie z tymi rybami? - Marudził, ale nie omieszkał się spróbować. Aż przymknął oczy z przyjemności. - Pyszzne... Masz talent dzieciaku. Może zamiast się tu marnować załóż sieć restauracji.
- Nie ma mowy, muszę pana pilnować. Jeszcze ktoś mi pana gwizdnie sprzed nosa. - Chłopaczysko wpatrywało się w mężczyznę niczym w obraz. Nic sobie nie robiło z coraz groźniejszej miny Kozłowskiego, którego wyraźnie go lekceważył.
- Przyszło ci do głowy, że ja też się starzeję? Znajdź sobie kogoś w swoim wieku. Może Lutek się nada? - Taa... Dzięki Wodzu. Brakowało mi tylko łażącego za mną, zakochanego dzieciaka. O niczym innym nie marzyłem.
- Nieee... - Gówniarz zmierzył mnie krytycznie od stóp do głów. Zmrużył niebieskie, złośliwe oczęta w szparki. - Chudy, brwi niczym gąsienice, kompletnie bez klasy. A pan w każdym wieku będzie cudowny. - Złożył ręce jak do modlitwy.
- Nie przesadzaj. - Jasiu niby nie łasy na tanie komplementy, a jednak wyprostował swoją smukłą sylwetkę i oparł się o blat lady we wdzięcznej pozie. Poczułem w piersiach leciutkie ukłucie. Okularnik od pierwszego dnia bardzo mi się podobał i chyba byłem odrobinę zazdrosny. Nigdy nie zdobyłbym się na coś takiego jak Wielki De.
Kozłowski niby jakąś klasę miał niewątpliwie, ale nawet on nie wytrzymał takiej dawki przesłodzonego romantyzmu, tym bardziej, że tą rundę przegrał z kretesem. Smarkacz go wykiwał po całości. Jego śledziki wypadły nader mizernie przy wytwornym lunchu. Chirurg prychnął wyniośle, podparł boki i stanął na szeroko rozstawionych nogach. Wydawał się teraz wyższy i szerszy w barach, zwłaszcza z tą marsową miną. Kawał solidnego, smakowitego machomena, nie to samo co ten blady szczypiorek plątający się nam, profesjonalistom pod nogami.
- A wy co?! W kabarecie jesteście? Do roboty byście się wzięli! Ludzie czekają! - Ryknął aż z lady pospadały karty zleceń. Głos to mu bozia dała nie od parady.
- No przecież już lecimy.. - Jako ordynator był naszym panem, władcą i bogiem w jednym. Teraz bezwstydnie wykorzystywał ten fakt do prywatnych rozgrywek.
- Wybacz po dostojny - nasz internista skłonił się wytwornie - tę chwilę przerwy w ciężkim, szpitalnym życiu. Pozwól jednak - uśmiechnął się czarująco do Wielkiego De, który aż się nadął z pychy - że naładuję nieco akumulatory, tym mistrzowskim posiłkiem. Włożył sobie do ust kawałek wołowinki z cichym pomrukiem przyjemności.
- Na co czekacie? Zmiatać! - Fuknął na nas zły, że byliśmy świadkami jego klęski. Oczywiście natychmiast umknęliśmy do sąsiedniej sali, by odebrać wyniki badań, które właśnie nadeszły z laboratorium. - Z tobą policzę się w domu! - Usłyszeliśmy jeszcze groźbę rzuconą do Jasia.
***
   Dni upływały w zawrotnym tempie, a praca pochłonęła mnie bez reszty. Nie żebym miał zadatki na jakiegoś bohaterskiego pielęgniarka wyrabiającego sto sześćdziesiąt procent normy. System złapał mnie w swoje macki i ani myślał puścić. Ciekawe czy to skąpiradło Sucha zapłaci mi za nadgodziny jak obiecała? Nie miałem nawet czasu by tęsknić za Nikolasem. Moje koleżanki ze zamiany leżały w domu złożone czterdziesto stopniową gorączką, a ja dwoiłem się i troiłem. Prawie jak Supermen, ale moja klata od tego ganiania po SOR'ze bynajmniej nie zmężniała, a raczej nawet nieco się zapadła. O regularnych posiłkach nie było mowy. Przeważnie wciskałem w siebie jedynie kilka kęsów suchawej bułki z serem, położonej gdzieś między słoikami na mocz, a drukarką i popijałem kubkiem szatańskiej kawy z podwójnym cukrem. Na samym początku tego chaosu podziękowałem grzecznie Suchej, która z uroczym uśmiechem stwierdziła, że zastępstwa nie ma i nie będzie, więc mamy sobie radzić sami, bo ona nie jest cudotwórcą i nie stworzy nam dodatkowych pielęgniarek.  Zaproponowała, że skoro mamy taki kryzys to chętnie sama przyjdzie nam z pomocą, co w połączeniu ze złapaniem za rękę, przeraziło mnie niemal na śmierć. Oświadczyłem, że raczej zaprzyjaźnię się  bliżej z Czerwonymi, którzy często pałętali się bez celu, czekając na wezwanie i trzeba przyznać, nigdy nie odmawiali pomocy. Lepsze zbratanie się z wrogiem, niż awanse Suchej od których zjeżyły mi się włosy na rękach.
   A wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od pacjenta z ropną anginą, który w nocy przytargał się na SOR. Drań kichał, kaszlał, prychał i za nic nie chciał ubrać maseczki na twarz twierdząc, że podstępem chcemy go udusić i w ten sposób pozbyć się kłopotu. W ciągu dwóch dni szpital opanował paskudny wirus anginy i szybko się rozprzestrzeniał. Zabroniono odwiedzin, co niestety niewiele pomogło.  Chorowali zarówno pacjenci jak i personel, który zazwyczaj był uodporniony na takie inwazje. Wszyscy łazili w zwolnionym tempie, obwiązani szalikami, każdy ze swoim kubkiem gripexu i chrypieli coraz ciszej.
   Okazałem się jednym z nielicznych, których nie imały się żadne zarazki mutanty. Tyrałem więc kilka dni z rzędu. Po czwartej nocce padłem w domu na twarz tak jak stałem, w butach i kurtce. Zupełnie jakby ktoś mnie wrzucił w ciemną studnię. Kiedy otwarłem oczy był następny dzień rano. Przespałem dwadzieścia cztery godziny. Szybko wziąłem ciepły prysznic i przebrany w dżinsy i luźną koszulkę poczłapałem na dół rękami usiłując uspokoić brzuch. Kiszki grały głośnego marsza z przytupem, a żołądek skurczył się do wielkości orzeszka. Dlaczego ja nie zostałem adwokatem jak Przemo, albo barmanem jak kuzyn Zbyszek? Jaka jasna cholera kazała mi zrobić licencjat z pielęgniarstwa? HM...? To pewnie dlatego, że jak twierdziła mama miałem dziury w mózgu i manię pomagania wszystkim, czy ktoś tego chciał czy nie.  Nie imały się go żadne liczby, ani języki obce. Na szczęście w szpitalu wystarczyła zwykła tabliczka mnożenia, którą po ciężkich bojach opanowałem do perfekcji. Angielskiego też nikt jakoś nie wymagał. Czułem się kompletnie wypompowany z sił, jakby mnie ktoś odessał. Na szczęście była sobota, dzień jagodzianek i kakałka made in mama Stokrotkowa. Pociągnąłem nosem i przyspieszyłem kroku, bo z oddali usłyszałem chichoty i przekomarzania przynajmniej kilku osób. czy człowiek nawet w wolny dzień nie może mieć spokoju? Jaki diabeł przysłał znowu gości? Kiedy wszedłem do kuchni okazało się, że moimi jagodziankami opychają się Czarny, prawie wiszący na moim bracholu oraz Rysiek, trzymający się kolana Wiśki, jakby to była co najmniej lina ratunkowa.
- Mam nadzieję, że nikt nie tknął mojej porcji? - Burknąłem niezbyt uprzejmie. Na moim talerzu ostały się tylko trzy bułeczki. Skaranie boskie z tą rodziną. Spojrzałem wrogo na Wiśkę i Przema. Nie dość, że sami żarłoczni niczym szarańcza, to jeszcze wleką za sobą ogony. Oby się szybko nie rozmnożyli. Już widziałem oczyma wyobraźni pól tuzina rudych siostrzenic, oblegających nasz stół i paplających bez ustanku. Na szczęście drugiej parze to nie groziło.
- Lutek głodomorze, zachowuj się! To nasi goście. - Mama Basia wzięła stronę najeźdźców i to przelało szalę goryczy. Nie dość, że zniszczyli moje piękne bąbelkowe marzenia i wpakowali się bezczelnie między mnie a Nikolasa, to jeszcze obżerają z jagodzianek. Poczułem zew bojowy. Uszy mi poczerwieniały. Wstąpił we mnie duch wuja Mieczysława, sławnego w rodzinie łajdaka i hazardzisty, przed którym drżały trzy powiaty. Usiadłem bez słowa i zacząłem snuć nikczemne plany. Rodzeństwo nadal dokazywało, nie poświęcając mi ani krztyny uwagi. Cieszcie się cieszcie, póki możecie. Już ja wam pokażę, że też jestem Stokrotkiem. Trzeba tylko powoli... Ostrożnie...
- Po prostu czuję się zmęczony - zacząłem polubownie. Urwałem kawałek ulubionej bułeczki, skrzywiłem się i odłożyłem z powrotem. Odsunąłem od siebie talerz, choć żołądek skręcał mi się w supeł. Potem sobie powetuję straty, w swoim pokoju miałem pudełko pierników schowane na czarną godzinę.
- Luciu, a może ty jesteś chory? - Mama natychmiast troskliwie położyła mi rękę na czole. - Pewnie przywlokłeś tą zarazę ze szpitala.
- Może... - odpowiedziałem smętnie. - Jak tylko wróciłem źle się poczułem. Jakby coś z aurą domu czy coś... Nawet spałem jak zabity, teraz wszystko mnie drażni jakby po skórze pełzały mrówki, nie mam apetytu, jagodzianki śmierdzą smołą, a wszystko się zrobiło jakieś takie ciemnawe...
- Jak to ciemnawe... ? - Mama czujnie nastawiła uszu. Wszelkie cuda i dziwy były jej domeną. Od lat zajmowała się parapsychologią, była też właścicielka sklepu ze zdrową żywnością i założycielką Słowiańskich Poganek.  
 - No taka jakby brudnoszara mgła nad nimi. - Wskazałem na Czarnego i Rycha.
- I mnie też coś strzyka w krzyżu i nawet kakao smakuje inaczej - niespodziewanie poparł mnie dziadek, który właśnie wszedł do kuchni i westchnął boleśnie na widok wylizanego do czysta półmiska po bułeczkach. Jedynie partnerzy mojego rodzeństwa coś tam jeszcze mieli zachomikowane. Łapczywe dranie. Zabójcy bąbelków!  Nikolas wyjechał, o całuskach i przytulasach mogłem jedynie pomarzyć. Precz ze zdrajcami. Poparty przez Frania nabrałem pewności siebie.
- Niedobrze... - Mama wyraźnie się przejęła. Wyciągnęła nawet z kieszeni wahadełko i zaczęła nim badać Rycha, który nie miał pojęcia jak zareagować.
- Wiesz, ja dopiero od niedawna pracuję w szpitalu, ale oni maja długi staż. Zwłaszcza doktor. - Niezadowoleni pacjenci, zazdrosne pielęgniarki...- Ciągnąłem bezlitośnie dalej, mimo , że Wiśka szczypała mnie z całej siły po łydce, doskonale znając naszą mamę i jej szamańskie zapędy. - Może jakieś złe się w nich zaległo...- Będą mieć za swoje. W duszy skręcałem się ze śmiechu.
- Chociaż spal zioła i solą posyp - zaproponował Franio, mrugając do mnie szelmowsko. - Tylko lepiej zrób to na podwórku, żeby jakie licho w domu nie zostało.
- Niby tak, ale to może nie wystarczyć. Lepiej egzorcyzmy. - Zastanawiała się głośno nasza rodzicielka. Nie widziała jak jej potomstwo aż pobladło. Wiedzieli biedacy, że z paniami z Pogańskich Słowianek nie ma żartów. Nie mówiąc już o sławnym uporze pani Stokrotkowej. Oj coś czułem, że już wkrótce będą pląsać o północy przy ognisku do wtóru rogów i bębnów. Zemsta bywa taka słodka i ma smak jagodzianek. Dlaczego jagodzianek? Bo po tych słowach mam wszyscy rzucili się do ogrodu, przepychajac się w szklanych drzwiach.
- Nie żałuj soli - usłyszałem głos Wiśki.
- Szałwia nie jest taka zła - Wtórował jej Przemo. Oboje starali się jak mogli by skończyło się na domowych gusłach. Nikt nie miał ochoty o tej porze roku na tańce w kusych koszulinach i kąpiel w magicznym źródełku. Ich towarzysze stali obok wytrzeszczając oczy. Pewnie pierwszy raz mieli do czynienia z zabobonami.
 - Po cztery na łebka? - Dziadunio szturchnął mnie laską i podał sprawiedliwie podzielony łup.
- Powinienem dostać co najmniej sześćdziesiąt procent.
- Masz rację, większy wkład większa nagroda. - Dołożył mi jeszcze jedną. - Lutek, chyba się jednak rozwijasz. Procenta... No ... no...

3 komentarze:

  1. Dzięki o Wielka... Turlam się ze śmiechu pod stołem... A teksty typu:
    "Wypiął szeroką pierś, niczym kogut stroszący swoje piórka przed wyjątkowo apetyczną kokoszką" oraz "Tupnąłem nogą dla podkreślenia swoich racji. Powinienem skończyć z tym żenującym nawykiem kiedy zamieniłem przedszkole na szkołę, ale jakoś nie wyszło" dobiły mnie do reszty. Doskonały rozdział. Szkoda tylko że sprawa "kryminalna" mie poruszyła się z miejsca... Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydawanie z siebie ,tuż po północy, głośnych dźwięków potocznie zwanych śmiechem, skutkuje tym, że bliscy patrzą na ciebie z politowaniem, zastanawiając się czy to już czs by wezwać specjalistyczne służby medyczne....
    P.s.
    Śledziki z borówkowym dżemikiem są całkiem całkiem.
    Pozdrawia
    Mefisto

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    och jak wspaniale, Lutek brawo dla takiego podstępu, jeszcze dziadunio go poparł, to cudownie... Kozłowski to musi się nauczyć w tępie ekspresowym przygotowywać pyszne posiłki, bo jak na razie to Dee zyskał punkt...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń